Atak jądrowy Polsce raczej nie grozi – jeśli już to Ukrainie. Jest wielce prawdopodobne, że byłby to ładunek taktyczny, o mniejszej mocy. Ale taka broń to obosieczny miecz. Rosja poniosłaby moralną, polityczną i zapewne militarną porażkę. A do tego radioaktywny opad mógłby spaść na jej terytorium.
Broń jądrową często dzieli się na taktyczną i strategiczną. Czym się różnią? Nie ma tu wśród ekspertów zgody. Nie istnieje jakaś wyznaczona granica mocy jądrowych głowic, od której przestają być taktyczne, a zaczynają być strategiczne.
Uznawane za strategiczne amerykańskie głowice W76 montowane na rakietach balistycznych Trident mogą mieć moc od 5 do 100 kiloton. Zaliczane do taktycznych bomby B61 mogą mieć moc nawet do ponad 300 kiloton. Nie jest więc tak, że strategiczne ładunki jądrowe mają większą moc, a taktyczne mniejszą.
Chodzi o cel jej użycia. Strategia to plan na pokonanie przeciwnika. Taktyka to konkretne działanie na polu walki w odpowiedzi na działania wroga.
Strategiczna broń jądrowa powstała (w czasach zimnej wojny w USA i ZSSR), by zniszczyć terytorium wroga jednoczesnym uderzeniem wielu jądrowych ładunków. Taki rodzaj broni jądrowej został objęty traktatami i oba kraje zobowiązały się do znacznej redukcji strategicznych arsenałów jądrowych.
Taktyczna broń jądrowa ma służyć do realizacji konkretnego, pojedynczego celu na polu walki. Może być nim eliminacja zgrupowania wojsk przeciwnika lub zniszczenie obiektów o strategicznym znaczeniu, więc to nie jest nokautujący cios, kończący konflikt (a przy okazji także najpewniej ludzką cywilizację).
Jest w zasadzie jedna zasadnicza różnica dzieląca taktyczną i strategiczną broń jądrową. To zasięg. Użycie ładunków taktycznych przewiduje się na polu walki, więc najczęściej montowane są na pociskach o zasięgu do 500 km. Strategiczne ładunki mają w odległe terytorium państwa wroga, stąd montowane są na rakietach o zasięgu wielu tysięcy kilometrów (tak zwanych międzykontynentalnych).
Cykl „SOBOTA PRAWDĘ CI POWIE” to propozycja OKO.press na pierwszy dzień weekendu. Znajdziecie tu fact-checkingi (z OKO-wym fałszometrem) zarówno z polityki polskiej, jak i ze świata, bo nie tylko u nas politycy i polityczki kłamią, kręcą, konfabulują. Cofniemy się też w przeszłość, bo kłamstwo towarzyszyło całym dziejom. Będziemy rozbrajać mity i popularne złudzenia krążące po sieci i ludzkich umysłach. I pisać o błędach poznawczych, które sprawiają, że jesteśmy bezbronni wobec kłamstw. Tylko czy naprawdę jesteśmy? Nad tym też się zastanowimy.
W latach zimnej wojny testowano bomby jądrowe nawet o mocy megaton (siła wybuchu liczona jest w milionach ton trotylu). Największą z nich, “car bombę”, zdetonowano w ZSRR 30 października 1961 roku nad archipelagiem Nowej Ziemi. Miała moc 50 megaton, czyli była dwa tysiące potężniejsza niż zrzucona na Nagasaki. Była to bomba termojądrowa, w której reakcja jądrowa (łańcuchowej reakcji rozpadu promieniotwórczych pierwiastków ciężkich) inicjowała termojądrową (przemiany wodoru w hel, co uwalnia jeszcze więcej energii).
Konstruowanie takich bomb było kosztowne, a one same - olbrzymie. Car bomba ważyła niemal trzydzieści ton. Pomysł budowy takiego monstrum miał Chruszczow i jej budowa miała cel propagandowy. Im większy ładunek nuklearny, tym trudniej go przetransportować. Większość późniejszych strategicznych głowic jądrowych miała moc rzędu kilkuset kiloton, czyli setek tysięcy ton trotylu.
Dla porównania bomby, które spadły na Hiroszimę i Nagasaki miały moc 15 i 20 kiloton. Choć dużo słabsze od później konstruowanych bomb, w ułamku sekundy uśmierciły 70 tysięcy mieszkańców Hiroszimy, a trzy dni później podobną liczbę w Nagasaki. Prawdziwa liczba ofiar była zapewne większa (choćby z powodu choroby popromiennej), nigdy jednak nie została ustalona.
Łańcuchowa reakcja jądrowa uwalnia olbrzymią energię w postaci promieniowania jonizującego. I jak każda eksplozja, także konwencjonalnych ładunków wybuchowych, energię promieniowania cieplnego oraz rozchodzącej się fali uderzeniowej.
