Gdzieś w gęstniejącym tłumie spotykam Marinę. W ręku trzyma wiązankę pogrzebową z kartką: „Gruzińskie Marzenie haniebnie przegrało walkę z narodem. I umarło”. Te kwiaty są dla Bidziny Iwaniszwilego, założyciela rządzącej partii. „Na pogrzeb. Jego i jego partii”
Zaczynają się schodzić koło 19:00. Okręceni gruzińskimi i europejskimi flagami, w goglach, kaskach, maskach przeciwgazowych i w nieprzemakalnych płaszczach.
Na początku wygląda to dość niewinnie. Można by nawet powiedzieć, że rodzinnie. Matki z dziećmi, dziewczyny z kwiatami. Ludzie robią selfie albo układają melodie na gwizdku. W rękach trzymają transparenty. „Jeśli myślisz, że jestem sexy, spraw, żebym był mokry”. Albo „Darmowe pranie dywanów”. Albo „Bursztynowa rewolucja”.
Inni z uśmiechem rozdają ochronne okulary, maseczki i suche ubrania. Dają też herbatę, kawę, ciepłe chaczapuri i kanapki z serem. I chlorek sodu, bo niemal na pewno się przyda.
Na pierwszy rzut oka wygląda, że świetnie się bawią. Ale to pozory.
Są wkurzeni. I zdeterminowani. Władze, które pod koniec października wygrały wybory parlamentarne, 28 listopada ogłosiły, że zawieszają negocjacje stowarzyszeniowe z Unią Europejską i wstrzymują wszelkie finansowanie z jej strony.
Nawet ci, którzy oddali na rządzących swój głos. Gruzińskie Marzenie szło przecież do wyborów z europejskimi hasłami na ustach, a teraz śmieje się swoim wyborcom w twarz. Protest trwa już sześć dni, a właściwie nocy i ciągle przybiera na sile oraz brutalności.
Podchodzą jak najbliżej parlamentu, najpopularniejszego miejsca protestów Gruzinek i Gruzinów. Pięściami walą w blachę, która oddziela ich od dziedzińca.
Władze zabezpieczyły go dobrze. Boczne wejścia zaspawali, bo drugiego dnia protestów ludzie prawie wdarli się do środka. Od dwóch dni od frontu bronią go robokopy z tarczami i w hełmach. To po tym, jak protestujący wybili okna i rozniecili pożar w dwóch pomieszczeniach.
Są w nich wycelowane setki kolorowych laserów. Mają ich oślepiać. Tak w okolicach 20:00 zaczynają się na gmach wdrapywać protestujący. Po gzymsie albo po czym się da.
Lasza wszedł na cokół, z którego wystaje gruzińska flaga i głośno perorował do policjantów: „Chłopaki! Dołączcie do nas! Nie służcie reżimowi! Nie tak wychowały was wasze matki. Nie o taki kraj walczyli wasi przodkowie”.
Ale nikt mu nie odpowiada. Widać tylko głowy w hełmach i brak reakcji.
Z drugiej strony, spod europejskiej flagi, przy pomocy kolegów sięga do nich Misziko. W ręku trzyma zapaloną cerkiewną świeczkę. Mówi do nich o Bogu i miłosierdziu.
Tych ze świeczkami jest więcej. Stoją pod zdjęciami byłych prezydentów i wspomnień z Rewolucji Róż w 2003 roku i modlą się o lepsze jutro. I o zwycięstwo.
Jedna z nich, Mari, mówi mi, że jest go pewna. „Bóg jest po naszej stronie. I po stronie Europy”. A jej kolega, Tornike, dodaje, że ma już dość rządu, który kłamie. „Ciągle nam mówią o chrześcijańskich wartościach, które będzie chciała nam zniszczyć Unia, a tymczasem niszczą je oni. Tymi świeczkami chcemy im przypomnieć, że jesteśmy uczciwym chrześcijańskim narodem”.
Tylko że ich wołania też pozostają bez odpowiedzi.
