0:000:00

0:00

Prawa autorskie: Krzysztof Hadrian / Agencja GazetaKrzysztof Hadrian / ...

"Jesteśmy przekonani, że będziemy w stanie utrzymać naukę w trybie stacjonarnym" - takie deklaracje padały z ust ministra edukacji i nauki niespełna tydzień temu. Przemysław Czarnek był jednak ślepy na relacje nauczycieli, którzy alarmowali, że ich praca stała się koszmarem.

"Z jednej kwarantanny wpadamy w kolejną. U nas nie ma normalnych zajęć od dwóch tygodni. Omikron zamyka szkoły, a minister zaklina rzeczywistość" - to głos Moniki młodej nauczycielki. Inni skarżyli się, że "jeden dobrze przetestowany uczeń to kwarantanna dla dwudziestu zdrowych dzieciaków". "Dajcie nam szybkie testy do szkół, a zobaczycie, że nie musimy wcale wysyłać dzieciaków na izolacje" - mówił Piotr nauczyciel z Warszawy.

Jeszcze inni przekonywali, że to nie wirus, ale rodzice zamykają pracę szkół. "Połowa starszych klas na zdalnym, w pozostałych po kilka osób w szkole. Rodzice boją się puścić, żeby nie wylądowały na kwarantannie w ferie. To nie jest nauka, tylko sztuka przetrwania" - relacjonowała Anna, nauczycielka z Sochaczewa.

Przeczytaj także:

Pandemiczny dreszczowiec

Interwencja ministra nie nadchodziła, mimo że niepokojącą sytuację w szkołach widać było wyraźnie w statystykach. Lawinowo rosła liczba szkół, szczególnie podstawowych, które prowadziły zajęcia w trybie mieszanym lub działały całkowicie zdalnie. Przed weekendem już niemal 1/3 podstawówek w Polsce miała problem z nauką stacjonarną. I to pomimo że uczniowie pięciu województw byli już na feriach.

Jednoznaczne były też dane epidemiczne: dzień po dniu notowano ponad 100 proc. wzrosty zakażeń (licząc tydzień do tygodnia), a liczba osób, które trafiły na kwarantannę, biła rekordy i zbliżała się do miliona.

Jeszcze w poniedziałek 24 stycznia Przemysław Czarnek upierał się, że dopóki szpitale są wydolne, szkoły powinny działać stacjonarnie.

Sugerował, że w ministerstwie brany jest jednak pod uwagę plan zamknięcia szkół w większych miastach, gdzie notuje się więcej ognisk zakażeń. Słyszeliśmy też o scenariuszu wprowadzenia regionalnych obostrzeń.

Dzień później, po spotkaniu z Generalnym Inspektorem Sanitarnym, MEiN zatweetował, że decyzja ws. szkół zapadnie w ciągu kilkudziesięciu godzin. Edukacyjny dreszczowiec przerwał kolejny komunikat. O pracy placówek oświatowych mieliśmy dowiedzieć się jeszcze tego samego dnia na nadzwyczajnej konferencji prasowej. I tak też się stało. 25 stycznia, po godzinie 18:30 wyraźnie poirytowany minister Czarnek poinformował, że po analizie danych o zakażeniach, MEiN musiało podjąć decyzję o ograniczeniu nauki stacjonarnej.

Od czwartku, 27 stycznia, na naukę zdalną przechodzą więc uczniowie klas V-VIII i szkół ponadpodstawowych. Reszta, klasy I-IV, zerówki, a także przedszkolaki - wciąż będą uczyć się w placówkach. Zawieszeniu nie ulega też działalność burs i internatów, a maturzyści będą mogli przychodzić do szkół na konsultacje. Ale minister nie odpuścił swojej narracji.

"Jesteśmy w stanie utrzymać naukę stacjonarną i utrzymujemy ją w połowie szkół podstawowych.

Nie przechodzą całe szkoły podstawowe na naukę zdalną, tylko połowa roczników. Dzieci najmłodsze pozostają w szkole " - mówił.

Czy minister zna realia pracy w szkole?

"Teraz dopiero zacznie się bajzel" - mówi Maria, nauczycielka w szkole podstawowej w dużym mieście. "Nie bez powodu mamy dwa etapy nauczania w szkole podstawowej: klasy I-III i IV-VIII. Zostawienie nauki stacjonarnej dla uczniów klas czwartych zmusza nas do bilokacji. Jak mamy uczyć na raz stacjonarnie i zdalnie, jeśli w szkołach nie ma warunków warunków do zdalnego nauczania? Brakuje przestrzeni, dobrego łącza internetowego, drukarek, wszystkiego".

Maria planuje kursować między domem, a szkołą, ale nie wszyscy mają taką możliwość. Dodatkowo, część nauczycieli pracuje w kilku placówkach.

"Minister chyba naprawdę nie wie, jak działają szkoły. Czekam aż uczniowie będą wrzucać do sieci zdjęcia, na których widać, jak prowadzimy lekcje z szatni albo toalet" - dodaje nauczycielka.

