Aktywiści i mieszkańcy donoszą, że dostają coraz więcej próśb o pomoc na granicy polsko-białoruskiej. Dramat rozgrywa się także w zamkniętych ośrodkach dla cudzoziemców. "Czuję ulgę, że Polacy tak pomagają uchodźcom z Ukrainy. Ale ta segregacja ze względu na kolor skóry jest strasznie przygnębiająca"
"Dziś wiele z tych osób czuje się zagubionych. Widzimy ten ogrom empatii, sami pomagamy uchodźcom z Ukrainy. Ale dopiero co ubiegaliśmy się, o to, by państwo chociaż nie przeszkadzało i nie kryminalizowało działań aktywistów. Tyle osób walczyło na granicy prawa, by ratowanie życia było po prostu legalne, a teraz odbywa się to triumfalnie, pod flagą biało-czerwoną. I mówię to z całym poparciem dla tej dzisiejszej pomocy, w którą sam zresztą jestem zaangażowany. Ale już niekoniecznie dla barw, pod którymi się odbywa", mówi Piotr Kubkowski z grupy Rodziny bez Granic.
Przez ponad pół roku aktywiści i aktywistki, mieszkańcy i mieszkanki Podlasia obchodziły nieludzkie prawo, by pomagać uchodźcom uwięzionym na wschodniej granicy. Nocami, po krzakach, ze śpiworami i słoikami zupy, wiedząc, że służby mundurowe polują nie tylko na wyczerpanych ludzi w lesie, ale i na aktywistów. Inni, od miesięcy upominali się o osadzonych w strzeżonych ośrodkach detencji, wysyłając odzież, jedzenie i organizując pomoc prawną. Ich działania w najlepszym przypadku spotykały się ze społeczną obojętnością i systemowymi barierami, w najgorszym – z prześladowaniem przez państwo. Dlatego wielu z nich trudno odnaleźć się w dzisiejszej narracji o gościnnej Polsce.
O "kryminalizacji solidarności" na granicy polsko-białoruskiej i uderzającym kontraście sytuacji na dwóch granicach mówiła OKO.press szefowa Amnesty International Polska, Anna Błaszczak-Banasiak:
Tymczasem solidarnością z uchodźcami chwalą się ci sami politycy, którzy dziesiątki innych ludzi skazali na głód w lodowatym lesie. Rezerwy wielkich organizacji i społecznej empatii odblokowały się teraz, choć kryzys humanitarny trwa od sierpnia. Na cały ten ogrom pomocy – ciepłe mieszkania i ubrania, opiekę medyczną czy powszechne współczucie – nie załapali się ludzie o innym kolorze skóry, uciekający od mniej europejskich wojen.
Aktywistów, podnoszących w ostatnich dniach takie głosy, delikatnie się gasi - to nie czas na rachunki krzywd i podziały, lepiej cieszyć się, że chociaż teraz państwo zdaje egzamin. A najlepiej - chwilowo sobie odpuścić. Ale w lasach i ośrodkach ciągle trwa dramat, o którym zapomnieć nie wolno. Mówiła o tym w rozmowie z OKO.press Aleksandra Chrzanowska ze Stowarzyszenia Interwencji Prawnej:
W marcu Grupa Granica niemal codziennie informuje o nowych interwencjach. A już po rozpoczęciu wojny w Ukrainie rząd RP przedłużył obowiązywanie zakazu przebywania w strefie przygranicznej do końca czerwca.
Małgorzata Tomczak rozmawia z osobami pomagającymi uchodźcom i migrantom na granicy polsko-białoruskiej.
Alicja, mieszkanka Podlasia, pomaga w lesie i w ośrodkach dla uchodźców
W telefonie i na mailu mam kocioł – piszą do mnie dziesiątki osób ze strzeżonych ośrodków, zamknięci od miesięcy proszą o buty, swetry, witaminy. Jak sobie z tym radzę? Trudno powiedzieć, noc znowu spędziłam w lesie. Nic się nie zmieniło: ani ciągłe pinezki i błagania o pomoc, ani strach przed polskimi służbami, ani ich agresja wobec nas i uchodźców. No, może jedno: wszyscy już chyba zapomnieli o ludziach w lesie.
