"Koty rozumieją, że są ratowane. To dodaje siły, jak widzisz, że są nakarmione, leżą, odpoczywają. Dziękujesz Panu Bogu, że zdążyłaś je uratować" - Tatiana Widomenko z Charkowa opowiada OKO.press o dramacie ludzi i zwierząt w mieście zniszczonym przez wojnę
Na rozmowę umawiałyśmy się przez prawie miesiąc. Tatiana Widomenko z Charkowa nie ma czasu. Codziennie, od początku wojny, jeździ po całym mieście, wydostając porzucone koty z pustych mieszkań.
Charków, położony niedaleko granicy z Rosją, był silnie bombardowany. Wróg zrujnował tysiące budynków mieszkalnych i kilkadziesiąt szkół. Rosyjskie wojsko zniszczyło także jeden z największych na świecie banków genetycznych roślin, który znajdował się właśnie w Charkowie.
14 maja strona ukraińska poinformowała, że Rosjanie wycofują się z miasta. Zaczęła funkcjonować komunikacja miejska, władze Charkowa chcą uruchomić również metro. Choć pociągi i perony wciąż są schronieniem dla mieszkańców, którzy stracili swoje domy.
Tatiana nie chciała uciekać z Charkowa. Jak mówi, za dużo dusz trzeba było uratować.
Kiedy patrzę kotom w oczy, to zastanawiam się, jak można je porzucać? Uciekać, a je zostawiać w zamkniętym mieszkaniu? Ja bym wrzuciła do torby sportowej, wrzuciłabym do czegokolwiek, do plecaka. Nie wzięłabym jakiejś tam szmaty swojej, jakichś rzeczy, ale żeby zostawić duszę?
Jakby pani zobaczyła, jakie te koty są przerażone, kiedy wybucha. Biegną, chociaż nie wiedzą gdzie mają się chować. Ja swoje wołam na korytarz, gdzie nie ma okien, więc jest bezpieczniej, to przychodzą. Tam jest większa szansa, że przeżyjemy. Koty się boją, ale jak mówię, że trzeba być cicho, to są cicho. I tak siedzimy.
Chciałabym, żeby każdy człowiek, który porzucił swoje zwierzęta zobaczył te przerażone oczy.
Mam wyższe wykształcenie ekonomiczne, na początku swojej pracy byłam księgową. Później rozpadł się Związek Radziecki, było u nas bardzo ciężko. Miałam już pierwsze dziecko, musiałam nas utrzymywać. Wyjechałam do Polski do pracy. 23 lutego 1997 roku przekroczyłam granicę. Bałam się, pewnie. Myślałam sobie: kurczę, ja przecież nie znam polskiego, jak ja się dogadam?
Pracowałam w różnych miejscach: robiłyśmy z koleżanką kremy, zmywacze do paznokci, w Zielonce pracowałam na budowie, w szklarni, opiekowałam się dziećmi. Kiedyś trafiłam do takiej pani, miała na imię Rysia i posadę w ministerstwie finansów. Bardzo poprawnie mówiła po polsku, wymawiała wyraźnie ą, ę, przez nią się nauczyłam. Po jakimś czasie mówiłam tak dobrze, że mogłam pracować w kwiaciarni i nikt nie wiedział, że jestem Ukrainką.
Myślałam, że wszystko zmieni się na lepsze. Była u nas pomarańczowa rewolucja, mówiłam moim dzieciom - już wtedy dwójce - że teraz będzie dobrze. Nie chciałam wyjeżdżać na stałe z Ukrainy. Jak jesteś w domu, to jesteś w domu. Jeździłam do Polski do pracy, ale dom jest w Ukrainie.
Nie pochodzę z Charkowa, urodziłam się pod Odessą. Szukałam miejsca, gdzie mogę zapuścić korzenie. W Charkowie studiowałam i kochałam to miasto, bardzo mi się podobało. A teraz jest takie zniszczone, że…o Jezu, płaczę…
Nie wiem co trzeba mieć w głowie, żeby tak zniszczyć miasto, żeby tak okrutnie zabijać ludzi. Mieszkaliśmy tu spokojnie, było nam dobrze, były marzenia, na coś się liczyło, na dobrą przyszłość, chciało się wiosny. Ja tak bardzo kocham kwiaty. W tym roku nie pachną. Nie ma takiego zapachu wiosny, na jaki się zawsze czeka.
