0:000:00

0:00

Niemal rok po słynnym programie „Superwizjer” TVN, w którym pokazano nagranie ze świętowania urodzin Hitlera przez neonazistów z wodzisławskiego Stowarzyszenia Duma i Nowoczesność, propisowski portal braci Karnowskich wPolityce.pl oskarżył dziennikarzy TVN Bertolda Kittla, Annę Sobolewską i Piotra Wacowskiego , że to oni zorganizowali owe urodziny.

Mieli to zrobić, płacąc Bogu ducha winnym młodym ludziom 20 tys. zł wręczone w reklamówce. Dowodem na to ma być zeznanie jednego z głównych podejrzanych. Nie ma pieniędzy, nie ma reklamówki z odciskami palców, nie ma świadków. Jest jednoźródłowe pomówienie. I na tej podstawie prokuratura wszczęła postępowanie „w sprawie”. Na tej też podstawie kilka dni temu w domu operatora TVN, który sfilmował owe urodziny, zjawiła się ABW, aby zaprosić go na przesłuchanie.

Wcześniej śledczym wskazówkę dał ich przełożony Zbigniew Ziobro we wpisie na twitterze:

View post on Twitter

Przeczytaj także:

Taktyka oskarżonych?

A więc – sugeruje prokurator generalny – nie było żadnego obchodzenia urodzin Hitlera przez polskich neonazistów. Było tylko podżeganie do przestępstwa. I przestępcza inscenizacja w wykonaniu dziennikarzy wrogiej rządowi telewizji. Taką wersję mają przyjąć prokuratorzy.

I nie chodzi o to, żeby dziennikarzy rzeczywiście oskarżyć, bo coś takiego nie utrzymałoby się w sądzie. Sąd musi trzymać się zasady domniemania niewinności: skoro nie ma dowodów winy, a w tym przypadku nawet dowodów przestępstwa, to nie można skazać.

Chodzi o coś innego: o odsunięcie zarzutów związanych z propagowaniem faszyzmu od członków ruchów neonazistowskich (których PiS lubi określać jako patriotów, zabiega o ich poparcie, obawiając się politycznej konkurencji z prawej strony).

Chodzi też o przerzucenie tego zarzutu na TVN, znienawidzony przez PiS. Ma to być osiągnięte dzięki gonieniu króliczka, czyli przeciąganiu śledztwa „w sprawie”. Tak, aby nikt z podejrzanych w pierwotnym śledztwie przeciw neonazistom nie został skazany. Bo teraz przecież ich obrońcy będą żądać zawieszenia postępowania do czasu wyjaśnienia, czy cała sprawa nie była przypadkiem prowokacją TVN.

Gdyby nie zachowanie ABW i prokuratora generalnego Zbigniewa Ziobry, można by sądzić, że to rzeczywiście sprytna taktyka procesowa obrońców oskarżonych z neonazistowskiej organizacji. Ale uderzono w stół – i nożyce (Ziobro i ABW) się odezwały.

Więc widać, że w sprawę zaangażowana jest wyższa polityka.

Stawiam na to, że śledztwo będzie się toczyć bez rozstrzygnięcia, blokując proces organizatorów „urodzin Hitlera”.

Ale możliwa jest też druga wersja: że prokuratorowi-ministrowi Ziobrze uda się załatwić, że sprawę dziennikarzy TVN dostanie zaufany skład sędziowski. A przynajmniej, że minister-prokurator będzie miał nadzieję, że wyrok skazujący jest gwarantowany.

A wtedy do sądu trafi akt oskarżenia przeciw dziennikarzom „Superwizjera” TVN o podżeganie do przestępstwa propagowania ustroju totalitarnego.

Reportaż wcieleniowy, a nie prowokacja dziennikarska

Spójrzmy na sprawę pod względem prawnym. Dziennikarze zaprzeczają, że to oni wykreowali imprezę, płacąc za jej zorganizowanie. Nie ma na to dowodu, ale załóżmy – co w praworządnym państwie nie powinno mieć miejsca – że sąd przejdzie nad tym do porządku dziennego, przyjmie akt oskarżenia i będzie sprawę badał dalej.

Trzeba odróżnić prowokację dziennikarską od reportażu wcieleniowego. W prowokacji dziennikarskiej możliwe byłoby opłacenie takiej imprezy w celu pokazania, że są osoby gotowe czcić Hitlera. Że to nie sprzeciwia się ich poglądom. Że mieści się w ich światopoglądzie, ideologii organizacji, do której należą. I że tacy ludzie są groźni.

Czyli: prowokujemy zachowanie, które i tak ma miejsce, ale chcemy złoczyńców przyłapać na gorącym uczynku.