Ładunki jądrowe odpala się w powietrzu nad celem, żeby zmaksymalizować skutki takiej eksplozji. (Gdyby bomba atomowa wybuchła przy kontakcie z ziemią lub nisko nad nią, znaczną część energii pochłonęłaby sama ziemia, zaś zabudowania dość szybko stłumiłyby falę uderzeniową).
Bomba jądrowa o mocy 20 kiloton odpalona nad celem zrówna z ziemią większość budynków w promieniu 760 metrów i spowoduje ich uszkodzenia w promieniu 1,7 kilometra (od tak zwanego hipocentrum, czyli punktu pod wybuchem). Przebywający na zewnątrz budynków w promieniu 1,3 kilometra od miejsca eksplozji otrzymają dawką promieniowania jonizującego 500 rentgenów. Taka dawka powoduje śmierć połowy osób w ciągu miesiąca w wyniku choroby popromiennej, statystycznie połowa ma szanse na przeżycie.
Przebywający na zewnątrz budynków, bo już pojedyncza solidna (ceglana lub betonowa) ściana zmniejszy natężenie promieniowania o 90 procent, czyli do jednej dziesiątej.
Im więcej ścian dzieli od epicentrum wybuchu - i powierzchni ziemi, bo po kilku minutach spadnie na nią radioaktywny opad - tym większa ochrona przed promieniowaniem. Pośrodku budynku dawka może być nawet stukrotnie niższa. Jeszcze niższa (ponad dwustukrotnie) będzie pod ziemią (w piwnicy lub podziemnym garażu).
Takie obliczenia prowadzono na wypadek wojny jądrowej w czasach zimnej wojny, a później z myślą o terrorystycznych zamachach jądrowych między innymi w amerykańskim Lawrence Livermore National Laboratory.
Promieniowanie cieplne powodujące rozległe pożary i poparzenia III stopnia rozejdzie się w promieniu 2,2 km od epicentrum wybuchu. Ale tu także ochronę stanowią solidne mury.
Z symulacji (korzystałem z symulatora “Nukemap” na stronie nuclearsecrecy.com) wynika, że eksplozja w ścisłym centrum Warszawy uśmierciłaby 80 tysięcy osób, kolejne 100 tysięcy odniosłoby obrażenia. Stolica Polski ma dość luźną zabudowę - taki wybuch w znacznie gęściej zabudowanym Paryżu spowodowałby już ponad 225 tysięcy ofiar śmiertelnych i ponad pół miliona rannych.
W promieniu około 4,5 km fala uderzeniowa takiego wybuchu o sile 20 kiloton wywołałaby już niewielkie uszkodzenia (choć nadal wybijałaby szyby w oknach, a ich odłamki raniły).
Taktyczne ładunki jądrowe mogą mieć znacznie mniejszą moc. Na przykład jądrowa głowica B-61 o mocy 0,3 kilotony (najmniejsza w amerykańskim arsenale jądrowym) w zupełności wystarczy, by zniszczyć pasy startowe na lotnisku Okęcie. Śmiertelna dawka promieniowania rozejdzie się jednak tylko w promieniu 680 metrów i raczej nie dotrze nawet do terminala. Mogłaby nie dotrzeć doń nawet fala uderzeniowa, której promień wyniósłby około 800 metrów.
Temu właśnie służyć ma taktyczna broń jądrowa - zniszczyć określony cel: lotnisko, elektrownię, czy fabrykę jednym uderzeniem, zamiast serią pocisków konwencjonalnych.
Sam wybuch trwa ułamki sekund. Promieniowanie jonizujące rozchodzi się z prędkością światła. Fala uderzeniowa z prędkością nieco przekraczającą prędkość dźwięku. Dopiero po kilku minutach zaczynają opadać wzniesione radioaktywne pyły. Ich opad trwa około 24 godzin. To skażenie promieniotwórcze można przeczekać w nieuszkodzonym budynku (najlepiej zaklejając szczelnie otwory wentylacyjne).
Jeśli w pobliżu wybuchnie ładunek jądrowy, trzeba natychmiast udać się do bunkra albo innego solidnego schronienia
Naukowców ze wspomnianego już Lawrence Livermore National Laboratory nurtowało pytanie, czy po wybuchu lepiej szukać solidnego schronienia, czy czekać w mniej solidnym. Przeprowadzili serię symulacji, z których wynika, że lepiej jest pozostać na miejscu, w mniej solidnym schronieniu (na przykład piwnicy własnego domu), jeśli do bardziej bezpiecznej kryjówki mamy więcej niż pół godziny drogi. Bowiem przez pierwsze półgodziny na zewnątrz nasz organizm zostanie w stosunkowo niewielkim stopniu napromieniowany z radioaktywnego opadu. Potem jest coraz gorzej.
Szczęśliwie poziom promieniowania z radioaktywnego opadu trwa tylko kilka dni - najbardziej promieniotwórcze izotopy rozpadają się najszybciej. Pozostają te, które rozkładają się długo, ale ich promieniowanie jest mniej intensywne. Stanowią zagrożenie dla zdrowia tylko przy długotrwałym przebywaniu na skażonym terenie.