Czuje ulgę, że Polacy przynajmniej tak pomagają uchodźcom z Ukrainy. Ale ta segregacja ze względu na kolor skóry jest strasznie przygnębiająca.
W lesie jest trochę nowych ludzi, ostatnio z Indii czy Pakistanu. Ale większość jest po białoruskiej stronie od miesięcy. Wcześniej tamtejsze służby jakoś im pomagały - oczywiście za kosmiczne kwoty. Jak wybuchła wojna, to zostawili ich samych sobie, nie mają już wody i jedzenia. Boję się, że zaraz znowu ktoś nam tu umrze.
Wiemy o push-backach, wiemy, że w lesie znowu są kobiety z dziećmi i że Białorusini przepychają ich coraz agresywniej. Już nie pozwalają zawrócić do Mińska czy Brześcia. Uchodźcy mówią nam też, że białoruskie służby straszą ich - głodnych, chorych, wyczerpanych - że może będą musieli wziąć udział w ataku na Ukrainę. Mówią im „przecież Europa i tak was nie chce...”.
Eliza Kowalczyk, Białowieska Akcja Humanitarna
Jestem matką, przyjęłabym uchodźczą rodzinę z dziećmi. Na przykład, małą Ghasele – ktoś jeszcze o niej pamięta? Wyrzucano ją na granicę trzynaście razy, wciąż jej szukam. Jeśli przeżyła, ma dziś półtora roku.
Może gdyby była biała, biegałaby teraz za mną na podwórku?
Był moment, że w lesie trochę ucichło. Białorusini tak nie przepychali, część ludzi spędziła zimę w Mińsku. Jak? Różnie, niektórzy mieli swoje pieniądze, innym mieszkania opłacali mieszkania. Ale teraz znowu jest wiele przejść - Jemeńczycy, Pakistańczycy, Syryjczycy. Wciąż bici i okradani. Głodni.
Ci, którzy mogli wrócić do swoich krajów, już dawno to zrobili. Ale dla wielu droga powrotu została odcięta. Białorusini zatrzymali część osób, może jako mięso armatnie na kolejny kryzys - bo co jakiś czas ich przywożą, przecinają płot i każą iść. Ci ludzie, i tak, wciąż są wśród nich kobiety i dzieci, potracili już resztki pieniędzy, zdrowia i chęci do życia. Po białoruskiej stronie mogą właściwie tylko czekać na śmierć. Będą próbowali się uratować, dopóki starczy im sił.
Chodzą pogłoski, że niedługo będą uciekać Białorusini, bo są siłowo wcielani do armii. Co nasze państwo zamierza zrobić z nimi?
Wszyscy mówili, że wiosną znajdziemy dużo ciał. Nie trzeba było czekać do wiosny. Ostatnio grupa ludzi topiła się na bagnach, trąbiliśmy o tym, gdzie się dało, żeby kogoś w ogóle zainteresować. W końcu Straż Graniczna zorganizowała akcję ratunkową, było dużo szumu, wyciągnęli ich - i zaraz potem wywieźli na drut.
Wiedzieliśmy, że przynajmniej jedna osoba z innej grupy utonęła. Dostaliśmy konkretne współrzędne, uchodźcy przekazali je wcześniej SG - przez tydzień nikt nie ruszył palcem. W końcu dwóch mężczyzn od nas poszło szukać ciała. Przecież nie można go tam zostawić, tam jest tyle dzikich zwierząt! Nikt nie chce szukać po lesie martwych ludzi. A my musimy, taki mamy tu tragiczny obowiązek. Przecież gdzieś jest jego rodzina, nigdy by nie wiedziała, nie mogłaby przeżyć żałoby.
Tak, znaleźli ciało tego człowieka. O wielu innych nie wiemy.