Od pięciu lat zajmowałam się sterylizacją bezdomnych kotów. Mało z nich wypuszczałam później z powrotem na ulicę. Bo jeśli siedzi taka kotka w domu w klatce po sterylizacji przez 10 dni, ty na nią patrzysz, to widzisz, że ona chce tego ciepła, domowego garnka jedzenia, chce być przytulana. Wielu znalazłam domy. Niektóre zostały u mnie.
Ja się w ogóle nie spodziewałam, że ktoś przez wojnę porzuci zwierzęta. Nawet nie pamiętam, kiedy zobaczyłam pierwszy post na Facebooku, że gdzieś tam jest zamknięty kot i trzeba go ratować.
Teraz wyszukuję te koty na Facebooku. Siadam, żeby zjeść kolację - to zazwyczaj dopiero 1 - 2 w nocy - i sprawdzam. Ktoś mi sam wysyła adresy, ktoś pisze na Instagramie, piszą do mnie, dzwonią: możesz pomóc? Uratujesz? Czasami nie mogłam nadążyć z odpowiadaniem na wiadomości i komentarze. Polacy się zaangażowali, dowiadywali się o porzuconych kotach, kontaktowali mnie z ich opiekunami.
Kiedyś przyszło dużo wiadomości od Polaków, wszystkie z tym samym adresem - że trzeba uratować cztery koty, ich opiekunka, która jest we Włoszech, za nimi płacze. Pojechałam ze znajomym kierowcą pod ten adres. Pod domem stali nasi wojskowi. Nie wiedzieli, kim jestem, może myśleli, że jakąś dziennikarką? Siedziałam pod karabinami pięć godzin, dopóki mnie nie sprawdzili. Przeglądali telefon, wiadomości, zdjęcia. Po pięciu godzinach puścili i mnie, i kierowcę. Koty uratowaliśmy.
Dwa dni później ten kierowca ode mnie uciekł, powiedział - przepraszam za język - “pieprzę te twoje koty” i uciekł. Zostałam bez samochodu.
Teraz czasami jeżdżę z taką dziewczyną, która ma swój samochód. Albo z chłopakiem, wolontariuszem. Tylko że paliwo jest strasznie drogie. Czasami biorę taryfę.
Raz załatwiłam kierowcę, z którym pojechaliśmy po kotkę zamkniętą w mieszkaniu przez miesiąc. Okolica straszna, jak z horrorów, cisza i w oknach tylko firanki powiewają. Zaczął się ostrzał. Huk straszny. Kierowca mi mówił, że chyba zwariowałam, że nie będziemy tego kota szukać. Powiedziałam mu, że jeśli on ucieknie, to nikt więcej ze mną tu nie przyjedzie i ta kotka umrze. Jak będziesz z tym żył? Wdrapaliśmy się aż na 11. piętro, windy nigdzie nie działają. Dwie i pół godziny wyważaliśmy drzwi, ostrzał nie ustawał, a ja przez cały czas miałam w głowie jedną myśl: żeby tylko nie była martwa.
Bo wie pani, ja się bardzo boję tego, że wejdę i zobaczę, że kot nie żyje.
Kiedy weszłam do mieszkania, zaczęłam ją wołać. Kici, kici. Cisza. Patrzę, szukam, martwię się i nagle: jest. Rasowa, Maine Coon. Żyje, nie krzyczy, nie drapie, jest wdzięczna, że ktoś po nią przyszedł. Mam zdjęcia, widać na nich, że jest zadowolona.
Plan na każdy dzień mam rozpisany na kartce. Gdzie pojechać, co załatwić. Najpierw obchodzę mieszkania, gdzie mam koty. W pięciu blokach, na różnych piętrach, w kilku mieszkaniach. To nowi lokatorzy opuszczonych domów. Bloki wciąż są w większości puste.
Każdego kota pogłaszczę, wyczeszę, przytulę. Mam takie koty, które patrzą mi w oczy i zaczynają mnie lizać po rękach. Rozumieją, że są ratowane. To dodaje siły, jak widzisz, że są nakarmione, leżą, odpoczywają. Dziękujesz Panu Bogu, że zdążyłaś je uratować.
Potem jadę do porzuconych kotów. Jeździłam tak od pierwszego dnia wojny. Mam zdjęcia i filmy, jak siedzę w samochodzie, a przede mną czarne niebo od wybuchów. Ale myślałam sobie: trzeba jechać, bo tam ktoś na ciebie czeka. I nie ma, że to jest straszne. Modliłam się i wiedziałam, że Bóg mnie ochroni, bo tam jest dusza, którą trzeba uratować.