Słynne prowokacje - trotyl, dręczenie uchodźców i korupcja polityczna

Tu możemy przywołać słynną prowokację dziennikarzy „Super Expressu” z 1995 roku, którzy kupili nielegalnie (za 2 tys. dol.) trotyl, aby pokazać, że to możliwe. Było to w czasie, gdy w Warszawie zdarzało się podkładanie materiałów wybuchowych - robili to biali mężczyźni wyznania rzymskokatolickiego, członkowie różnych gangów (nie trzeba było „uchodźców muzułmańskich”, którzy zresztą dotąd żadnych materiałów wybuchowych w Polsce nie podłożyli).

Sąd po dziewięciu latach procesu uwolnił redakcję od winy, uznając, że dziennikarze działali w obronie ważnego społecznie interesu: pokazali, że policja nie spełnia swojej funkcji w sprawie tropienia handlu materiałami wybuchowymi.

Podobną prowokację zrobił Grzegorz Kuczek z TVN, kupując fałszywy dowód osobisty i wyłudzając na niego kredyty (2004 rok, sąd umorzył postępowanie, nie dopatrując się przestępstwa w działaniu dziennikarza).

Czy Mirosław Majeran z Polsatu i Jacek Błaszczyk z „Wprost”, którzy (2002 rok) podszywając się w internecie pod pedofilów szukających dziecięcej pornografii, umożliwili zlikwidowanie międzynarodowej siatki.

Tu także mieści się nagranie ukrytą kamerą przez dziennikarzy TVN Andrzeja Morozowskiego i Tomasza Sekielskiego rozmowy (2006 rok) prominentnego polityka PiS Adama Lipińskiego z Renatą Beger, posłanką Samoobrony, o jej – i innych posłów Samoobrony – przejściu do PiS w zamian za intratne posady (Beger miała dostać stanowisko w Ministerstwie Rolnictwa).

Nagranie - na które zgodziła się Renata Beger - pokazywało posługiwanie się przez PiS metodą korupcji politycznej, a więc odkrywało metody działania władzy politycznej (było to za pierwszych rządów PiS).

Z tym że ten ostatni przykład nigdy nie był rozważany na gruncie kodeksu karnego. Dyskutowano ewentualne naruszenie zasad etyki dziennikarskiej, jako że posłużono się ukrytą kamerą, a rzecz cała uzgodniona była z posłanką Samoobrony, uznawaną wtedy przez PiS za konkurencyjną.

Postępowaniem karnym – i uznaniem winy – skończyła się inna sprawa: dziennikarza TVP (2013 rok) Endy'ego Gęsiny Torresa, który dzięki podrobionym dokumentom jako uchodźca został przez sąd umieszczony w zamkniętym ośrodku dla uchodźców.

Reporter opisał panujące tam warunki i bezprawne praktyki personelu. I spowodował kontrolę ośrodków i poprawę warunków. Ale został przez sąd w Białymstoku uznany winnym posługiwania się fałszywymi dokumentami i wprowadzenia w błąd. Jego prospołeczna motywacja została uwzględniona w ten sposób, że odstąpiono od wymierzenia kary. Jest jednak w rejestrze skazanych.

Natomiast półtora miesiąca temu za prowokację został skazany inny dziennikarz. To Paweł Miter, dziś dziennikarz „Warszawskiej Gazety” i „Gazety Finansowej”. Gdy dokonywał tej prowokacji, był wolnym strzelcem. To on podszył się pod asystenta premiera Donalda Tuska, dzwoniąc do prezesa Sądu Apelacyjnego w Gdańsku Ryszarda Milewskiego, by uzgadniać z nim termin rozpatrzenia odwołania szefa Amber Gold od postanowienia o tymczasowym areszcie.

Ten przykład – jako jedyny zresztą – jest dziś przywoływany przez media związane z PiS jako dowód dyspozycyjności sędziów wobec Platformy Obywatelskiej. Ma też uzasadniać konieczność „reformy” sądownictwa. Miter został uznany winnym podżegania prezesa Milewskiego do przekroczenia uprawnień i podszywania się pod osobę pełniącą funkcję publiczną. Wyrok: osiem miesięcy pozbawienia wolności, z zawieszeniem na trzy lata.

W sprawie Mitera, inaczej niż w sprawie „Super Expressu” i trotylu czy Gęsiny Toresa, sąd nie dopatrzył się interesu publicznego.

Prawo nie zna pojęcia „dziennikarskiej prowokacji”

Trzeba pamiętać, że prawo nie zna pojęcia „prowokacji dziennikarskiej”. Prowokacja taka nie jest tzw. kontratypem, czyli działaniem prawnie uznanym za wyłączające odpowiedzialność karną, jak np. obrona konieczna czy działanie w stanie wyższej konieczności. Oczywiście pod warunkiem, że dobro chronione ma wyższą lub równą wartość, co dobro poświęcane.