Joanna Aisha Iwińska, Hope&Humanity Poland
Wiesz, co to jest „pas śmierci”? To takie kilkaset metrów między polskim drutem kolczastym a starymi ogrodzeniami na Białorusi, jeszcze z czasów wojny. Najtrudniej wyciągnąć ludzi właśnie stamtąd.
Uchodźcy muszą płacić służbom haracz za swoje życie. A Białorusini słono sobie za to liczą. Wstyd mi, że Europa podsyca przestępczość graniczną. Przecież fundacje mogłyby ich zabrać do swoich samochodów, zawieść do polskich mieszkań, tak jak robią to dla ludzi z granicy ukraińskiej. Tylko że tam to ratowanie życia, tutaj - pomocnictwo i podżeganie.
Jak to jest: na południu mamy gorącą herbatę i koce, i transport do ciepłych mieszkań. A kilkadziesiąt-, kilkaset kilometrów dalej - tacy sami uciekający ludzie, chorzy, pobici, pogryzieni przez psy. Po kilkanaście dni nie jedzą i nie piją. Picie brudnej wody nie jest piciem.
Białoruskie służby trzymają ludzi w potrzasku. Czasem pozwolą jakiejś rodzinie wrócić do Mińska, aktywistki opłacają im tam mieszkania, przynoszą jedzenie. Przez chwilę są bezpieczni, mogą się zregenerować. A potem? Wywózka do lasu, deportacja, może białoruskie więzienie. Teraz już zupełnie nie wiemy, jakie plany ma wobec nich Łukaszenko. I nie wiemy też, kto teraz na tym zarabia: ciągle Białorusini, czy już Rosjanie?
Od miesięcy setki ludzi przetrzymuje się w strzeżonych ośrodkach dla uchodźców. Kontenery, przepełnione pokoje, zero prywatności. I więzienne reguły: ogolić się można tylko pod okiem strażnika, to samo z obcięciem paznokci, bo przecież to „ostre przedmioty”. Wysyłamy tam nie tylko paczki z ubraniami - ostatnio np. dziewczynie przywiezionej prosto z bagien, nie miała nic na zmianę - ale też telefony, doładowania, jedzenie czy lekarstwa.
Z tym ostatnim trzeba się nieźle nakombinować. Wiele osób cierpi na poważne choroby, a opieka lekarska jest, delikatnie mówiąc, niewystarczająca. Czasami dostajemy prośby o konkretny lek i możemy go załatwić, ale nawet do wysłania ludziom głupich witamin potrzebna jest pisemna rekomendacja ośrodkowego lekarza. Ostatnio walczyłyśmy o możliwość przekazania kilku chłopakom preparatu na świerzb. Odbijałyśmy się od kolejnych ścian, strażnicy nie chcieli leku przepuścić, lekarz nas ignorował. W końcu zadziałał argument, że jak pozarażają się wszyscy, to i ich to nie ominie.
Wiktoria Jargilo i Anna Karwowska, Domy bez granic
Wojna w Ukrainie przeraża na wielu poziomach. Nam, od miesięcy pomagającym uchodźcom w zamkniętych ośrodkach doszedł jeszcze jeden: „Przecież teraz wszyscy o nich zapomną!”
O tych nastolatkach przywiezionych z lasu - od tygodni czekają na buty i bieliznę. O rodzinie, której ktoś miał załatwić prawnika, telefon i kartę SIM (czeską, polska wymaga rejestracji). O tych wszystkich prośbach: ktoś natychmiast potrzebuje lekarza, ktoś witamin; czterystu mężczyzn w ośrodku nie ma skarpetek na zmianę. Grupa kobiet z Afryki, zamkniętych od miesięcy (im jesteś ciemniejsza, tym dłużej tu posiedzisz, mówią) pyta, czy byłaby może szansa na jakieś kolorowanki.
Głupio teraz mówić o skarpetkach i kolorowankach, prawda?