[video width="406" height="720" mp4="https://oko.press/images/2022/05/video-562b7c9aa3037d15df2006c2fcd9ecc2-V.mp4"][/video]
A w domu jeszcze moje koty czekają. 38 ich mam teraz w mieszkaniu. Trzeba nakarmić, posprzątać, a jeszcze samej coś zjeść i poszukać na Facebooku kolejnych.
Przed wojną miałam 67 kotów.
Teraz opiekuję się prawie setką. A było ich 160, część pojechała do Polski.
Kira na przykład, kochana kotka. Taka miła, towarzyska. Jak idziesz do kuchni, to ona z tobą, jakby sprawdzała: a co ty robisz, a dlaczego idziesz, a dlaczego tutaj stoisz. Cały czas jest obok. Jest bardzo ładna, ma jasne, zielone oczy, ale niestety nie może mieszkać z innymi kotami.
Teraz jest w Inowrocławiu, w Fundacji Kocia Dolina. Już dwa razy jeździła do nowych domów i musiała wracać, bo nie dogadywała się z resztą zwierząt.
Jakby ją ktoś pokochał, byłabym bardzo wdzięczna.
Miałam też psy. Chociaż ja się psów boję, mam wrażenie, że od kiedy zajmuję się kotami, mam taki zapach, że mogę na nie źle działać.
Jechałam akurat z córką z hurtowni, gdzie kupowałyśmy jedzenie, olej, cukier, makaron. Jak wiedziałam, że ktoś potrzebuje, to rozdawałam to jedzenie. No ale jedziemy. I nagle córka mówi: mama tam pies stał i padł, po prostu przewrócił na bok. Proszę kierowcę, żeby się zatrzymał. Idę do tego psa i w jego oczach widzę pustkę. Mówię: mały, co ty tak leżysz. A to takie ciele wielkie, jego głowa to jak dwie moje głowy, łapa jak moja ręka. Nie bój się, mówię, pojedziemy do domu. On widział, że to nie jego ludzie, ale dał się zaprowadzić. Wsadziłam do auta to cielę, kierowca protestował, że on się psów boi. Ale ja się też boję, trudno.
Zawieźliśmy go do mojego znajomego, który mieszka w domku i ma podwórko. Przyjeżdżałam co drugi dzień tego psa odwiedzić. Bawiłam się z nim, biegał za mną. Przyzwyczaiłam się do niego.
Któregoś dnia uciekł. Zobaczyłam potem jego zdjęcie na Facebooku, napisałam szybko, że to mój pies! Ktoś go znalazł po ucieczce i zawiózł do naszych wojskowych. Dzwoniłam, mówiłam, że to mój, ale nie oddali. Ale jeśli znalazła się dobra rodzina, która będzie się nim opiekować, to ja będę bardzo wdzięczna. Bo ja nie mam gdzie trzymać takiego psa. Powiedziałam, jeżeli będzie potrzeba jedzenia dla tego psa, to niech do mnie dzwonią. Do tej pory nikt nie zadzwonił.
Kolejnego psa znalazłam, jak jechałam odebrać paczkę z karmą. Widzę przy drodze siedzi taki ładny, czarny, podnosi łapę, żeby iść, ale nie może się ruszyć. Samochody jeżdżą wte i wewte, a on siedzi. Wzięłam karmę w pudełku i zaczęłam nią trząść. Piesek się zainteresował.
Dawałam mu - a raczej jej, bo potem zobaczyłam, że to sunia - tę karmę, połykała łapczywie, prawie się dusiła. Była wychudzona, ważyła mniej niż moje koty, po prostu skóra i kości. Akurat miałam klucze od takiego faceta, który wyjechał i chciał, żeby jego koty karmić. Koty mieszkają w domku, jest tam też podwórko - całkiem niedaleko od tego znajomego, gdzie zostawiłam poprzedniego psa. On zresztą się zaoferował, że będzie nowej suni doglądał.
Poprzykrywałam wszystkie dziury w płocie, a on i tak dzwoni za kilka dni i mówi, że sunia uciekła. Pomyślałam, że chyba psy to nie jest moja parafia. Dwie godziny później się okazało, że nigdzie nie uciekła, tylko chowała się przed ostrzałem. Tak dobrze się schowała, że nie było jej widać. Ale nie mogłam jej tam zostawić - napisałam do Patrycji Ornowskiej, Polki, która pomaga mi ze zwierzętami. Znalazła dom dla suni błyskawicznie. Dostałam niedawno jej zdjęcie, jak leży na białej pościeli w łóżku. W łóżku!