Prowokacja dziennikarska jest jedną z technik uprawniania zawodu, podobnie jak reportaż czy dziennikarskie śledztwo. Niektórzy prawnicy uważają, że jeśli w ramach prowokacji dziennikarz łamie prawo, ale jego celem jest obrona jakiejś ważnej społecznie wartości, to działanie takie powinno być rozpatrywane w kategoriach działania w stanie wyższej konieczności.

Ci prawnicy, którzy widzą szczególną społeczną rolę prowokacji dziennikarskiej, prawo do niej wywodzą z konstytucyjnej kontrolnej roli mediów. I z prawa prasowego: art. 1 mówi, że „prasa, zgodnie z Konstytucją RP, korzysta z wolności wypowiedzi i urzeczywistnia prawo obywateli do ich rzetelnego informowania, jawności życia publicznego oraz kontroli i krytyki społecznej”. A art. 6 – że „prasa jest zobowiązana do prawdziwego przedstawiania omawianych zjawisk”.

Słynne wcieleniówki - neonaziści i odświeżane wędliny

Ale z tego co od początku mówią dziennikarze TVN, a przede wszystkim z materiału wyemitowanego w „Superwizjerze”, wynika, że to nie była prowokacja dziennikarska, ale reportaż wcieleniowy. Dziennikarze do niczego nie prowokowali, tylko postarali się przeniknąć do środowiska neonazistów i sfilmowali spontanicznie zorganizowane przez nich urodziny Hitlera.

Coś podobnego zrobiła w 2005 roku inna dziennikarka TVN, Alicja Kos, zatrudniając się w zakładach mięsnych i dokumentując proces „odświeżania” zepsutych wędlin zwracanych ze sklepów. Nikt nigdy nie próbował jej stawiać zarzutów, bo nie złamała prawa, a jedynie ujawniła realnie istniejący proceder.

Z tego co mówią dziennikarze „Superwizjera”, oni zrobili dokładnie to samo: udokumentowali rzeczywistość, która ma miejsce bez żadnych prowokacji. A działo się to w czasie, gdy PiS uchwalił kontrowersyjną nowelizację ustawy o IPN, z przepisem zakazującym pomawiania narodu polskiego o współuczestnictwo w zbrodniach nazistowskich. I oto młodzi Polacy w XXI w. czczą Hitlera!

Dziennikarze TVN pokazali rzeczywistość niebezpieczną, łamiącą prawo. I chronioną przez partię rządzącą. A tego ostatniego dowodzi obecna akcja państwowych organów i propisowskich mediów przeciwko dziennikarzom TVN.

Trybunał w Strasburgu o dziennikarskiej prowokacji

I choć wszystko wskazuje na to, że działania dziennikarzy „Superwizjera” TVN nie były prowokacją dziennikarską, tylko reportażem wcieleniowym, na koniec jeszcze jedyne jak dotąd orzeczenie Trybunału Praw Człowieka w Strasburgu na temat prowokacji dziennikarskiej.

Haldimann i inni przeciwko Szwajcarii to sprawa czwórki szwajcarskich dziennikarzy telewizyjnych, którzy zrobili materiał o naciąganiu klientów przez agentów ubezpieczeniowych. Jedna z dziennikarek udawała klientkę. Nagrano ukrytą kamerą jej spotkanie z agentem.

Twarz agenta zamazano, ukryto nazwisko. Dziennikarka poinformowała go na koniec o prowokacji i dała możliwość wytłumaczenia się. Mimo to szwajcarskie sądy skazały autorów materiału na grzywnę. Uznały, że dziennikarze działali wprawdzie w interesie publicznym, ujawniając oszukańcze praktyki ubezpieczycieli, jednak naruszyli dobro konkretnego agenta.

Innego zdania był Europejski Trybunał Praw Człowieka. Uznał, że interes publiczny przeważył nad prywatnym, a ten prywatny dziennikarze naruszyli w minimalnym stopniu, bo zadbali o anonimowość agenta.

Ewa Siedlecka jest publicystką "Polityki", ten tekst opublikowała na swoim Blogu Konserwatywnym.

;

Udostępnij:

Ewa Siedlecka

Dziennikarka, publicystka prawna, w latach 1989–2017 publicystka dziennika „Gazeta Wyborcza”, od 2017 publicystka tygodnika „Polityka”, laureatka Nagrody im. Dariusza Fikusa (2011), zajmuje się głównie zagadnieniami społeczeństwa obywatelskiego, prawami człowieka, osób niepełnosprawnych i prawami zwierząt.

Komentarze