Wiktoria: Od listopada koordynuję pomoc rzeczową dla strzeżonego ośrodka w Wędrzynie – tego od protestów głodowych i interwencji RPO. Zbiórki: buty (muszą być bez sznurowadeł!), ciuchy, bielizna, jakieś wafle, orzechy, zupki chińskie. Kombinujemy: po świętach, prosimy o skarpety z niechcianych prezentów, przed świętami: nazbieramy tanich kaloszy. Niezbyt fajnie, bo kojarzą się z lasem, ale przynajmniej nie mają tych sznurowadeł. Udało się zebrać ponad 80 par, strasznie się cieszyłam, choć brakowało jeszcze kilkuset.
Ale coś mnie ścisnęło, gdy usłyszałam, że duża firma podaruje uchodźcom z Ukrainy 10 tysięcy par butów. Nowych! A my ciułamy, jak świstaki pakujemy w kartony te używane ciuchy.
Nie dziwi mnie to i nie oceniam. Ucieczkę z Ukrainy rozumieją wszyscy, łatwiej tu współczuć, wszyscy widzą, kto, dlaczego, którędy. A historie z dalekiej Syrii, Iraku, Jemenu…Czasem człowiekowi wystarczy odrobina wątpliwości, by się zawahał i poczuł, „nie, tu się nie angażuję”.
Anna: Właśnie dostałam premię i nakupiłam kosmetyków. Tam, gdzie zawsze, do ośrodka strzeżonego. Mamy znowu wiele próśb, część przekazują nam fundacje, czasem uchodźcy piszą do nas sami, co jakiś czas któraś z dziewczyn - wcześniej Kubanka, ostatnio Kurdyjka - chodzi z kartką między kontenerami i zbiera listy. Bo może ludzie tego nie wiedzą, ale w jednym z „rodzinnych ośrodków strzeżonych” prawie 200 osób od miesięcy mieszka w dostawionych kontenerach. O co proszą? W pierwszych dniach po przyjeździe to głównie swetry, termosy, telefony bez aparatu, ciepłe buty i dresy. A po kilku miesiącach: jakieś puzzle, kolorowanki dla dorosłych, może ołówek i notes…
Wysyłałyśmy też perukę, bo dziewczynie od preparatów na wszy wypadły włosy. I witaminy dla kobiet w ciąży, ale tych akurat straż graniczna nie przepuszcza - procedury.
To worek bez dna, gdy tylko zamkniemy kilka list, przychodzą nowe. Do ośrodka trafia się na trzy miesiące, w międzyczasie przychodzi przedłużenie o kolejne trzy, a jak ktoś ma pecha - jeszcze dłużej. Jedną rodzinę wypuszczą, z lasu przyjeżdża kolejna.
Od miesięcy prowadzimy grupę na Facebooku, w ostatni weekend bardzo nam się rozrosła. Wszyscy oferują i szukają pomocy dla osób z Ukrainy. Ale czasami ktoś napisze: ludzie, pamiętajcie o uchodźcach w ośrodkach! Albo, po prostu: „hej, kto zrobi paczkę dla dwóch rodzin? Proszą o ryż, olej, mąkę i sos pomidorowy”.
Eliza Kowalczyk, Białowieska Akcja Humanitarna
Na początku była złość - czyli nagle się da! Zorganizować cały ten ogrom pomocy, mieszkań, ubrań, leków, podczas gdy wiem, co dzieje się w lesie i ośrodkach dla uchodźców. Gdzie ci ludzie, politycy, wielkie organizacje, były wcześniej? Potem przyszła bezradność, bo nie mam żadnego wpływu na to, komu moje państwo pomoże, a kogo skaże na śmierć. I smutek - to zdjęcie dziecka na rękach strażnika granicznego. Jak spotkam takie dziecko w lesie, zadzwonię do służb i poproszę „ponieście mi ją, mała jest wykończona!”, to ją zaniosą na druty.
Ale już wróciła sprawczość. Pomagam i będę pomagać tak, jak każe mi serce i sumienie.