Miałam też 10-miesięczne szczenię bez języka z kliniki, która się ewakuowała. Mówili, że jak nikt go nie zabierze, to będą musieli wypuścić go na ulice. On by tego nie przeżył.
(połączenie się urywa)
Mogło nam przerwać, bo ciągle ktoś do mnie dzwoni. Raz mnie to uratowało - weszłam do wanny i zaczęłam zasypiać. I nagle dzwoni telefon. Obudził mnie, uratował przed utopieniem.
Ale szczerze powiem, że nie czuję zmęczenia. Idę spać o 2., wstaję o 8. Koty czekają.
Polacy bardzo dużo mi pomogli, płacili za samochód, za karmę, za pomoc przy noszeniu karmy. Bo ja sama wszystkiego nie mogę zanieść, wcześniej taszczyłam po 15 - 20 kilo, ale wyszedł mi żylak na nodze. Miałam konto na TransferGo, ktoś wrzucił je na Facebooka i ludzie tam wpłacali. Teraz mam PayPala, zaczął u nas działać. Wpłacały fundacje, wpłacali ludzie… Dzięki tej pomocy mogę działać. Mam pieniądze na paliwo i jedzenie.
Rozdawałam paczki ludziom, żeby mogli dawać karmę, jak widzą bezdomniaka. Pakuję jedzenie dla zwierząt we wsi obok i przekazuję przez wolontariuszy. Na wsi tym bardziej nie ma pracy i pieniędzy, a zwierzęta nakarmić trzeba.
Jednego chłopaka spotkałam pod sklepem, stał z psem. Miałam paszę w samochodzie, więc pytam go, czy ma czym tego psa karmić. Karmię czym mam, mówi, jakąś kaszę ugotuję, chleb suchy z wodą wymieszam. Przyniosłam mu worek karmy, myślałam, że zacznie mnie po nogach całować. Dałam mu swój telefon i ten telefon teraz krąży po Charkowie, dzwonią do mnie z drugiego końca miasta, ze wsi za Charkowem. Ruskich już nie ma, więc więcej osób, też ewakuowanych, dzwoni i pyta, czy mogę dać karmę. Mogę! Oddaję za darmo i ludzie nie wierzą, że takie coś jest możliwe.
I naprawdę bardzo jestem wdzięczna wszystkim, którzy mi pomagali, bo dzięki nim te koty są uratowane. Którzy wpłacają pieniądze, przysyłają paczki, organizują transporty dla zwierząt, szukają im nowych domów. Koty to są żywe dusze. Ja wierzę, że każde zwierzę ma duszę.
Były momenty, że nie wierzyłam, że ktoś pomoże. Jednego dnia było bardzo nerwowo, mocno strzelali, a ja miałam karmę do przekazania. Zapytałam wolontariusza, który woził jedzenie i ewakuował kobiety i dzieci, czy weźmie też karmę dla zwierząt. A on do mnie, że zwierzęta nie są ważne, kiedy ludzi trzeba ratować.
Ale z drugiej strony mam taką historię: początek wojny, martwiłam się, czym będę karmić swoje koty. Miałam ich pod opieką 67, a tylko jeden worek jedzenia i trochę pieniędzy w kieszeni na trzy kolejne worki. Moja koleżanka ma samochód, więc poprosiłam ją, żebyśmy razem pojechały poszukać karmy. To był 25 lutego. W mieście już pusto, ludzie uciekli.
Ale okazało się, że na stacji benzynowej kolejka na 2 kilometry. Mówię tym ludziom, że mam dużo zwierząt, bez paliwa nic dla nich nie kupię, będą głodne. Nikt nie chciał pomóc, ludzie też będą głodni - tak mi mówili. Rozpłakałam się z bezsilności. Idę i płaczę, aż nagle zobaczyłam, że ze stacji wychodzi człowiek i rozmawia przez telefon. Złożyłam ręce i mówię, że proszę o pięć litrów paliwa, żeby tylko dojechać do hurtowni, kupić parę worków karmy. Koty, mówię, umrą mi z głodu. On na to, żebym nie płakała i że da mi 10 litrów, jeśli tylko pojadę do jego sąsiadki, która też ma zwierzęta i też potrzebuje dla nich jedzenia.
Okazało się, że to na drugim końcu Charkowa, wszystko po drodze płonie, nie miałabym jak dojechać. Ale kupiłam karmę i zawiozłam na stację, dałam temu panu, żeby jej przekazał, skoro mieszka obok. Jakby pani zobaczyła oczy tego mężczyzny! Był w szoku, że mówiłam prawdę, że naprawdę kupię to jedzenie. Powiedział tak: masz ode mnie 20 litrów paliwa, jak tylko będziesz potrzebowała, za darmo.
