Wystarczyło zidentyfikowanie kilku kont jako automatycznych botów wspierających kandydata na prezydenta Warszawy Patryka Jakiego, by wywołać gwałtowną akcję hejterską oraz doprowadzić do ujawnienia się na Twitterze 2,5 tysiąca kont tzw. „prawej strony”. Taką reakcję na mój artykuł może teraz wykorzystać opozycja
Analizę rankingów kont, które w ostatnim miesiącu tweetowały najwięcej na temat głównych kandydatów na prezydenta Warszawy: Rafała Trzaskowskiego i Patryka Jakiego, opublikowałam w OKO.press w niedzielę 10 czerwca 2018.
Sprawdziłam w sumie 20 najczęściej tweetujących użytkowników. Wnioski z analizy wskazywały, że
wśród tej dwudziestki mamy do czynienia z sześcioma kontami botowymi – czyli działającymi automatycznie.
Wyliczyłam, ile średnio tweetów dziennie podają dalej (rekordzista 450 dziennie przez cały rok). Wszystkie boty rozpowszechniały treści korzystne dla Patryka Jakiego, a niekorzystne dla Rafała Trzaskowskiego.
Opisałam sześć botów – a jednak zwolennicy kandydata uznali, że nazywam botem każdego użytkownika, który popiera ministra Jakiego. Co więcej – uznali, że ich to obraża.
W niedzielę moja publikacja rozchodziła się w sieci intensywnie, ale na zaplanowaną reakcję trzeba było poczekać do poniedziałku. Około południa pojawiły się tweety z informacją o akcji #ToMyBoty z hasłem: „Wrzucamy foty z reala lub boty i cyborgi. Nie damy z siebie zrobić botów!”. Czyli – ujawniamy się. Akcja rozpoczęła się o 16.00 i oficjalnie trwała do północy. Konta organizujące ją były anonimowe, jednak szybko do działań włączył się współpracownik Patryka Jakiego, członek Komisji Reprywatyzacyjnej, Sebastian Kaleta. Udostępnił śmiesznego GIF-a, na którym widać, jak udaje robota.
Tweety z hashtagiem #ToMyBoty pisał także sam Patryk Jaki. Akcję wspierały media: TV Republika oraz portal niezależna.pl, na których można było przeczytać, że Sebastian Kaleta ze mnie „zadrwił” oraz „znokautował mnie” (publikując ów filmik). W artykułach informowano też, że akcja to efekt tego, iż użytkownicy Twittera źle reagują na nazywanie ich botami albo trollami. Do akcji włączyło się w sumie 2,5 tys. kont (dane na podst. Follow the hashtag, z godz. 21.00 12 czerwca) – część osób rzeczywiście wrzucała swoje zdjęcia, jednak część realizowała klasyczną akcję hejtującą.
Śledziłam, jakie między innymi konta (poza typowymi użytkownikami) aktywnie włączają się w tę akcję. Przytoczę kilka nazw (pisownia oryginalna): ZającCoKicToKloc, Dumanarodu, Wraża purchawa, Kapitan Nomada, brat pit, Armikorg, Win Iks Pe, Żółwik_Ben_Bot, Efka Konefka, Lefties Vanquisher, Pierożki bezglutenowe, hr. Faflunin, Parva Dick.
Jednocześnie w sieci rozpowszechniano nagranie sprzed dwóch lat (oczywiście bez podania daty jego powstania), na którym widać moją rozmowę z autorem nagrania podczas pierwszego w Białymstoku Klubu Obywatelskiego. Nie ma w nim nic kontrowersyjnego, jednak „prawa strona” użyła go do udowadniania moich (jawnych) powiązań politycznych. Filmik pojawił się na Twitterze już po raz drugi – pierwszy raz konto o nazwie Czerwone Potworki zaczęło go rozpowszechniać, gdy napisałam analizę o powiązaniach personalnych grupy radykalnych polityków prawicy.
Cel takich personalnych działań zawsze jest oczywisty – chodzi o podważenie wiarygodności, ale też doprowadzenie do tzw. efektu zamrożenia. Powoduje on, że człowiek poddany cyfrowemu mobbingowi (tak coraz częściej na świecie nazywa się tego typu ataki) najpierw przestaje bronić swoich racji, a potem wycofuje się ze swoich działań – ze strachu przed kolejną reakcją albo z powodu zniechęcenia. Co charakterystyczne, w atakach nie sposób dopatrzeć się choćby elementów merytorycznej krytyki, są to wyłącznie działania mobbingujące, ośmieszające i poniżające.
Tego typu zachowań doświadczyli ostatnio m.in.: prof. Michał Bilewicz, kierownik Centrum Badań nad Uprzedzeniami Uniwersytetu Warszawskiego, po wykładzie nt. badań nad polskim antysemityzmem; protestujący w Sejmie niepełnosprawni i ich rodziny; rodzina Stanisława Gawłowskiego, posła PO (sprawa z wynajmowanym mieszkaniem); oraz np. prezydent Lech Wałęsa, systematycznie od lat atakowany w mediach społecznościowych (tweety można znaleźć m.in. sprawdzając hashtag #Bolek).