Taki radioaktywny opad wiatr może przenieść setki kilometrów od miejsca wybuchu. W Wikipedii znajduje się oparta na danych z „CIA Factbook” mapa pokazująca skażenie radioaktywne po katastrofie elektrowni w Czarnobylu (w nocy z 25 na 26 kwietnia 1986 roku). Warto zwrócić uwagę na spory obszar około 150 kilometrów na północny zachód od elektrowni na styku granic Ukrainy, Rosji i Białorusi. Radioaktywny opad przeniósł tam wiatr, który wiał z południowego zachodu.
Katastrofę elektrowni jądrowej trudno porównywać do wybuchu militarnego ładunku bojowego. Jak szacowano w raporcie sporządzonym dekadę po katastrofie, sama eksplozja miała moc 0,3 kilotony (50 razy mniej niż bomby nad Hiroszimą, czyli moc wspominanej już najmniejszej amerykańskiej głowicy jądrowej B-61), ale wyrzuciła 400 razy więcej radioaktywnych pyłów. Innymi słowy, w wybuchu jądrowej bomby sama siła wybuchu jest większa, ale radioaktywny opad setki razy słabszy.
Według "Bulletin of Atomic Science”, który regularnie publikuje analizy badaczy z Federation of American Scientists (FAS), jądrowy arsenał Rosji liczy około 4,5 tysiąca głowic nuklearnych. Z tej liczby około dwóch tysięcy czeka na rozbrojenie (w ramach porozumienia z USA oba kraje zobowiązały się swój strategiczny arsenał jądrowy zredukować). Jedynie 150, czyli co trzydziesta z nich, jest gotowa do odpalenia, reszta czeka w atomowych magazynach.
To ładunki strategiczna. Na tych samych łamach naukowcy wyliczają, że taktycznych ładunków jądrowych Rosja ma około 1900. Z nich gotowych do użycia jest około pół tysiąca.
To liczby mocno teoretyczne. Realia wojny obnażyły rozkład rosyjskiej armii, która okazała się fatalnie dowodzona i źle wyposażona. O tym, że sytuacja z atomowymi głowicami może być podobna, są przekonani ukraińscy eksperci.
Ołeksandr Kowalenko z Ukraińskiego Centrum Badań Problemów Bezpieczeństwa mówił portalowi Ukrayina.pl: “Broń jądrowa w Rosji jest, delikatnie mówiąc, w stanie niezadowalającym. (…) W ciągu ostatnich trzydziestu lat pociski te nie były poddawane obowiązkowym konserwacjom i regularnym naprawom. Ponieważ silosy startowe z rakietami znajdują się na całym terytorium Federacji Rosyjskiej, istnieje duże prawdopodobieństwo, że w przypadku startu wybuch może nastąpić w samym silosie lub w rosyjskiej przestrzeni powietrznej.”
Kolejna rzecz to kwestia przeniesienia takiego ładunku. Ze względu na ukraińskie systemy obrony przeciwlotniczej, w tej wojnie lotnictwo odgrywa niewielką rolę. Z kolei zapasy rosyjskich rakiet powoli się kończą. Według ukraińskiego wywiadu wojskowego rosyjska armia wykorzystała już większość (ponad 60 procent) rakiet i zbliża się do granicy 75 procent. Pozostałe 25 procent stanowi rezerwę strategiczną, która powinna pozostać nienaruszona.
Zdaniem Wołodymyra Fesenki, dyrektora Centrum Stosowanych Badań Politycznych "Penta", precyzyjnych pocisków Rosja ma jeszcze mniej. Rakiet manewrujących zużyła już prawdopodobnie 80 procent.
Pociski zresztą można skutecznie strącać, o czym świadczy wynik rosyjskiego ataku rakietowego na ukraińskie miasta w poniedziałek, 10 października. Co najmniej połowa rakiet została zestrzelona przez systemy obrony powietrznej.
Nie jest więc tak, że ryzyko uderzenia jądrowego jest duże. Warto zresztą pamiętać, że broń jądrowa powstała nie po to, by jej używać, lecz po to by jej użyciem grozić.
Rocznik 1976. Od dziecka przeglądał encyklopedie i już mu tak zostało. Skończył anglistykę, a o naukowych odkryciach pisał w "Gazecie Wyborczej", internetowym wydaniu tygodnika "Polityka", portalu sztucznainteligencja.org.pl, miesięczniku "Focus" oraz serwisie Interii, GeekWeeku oraz obecnie w OKO.press
Rocznik 1976. Od dziecka przeglądał encyklopedie i już mu tak zostało. Skończył anglistykę, a o naukowych odkryciach pisał w "Gazecie Wyborczej", internetowym wydaniu tygodnika "Polityka", portalu sztucznainteligencja.org.pl, miesięczniku "Focus" oraz serwisie Interii, GeekWeeku oraz obecnie w OKO.press
Komentarze