Dopiero na Wielkanoc się dowiedziałam, że ten pan jest duchownym w naszej cerkwi. Wierzę, że Bóg łączy ludzi, którzy chcą pomóc.
Proszę sobie wyobrazić: budzi się pani o 05:00 rano, bo ktoś krzyczy, żeby wstawać, wojna się zaczęła. Co by pani pomyślała? Bo ja pomyślałam, że to żart. Ale żeby o piątej rano żartować?
Potem wyjrzałam za okno…
Teraz jest ciszej. Słychać wystrzały, gdzieś w oddali. Nie wiem, kto strzela, nie wiem dokąd to leci. Jeszcze trzy tygodnie temu to wszystko działo się pod moim oknem. Dziwne - jak latały rakiety nad głową, to się do tego przyzwyczaiłam. Cisza jest straszniejsza, bo nie wiesz, czego się spodziewać. Nigdy bym nie pomyślała, że będę się tak bać ciszy.
Ale ja się nie boję o siebie. Boję się, co by się stało, jakby przyszli Ruscy i kazali wszystkim wyjść z domu. I ja bym wyszła, a te wszystkie uratowane dusze zostałyby same. Jak o tym pierwszy raz pomyślałam, zaczęłam panikować.
Czego sobie życzę?
Oj, naprawdę końca wojny. Bo teraz nie wiadomo, co nas czeka. Mówią, że jak się skończą walki w Donbasie, to całe wojsko rosyjskie przyjdzie do nas. Bardzo się tego boję.
Moja córka chce wracać. Teraz jest w zachodniej Ukrainie, razem z wnuczkiem, który ma 10 miesięcy. Bardzo chcę, żeby pani zaznaczyła, że jak nie miałam dla niego czapeczki na wiosnę, bucików, to dużo osób się odezwało, żeby pomóc. Dostał paczkę ubrań. Tylko kurtkę zdążyłam przed wojną kupić - a córka się śmiała ze mnie, gdzie mi się tak w lutym z kurtką wiosenną spieszy.
Za każdym razem, jak wychodzę z mieszkania, siadam w progu przy drzwiach i się modlę o to, żeby te wszystkie koty przeżyły. Mówię do nich codziennie: dzieciaki jutro przyjdę, wszystko będzie dobrze, przeżyjecie, bo wywiozłam was z tego miejsca, gdzie się paliło i wybuchało. Jak ja przeżyję, to i wy przeżyjecie.
Czasami myślę sobie, że to wszystko to tylko straszny sen.
I bardzo chciałabym się z niego obudzić.
Jestem wdzięczna wszystkim, którzy mnie wspierają, pomagają. Milenie Janeckiej, dziewczynie, która odezwała się w pierwszych dniach wojny i przejmowała się wojną gorzej niż ja, rozmawiałyśmy godzinami, kiedy nad moim domem latały rakiety. Gosia Frac jako pierwsza zaczęła mnie wspierać. Ewa Mikulska, Kathe Carstens, Justyna Zwolińska, Mariola Kowalczyk były przy mnie, takie mam odczucie. Tak jak Agnieszka Grodzka.
Patrycja Ornowska uzbierała paczkę dla mojego wnuczka i dla mnie, pomogła w organizacji transportu kotów z Charkowa do Polski. Marcin Głogowski je wiózł, a Katarzyna Erbetowska znalazła wspaniale rodziny moim maleństwom. Dostałam paczkę od pana Łukasza Krzyżewskiego z Zielonki, bardzo przemyślaną, były tam środki higieniczne, jedzenie dla dziecka i dla dorosłych, nawet wegetariańskie. Dzięki pomocy fundacji WereldAsielen z Holandii kupiłam jedzenie na miesiąc i byłam w stanie zapłacić za leczenie kota po operacji.
Bardzo dziękuję za troskę i pomoc finansową.
Kotkę Kirę można adoptować przez Fundację Kocia Dolina (pod TYM linkiem)
Absolwentka Uniwersytetu Jagiellońskiego i Polskiej Szkoły Reportażu. W OKO.press zajmuje się przede wszystkim tematami dotyczącymi ochrony środowiska, praw zwierząt, zmiany klimatu i energetyki.
Absolwentka Uniwersytetu Jagiellońskiego i Polskiej Szkoły Reportażu. W OKO.press zajmuje się przede wszystkim tematami dotyczącymi ochrony środowiska, praw zwierząt, zmiany klimatu i energetyki.
Komentarze