Tylko bolą te pytania od Syryjczyków, Kurdyjek: „Ale jak to? To nas karmiliście po cichu w lesie, a teraz Polska pomaga uchodźcom?”
Pomagający w całej Polsce czują się dziś potrzebni i bezpieczni. Nam właśnie cichaczem przedłużono stan wyjątkowy do końca czerwca. Jesteśmy odizolowani i zdani na siebie, z drugiej strony – też chcemy pomóc uciekającym z Ukrainy. Na początku nie wiedzieliśmy, czy możemy ich w „strefie” przyjąć, ale mężczyźni pracujący na naszych terenach ściągnęli tu swoje rodziny. Tylko jak im tu będzie? Uciekają przed wojną, a tu wojsko, nad głowami helikoptery. Moja znajoma prowadzi pensjonat, zapytała strażnika granicznego, czy mogłaby przyjąć rodziny z Ukrainy. „Naprawdę chce pani, żeby patrzyły na ten poligon?”, zapytał.
Czasem ktoś rzuci: skoro państwo prosi o przyjmowanie uchodźców, to deklaruję, że przyjmę Syryjczyków! Tak, tylko ironicznie to można zadeklarować.
Nie mam ucieczki od tej wojennej codzienności. Moje dzieci się boją. Kiedyś helikopter to była frajda, po miesiącach życia w strefie budzi lęk. W szkole też słyszą cały czas o wojnie. Główne obozowisko wojska jest obok przedszkola i czasem przychodzi czarna myśl, że w razie wojny to byłby pierwszy cel. A ja już nie wiem, czym mam się zajmować – przesyłać buty uchodźcom w zamkniętych ośrodkach, ratować tych w lasach, pomagać Ukrainkom? Jesteśmy tu sami, od miesięcy wyczerpani, a nie wiadomo, co będzie dalej.
Zawsze uspokajała mnie puszcza. Ostatnio miałam kryzys, poszłam popatrzeć na żubry. Ale zaraz z placu budowy muru huknęła wywrotka po jakimś wyładunku, zwierzęta pouciekały.
Joanna Aisha Iwińska, Hope&Humanity Poland
Mnie, aktywistkę, cieszy ta fala obecnej pomocy. Ale też boli fakt, że tylko niektórzy mogą na nią liczyć.
Granica białoruska to inny świat, a i na ukraińskiej nie wszyscy są równi. . Dzwonili do nas Egipcjanie, Nigeryjczycy –niektórzy pracowali w Ukrainie i płacili podatki, studiowali (za dziesiątki tysięcy dolarów rocznie), mieszkali tam wiele lat. Mówili, że służby ukraińskie odpychają ich na koniec kolejki, nie chcą przepuszczać.
Co chwilę mamy nowe interwencje. Kto przyjmie rosyjską rodzinę z Ukrainy? Uciekają przed bombami, teraz grozi im też prześladowanie. Poza tym – dla mnie to bez znaczenia, ale w ogłoszeniu muszę to napisać – są muzułmanami.
Natalia Gebert, Dom Otwarty
Po 6 latach państwo polskie publicznie przyznało się do rasizmu - ustami wiceministra Szefernakera, który oświadczył, że w pierwszej kolejności przepuszczane będą ukraińskie kobiety i dzieci, a reszta musi poczekać. Żeby było jasne – to samo robią pogranicznicy ukraińscy, i na jakimś poziomie psychologicznym jest to zrozumiałe: najpierw dbają o swoje rodaczki. Ale z perspektywy prawnej i praw człowieka, taka selekcja w ogóle nie powinna mieć miejsca.
Jestem przerażona, że moje państwo wybiera sobie, których uchodźców lubi, a których wywiezie do lasu lub zamknie w ośrodku detencji. Na przejściach granicznych z Ukrainą uchodźcy dzieleni są na „białych”, którym udzielana jest natychmiastowa pomoc, i resztę, poddawaną upokarzającym weryfikacjom. Ale to przecież tylko kolejny przykład podwójnych standardów - push-backi na Podlasiu usprawiedliwiało się tym, że „nie poszli na przejście graniczne, tylko weszli jak do siebie”, a przecież np. uchodźców politycznych z Białorusi nie kryminalizuje się za przejście przez zieloną granicę.