O trudnościach organizacyjnych, które czekają dyrektorów i nauczycieli mówi OKO.press też Magdalena Kaszulanis ze Związku Nauczycielstwa Polskiego: "Wyobraźmy sobie, że w placówce pracuje 60 nauczycieli. I każdy z nich musi być w szkole, bo równolegle prowadzi lekcje stacjonarne i zdalne. Gdzie oni wszyscy mają się zmieścić? Nie mamy przecież 60 pracowni komputerowych z laptopem, z których każdy mógłby skorzystać. Komfortowe stanowisko pracy to coś, czego w polskiej szkole nie ma".

Dlaczego rząd doprowadził do zamknięcia szkół?

Inni decyzję ministra przyjmują z ulgą. W nauczaniu zdalnym widzą szansę na prawdziwą naukę. "Może przynajmniej spotkam całą swoją klasę? Ostatnio na lekcje przychodziło po kilka osób, nie było sensu realizować materiału, bo większość uczniów musiałaby samodzielnie nadrabiać. Chociaż szczerze mówiąc, sama już nie wiem, jak uczyć w tym cyrku" - to Anna.

Dla reszty, decyzja ministra jest nietrafiona. "Do największej liczby zakażeń dochodzi w najmłodszych klasach. To tam jest problem z trzymaniem dystansu, to tam jest najmniejsza liczba zaszczepionych uczniów" - mówi OKO.press Magdalena Kaszulanis. Nauczyciele na forach piszą wprost: decyzja ministerstwa o wysłaniu do domów uczniów starszych roczników podyktowana jest wyłącznie względami finansowymi. "Rząd po prostu nie chce wypłacać rodzicom dodatków opiekuńczych, dlatego udaje, że wśród młodszych wirusa nie ma" - to głos jednego z nich.

"Większość nauczycieli uważa, że dużo rozsądniej byłoby zostawić w szkołach np. uczniów klas ósmych i maturzystów, którzy we względnym bezpieczeństwie mogliby przygotowywać się w szkołach do egzaminów" - dodaje Kaszulanis.

"To wszystko nie tak" - komentuje Marek, nauczyciel z Wrocławia. "Galerie - czynne, hotele - czynne, sklepy - czynne. A szkoły? Zamknięte.

Trudno mi zrozumieć, dlaczego rząd doprowadził do sytuacji, w której po raz kolejny musimy odsyłać młodzież do domów. Moi uczniowie mają dosyć siedzenia w zamknięciu, mają dosyć nadrabiania materiału, mają dosyć samotności, mają dosyć strachu.

A ja mam dosyć świecenia oczami za jednego, czy drugiego ministra. Bo to dzieci płacą za ich indolencję".

Przedszkola padają po cichu

W dyskusji o otwieraniu i zamykaniu szkół, zupełnie pomija się sytuację w przedszkolach. Zgodnie z komunikatem MEiN tam również praca ma trwać nieprzerwanie. Ale rzeczywistość jest inna. "Już są placówki, które nie funkcjonują z powodu braku kadr. Nauczycieli dziesiątkuje koronawirus, grypa, a także inne infekcje sezonowe. Dlatego przedszkola zamyka się nie na podstawie decyzji Sanepidu, ale przepisów o bezpieczeństwie i higienie pracy. Gdy w placówce zostają trzy z dziesięciu nauczycielek nie są już w stanie świadczyć usług opiekuńczych i wychowawczych" - opowiada OKO.press Iga Kazimierczyk, ekspertka i nauczycielka zaangażowana szczególnie w edukację żłobkową i przedszkolną.

Sytuację zaogniają czasem sami rodzice.

"Odmawiają odbierania chorych dzieci, przynoszą zaświadczenia, że ich pociechy mają alergie, przyprowadzają dzieci na drugi dzień po podaniu silnych leków, ale bez konsultacji z lekarzem"

- mówi Kazimierczyk.

I dodaje: "Grupę można zamknąć tylko na podstawie oficjalnego testu PCR. Wielu rodziców, w obawie przed kwarantanną, robi domowe testy kasetkowe. Kadra ma związane ręce. Jedyne, co możemy zrobić to poinformować rodziców, że jedno z dzieci choruje".

Nauczycielki wychowania przedszkolnego, podobnie jak ich koledzy i koleżanki pracujący w klasach I-IV, mają przekonanie, że własnym zdrowiem ratują rynek pracy. "Słyszę głównie frustrację, że nie dostajemy nic, żadnych narzędzi, które mogłyby podnieść poziom bezpieczeństwa w placówkach, a na naszych barkach spoczywa odpowiedzialność za utrzymanie gospodarki w ryzach. I nie słyszymy nawet prostego »dziękuję«" - mówi Kazimierczyk.

Nauczyciele mają nadzieję, że ta fala pandemii osłabnie równie szybko, jak się pojawiła. "Wszystkie inne nadzieje są martwe. Chcieliśmy szybkie testy, chcieliśmy mieć możliwość zamykania placówek, chcieliśmy dostać pomoc sprzętową, chcieliśmy być docenieni. Nie dostaliśmy nic" - mówi Kazimierczyk.

Udostępnij:

Anton Ambroziak

Dziennikarz i reporter. Uhonorowany nagrodami: Amnesty International „Pióro Nadziei” (2018), Kampanii Przeciw Homofobii “Korony Równości” (2019). W OKO.press pisze o prawach człowieka, społeczeństwie obywatelskim i usługach publicznych.

Komentarze