Gdzieś w gęstniejącym tłumie spotykam Marinę. W ręku trzyma wiązankę pogrzebową. Dołączyła do niej kartkę z napisem: „Gruzińskie Marzenie haniebnie przegrało walkę z narodem. I umarło”. Mówi, że przygotowała te kwiaty specjalnie dla Bidziny Iwaniszwilego, założyciela rządzącej od 12 lat partii. „Na jego pogrzeb. Jego i jego partii”.
Jest jeszcze Gia, dawno po siedemdziesiątce. Trzyma w ręku niemiecką flagę. Zagaduję go po rosyjsku. Mówi, że Niemcy to Unia Europejska i wielki przyjaciel Gruzji. „Liczę na nich pomoc. Jakbym mógł wybrać, to wolałbym do Niemiec, niż do Rosji. Rosji mam dość. Bidziny i jego ruskiej mafii też”.
Na dźwięk rosyjskiego odwraca się kilka zaniepokojonych głów. Wychwytują prowokatorów. W końcu podchodzi do nas starsza pani i po gruzińsku zwraca uwagę Gio, by nie rozmawiał z „Ruską”. Tłumaczę, że jestem z Polski. Przeprasza i dziękuje za to, że ich wspieramy.
Zaczepiam też Giorgiego, który trzyma transparent z napisem o bursztynowej rewolucji. „Gruzińskie Marzenie przegięło. To ich sromotny koniec! Mieliśmy już rewolucję róż, ale dość kwiatów. Rzucamy im wyzwanie naszymi tradycyjnymi wartościami, o których ciągle nam przypominają, mówiąc, że Unia chce je zniszczyć. Bursztynowy to kolor naszego najsłynniejszego wina. Czekamy aż w końcu z armatek wodnych poleci wino Rkatsiteli”.
Giorgi z transparentem „Amber Revolution” [Rewolucja Bursztynowa"]. Tbilisi, 3 grudnia 2024 r. Fot. Stasia Budzisz[/caption]Ale leci woda. Od pięciu dni czysta. Pierwszego dnia policja zmieszała ją z jakimś środkiem chemicznym i parzyła całe ciało. To od polewania tłumu wodą codziennie zaczynają rozganiać ludzi. Leją na oślep, najpierw na zebranych przed parlamentem.
Ale Gruzini zdają się nie przejmować. Internety od razu bogacą się w filmiki. A to jak uczepiony krzyża stojącego przy parlamencie człowiek wiruje pod wpływem silnego strumienia wody.
Tbilisi, 3 grudnia 2024. Wideo Stasia Budzisz
Albo jak kolejny, nie zważając na lecącą wodę, skrupulatnie nabiera ją we wiadro i wylewa z powrotem w kierunku, z którego jest polewany.
W reakcji na polewaczki wybuchają petardy. Przez blisko dwie godziny budynek parlamentu mieni się wszystkimi barwami tęczy. Fajerwerki pojawiły się już drugiego dnia protestów.
„To zabawne” – mówi Lorena, jedna ze stałych bywalczyń protestów. – "Od lat staraliśmy się o zakaz używania fajerwerków. W Gruzji je uwielbiają, nie ma praktycznie urodzin bez pokazu kolorowych ogni. Ale oni nie chcieli się na to zgodzić. Mówili, że to nasza tradycja. To proszę, niech mają – uderzmy w nich »naszą tradycją«”.
A potem idzie już szybko. Najpierw zbiera się coraz więcej policji i specnazu, robokopy strzelają gazem w tłum.
„Codziennie jest inny gaz” – mówi Tamuna. – „Raz łzawiący, raz parzący. Zależy, jak trafisz”.
Ludzie uciekają. Boczne od alei Rustawelego uliczki są pełne dziur, nierówności, schodków i wystających rynien. W zaparowanych goglach z gazem w płucach ciężko jest biec. Za rogiem czeka pomoc. Ludzie z chlorkiem sodu, wodą, mokrymi chusteczkami i chęcią pomocy, by odprowadzić bardziej poszkodowanych do karetki pogotowia.
Jak już rozpędzą wszystkich, zamykają obszar wokół parlamentu. Stają wtedy kordonem przed protestującymi i czekają na rozkazy. Za nimi błyszczą gotowe do użycia armatki wodne. Dwie z nich są nowe. Władza na chwilę przed październikowymi wyborami pochwaliła się świeżym zakupem.