Tę „ręcznie sterowaną” politykę azylową bardzo dobrze widać było na przykładzie Afganistanu. Uchodźcy, którzy przylecieli samolotami (a pamiętajmy, że i państwowa ewakuacja była efektem nacisków; na początku Afgańczykom oferowano odbiór wiz humanitarnych z New Delhi), dziś znajdują już mieszkania i pracę. Ale Afgańczycy, którzy marzli i głodowali w Usnarzu, już władz nie interesowali. Choć wiemy, że były wśród nich osoby współpracujące z wojskami zachodnimi.
Uchodźcy z lasu, którzy mieli więcej szczęścia i nie zostali przepchnięci na Białoruś, trafili na wiele miesięcy do ośrodków strzeżonych o więziennym rygorze. Wiemy też, że detencję wobec osób, które przyjechały bez dokumentów, stosuje się też na granicy polsko-ukraińskiej i polsko-niemieckiej. Oczywiście tylko wobec ludzi o innym kolorze skóry.
Piotr Kubkowski, Rodziny bez Granic
W listopadzie chcieliśmy zebrać się w kilkanaście rodzin i protestować pod siedzibą Straży Granicznej w Warszawie. W ciągu kilku dni wyrosła z tego kilkutysięczna społeczność, ludzie robili plakaty, organizowali zbiórki, upominali się o wywiezione dzieci, o ludzi w lasach.
Dziś wiele z tych osób czuje się zagubionych. Widzimy ten ogrom empatii, sami pomagamy uchodźcom z Ukrainy. Ale dopiero co ubiegaliśmy się, o to, by państwo chociaż nie przeszkadzało i nie kryminalizowało działań aktywistów. Tyle osób walczyło na granicy prawa, by ratowanie życia było po prostu legalne, a teraz odbywa się to triumfalnie, pod flagą biało-czerwoną. Mnie to przytłacza – ta pomoc nie ma wymiaru ogólnoludzkiego, gra tu kryterium kulturowe i rasowe. I mówię to z całym poparciem dla tej dzisiejszej pomocy, w którą sam zresztą jestem zaangażowany. Ale już niekoniecznie dla barw, pod którymi się odbywa.
Bo boję się, że to samozadowolenie z „narodowego czynu” pozwoli władzom uciec od odpowiedzialności za ostatnie pół roku. Obawiam się też, że to co się teraz dzieje nie tylko poświadcza głębokie pokłady rasizmu w naszym społeczeństwie, ale też długofalowo je wzmacnia.
Mam też poczucie zażenowania nami jako wspólnotą. Tymi wszystkimi aktami wstrzymania się od współczucia i pomocy, od próby zrozumienia czyjejś ucieczki z krajów, o których nic nie wiemy. Tym, że mamy dwie kategorie uchodźców: jednym wyjściowo ufamy, innych wciąż skazujemy na cierpienie w lesie i wielomiesięczne, upokarzające detencje.
W ostatnich dniach łatwo ucisza się takie głosy: „pomagajmy, nie wypominajmy”. Ale może to właśnie moment, by równolegle weryfikować poprzednie miesiące? Przypomnieć sobie o ludziach przetrzymywanych na granicy i w zamkniętych ośrodkach?
Socjolożka, kulturoznawczyni i dziennikarka freelance. Publikowała m.in. w "Gazecie Wyborczej", "Newsweeku" i "Balkan Insights". Na stałe mieszka w Madrycie.
Socjolożka, kulturoznawczyni i dziennikarka freelance. Publikowała m.in. w "Gazecie Wyborczej", "Newsweeku" i "Balkan Insights". Na stałe mieszka w Madrycie.
Komentarze