To okolice godziny 22:00. Wiadomo, że za chwilę zacznie się piekło.
Wtedy wychodzą oni – młodzi chłopacy w profesjonalnych maskach przeciwgazowych, rękawiczkach i płaszczach przeciwdeszczowych. W rękach mają fajerwerki. Całe pakiety. Ten najmniejszy starcza na 16 wystrzałów, ten największy na 299. Wyglądają jak pancerfausty. A oni jakby grali w żywą grę komputerową.
Tyle że tu nie mogą dać się złapać. Grozi im za to siedem lat. Nie chcą też, by robić im zdjęcia. Boją się. „Ale nie możemy się teraz poddać” – mówią jednogłośnie i ustawiają się w szereg bojowy. To wszystko wygląda na skoordynowany ruch.
Na to reakcja służb jest natychmiastowa. Gaz. Znów trzeba uciekać. I tak przez dwie godziny.
Koło północy zaczyna się kolejny pokaz sił. Powstają barykady, ze wszystkiego, co znajdzie się pod ręką. Płoną ogniska, głównie ze śmieci. Ludzie roznoszą jedzenie. To na tyłach. Na przedzie jest trudniej. Ciężko wytrzymać bez maski przeciwgazowej i gogli. Za serię z „pancerfausta” specnaz rzuca jeszcze więcej gazu, leje wodę i nie szczędzi gumowych kul.
Czasem trzeba oddać pozycje. Ale wtedy ludzie krzyczą: „Idziemy wolno! Tak, jakbyśmy uczestniczyli w kondukcie pogrzebowym Iwaniszwilego”.
Mniej więcej do czwartej rano władze biorą ich na przetrzymanie. Dają szansę na rozejście się do domów. Dla tych, co zostają, szykują kolejny „rozgon”. Kiedy robokopy znów forują szyk, wiadomo, że trzeba uciekać i za nic nie dać się złapać. To sprint we wszystkich kierunkach w gęstych oparach gazu.
Biegnę razem z moimi gruzińskimi przyjaciółmi. Chowamy się w hotelu, który od pierwszego dnia protestów robi za nasze zaplecze. Rozdaje ciepłe napoje, jedzenie, pozwala korzystać z toalety, a o czwartej nad ranem staje się schronem.
Można powiedzieć, że wtedy zaczyna się zabawa w podchody.
W przepełnionym hotelu gaśnie światło, drzwi zamykają się na klucz i w ciszy oglądamy to, co dzieje się na ulicy. Specnaz pacyfikuje miasto. Spycha ludzi do wyżej położonej dzielnicy, Vake. I zaczyna polowanie.
Po ulicy Rustaweli z wolna przechadzają się robokopy i specnaz. Zaglądają w zaułki i łowią tych, których spotkają na swojej drodze, albo tych, którzy ukryli się za słabo.
Tyle trwa „czyszczenie terenu” przez policję. Ci, których zepchnięto do dzielnicy Vake, na nowo zaczynają budować barykady i szykują się do walki. Tłuką się do ósmej. Do ostatecznego spacyfikowania.
Ci, którym się udaje, wracają do domu. Opatrują oparzenia, wysypiają się i przygotowują do kolejnej nocy.
Gdzieś tam obok tego wszystkiego toczy się inne życie. Normalne. Ludzie siedzą w restauracjach, piją wino, grają w bilard. Tylko w ciągu dnia, w metrze, z niemal każdego telefonu słychać dźwięki nagrań z poprzedniej nocy.
Stasia Budzisz, tłumaczka języka rosyjskiego i dziennikarka współpracująca z "Przekrojem" i "Krytyką Polityczną". Specjalizuje się w Europie Środkowo-Wschodniej. Jest autorką książki reporterskiej "Pokazucha. Na gruzińskich zasadach" (Wydawnictwo Poznańskie, 2019).
Stasia Budzisz, tłumaczka języka rosyjskiego i dziennikarka współpracująca z "Przekrojem" i "Krytyką Polityczną". Specjalizuje się w Europie Środkowo-Wschodniej. Jest autorką książki reporterskiej "Pokazucha. Na gruzińskich zasadach" (Wydawnictwo Poznańskie, 2019).
Komentarze