W ten sposób traktowani są także niektórzy dziennikarze, zwłaszcza pracujący w TVN24 lub w „Gazecie Wyborczej”. Oczywiście, nie u wszystkich pojawia się efekt psychicznego zamrożenia, natomiast wielu doświadcza uczucia bezradności, ponieważ przy zmasowanym ataku trudno jest się w jakikolwiek sposób bronić. Gdy atak trwa krótko, można go przeczekać; gdy mobbing jest rozciągnięty na lata, tak jak każde nękanie ma realny wpływ na zachowanie człowieka. I nie ma znaczenia, czy odbywa się on w rzeczywistości, czy w świecie cyfrowym – naukowcy udowodnili już, że ludzki mózg reaguje w obu przypadkach identycznie. Warto mieć świadomość, że dziś w polskiej przestrzeni publicznej część osób poddawanych jest takiemu mobbingowi – to jeden z typowych sposobów „prawej strony” na to, by przejąć kontrolę nad sytuacją.
Jednak akcja #ToMyBoty przyniosła także efekty, których organizatorzy nie przewidzieli. Do tej pory ugrupowania opozycyjne nie wiedziały, jaka jest liczba kont popierających prawicę, zdolnych do szybkiej mobilizacji i przeprowadzenia akcji na Twitterze. Wielokrotnie usiłowano oszacować wielkość tej grupy, ale nie bardzo było jak to zrobić.
Teraz, dzięki monitorowaniu akcyjnego hashtagu, który nigdy wcześniej nie był używany, oraz nie wywoływał emocji w innych grupach społecznych, udało się tę liczbę dość dokładnie określić. Tweety pisało i dystrybuowało ok. 2,5 tys. kont (dane z 12 czerwca, godz. 21.00).
Jednocześnie analityka pozwoliła zlokalizować te konta. Według narzędzia Follow the hashtag, najwięcej wpisów powstało w… Sanoku. 12 czerwca rano na drugim miejscu wśród miejscowości był Kraków, a dopiero na trzecim tak ważna obecnie dla Patryka Jakiego Warszawa. Do wieczora Warszawa wskoczyła na drugie miejsce, ale Sanok pozostał liderem.
Akcja zaplanowana jako uderzenie we mnie, a pośrednio – w opozycję, doprowadziła do identyfikacji kont „prawej strony” (piszę o tym ze świadomością marginesu błędu oraz włączenia się w działanie akcyjne jakiegoś odsetka osób niezależnych) – i opozycja będzie mogła te informacje wykorzystać.
Paradoks? Oczywiście. „Prawa strona” Twittera, przyzwyczajona do tego, że rządzi w mediach społecznościowych, powoli zaczyna tracić kontrolę nad sytuacją.
Ci, którzy wpływali np. na wyniki wszystkich sond zamieszczanych na TT, cytowanych często później przez sprzyjające media, ostatnio ponieśli bolesną porażkę. Ksiądz Janusz Chyła, aktywny użytkownik Twittera, postanowił zapytać internautów korzystających z tego medium społecznościowego, czym jest dla nich małżeństwo: związkiem mężczyzny z kobietą czy też dopuszczalne są „inne warianty” małżeństwa. Sonda wywołała mobilizację osób, które nie należą do „prawej strony” i okazało się, że na opcję „inne warianty” zagłosowało 53 proc. biorących udział w głosowaniu. W sumie oddano aż 20488 głosów. To była bolesna porażka, bo dotykała istotnej dla prawicy kwestii światopoglądowej.
Paradoksalnie oznaką tracenia kontroli nad mediami społecznościowymi okazała się także akcja #ToMyBoty. Bo choć ilościowo była dla „prawej strony” sukcesem - potwierdziła aktywność 2,5 tys. kont - to przecież organizując ją nie przewidziano jej skutków politycznych, bardzo istotnych w czasie przedwyborczym.
Za chwilę sprawdzanie geolokalizacji tweetów może stać się najprostszym narzędziem do tego, by udowodnić konkretnemu kandydatowi w wyborach samorządowych, że choć ilościowo „wygrywa internety”, to w rzeczywistości duża liczba internetowych wzmianek wynika z działań kont znajdujących się poza obszarem jego kandydowania.
Czyli: w żaden sposób nie przekłada się to na jego rzeczywiste poparcie. Tak jak z Patrykiem Jakim – jego zwolennicy w Sanoku nie wpłyną na rzeczywisty wynik wyborów w Warszawie.
Akcja daje opozycji jeszcze jedną możliwość techniczną. Na Twitterze istnieje opcja, która pozwala na eksportowanie i importowanie list zablokowanych kont – po to, by jedna osoba mogła przekazać drugiej listę, na podstawie której da się zablokować konta np. łamiące zasady społeczności. Teraz wystarczy sporządzić listę z kont biorących udział w akcji #ToMyBoty – by cała opozycja mogła w prosty sposób wyłączyć widoczność swoich profili dla istotnej części „prawej strony” Twittera.
Być może jednak najciekawszy jest zupełnie inny wniosek płynący z całej akcji. Otóż jak się okazało, dla sporej części uczestników akcji słowo „bot” okazało się… wyzwiskiem. Jeszcze gorzej było, gdy napisałam, że konta, łączące botową automatyzację ze sporadyczną aktywnością realnego człowieka, nazywa się cyborgami. Takim nazewnictwem posługuje się m.in. jeden z najintensywniej badających konta na Twitterze think tanków na świecie – amerykański Atlantic Coucil`s Digital Forensic Research Lab (w skrócie: DFRLab). Nazwy te nie są wyzwiskami, pozwalają po prostu określać konta na podstawie sposobów ich działania. Kto chce się dowiedzieć o tym więcej, polecam artykuł tutaj i tekst naukowy tutaj.
Jednak użytkownicy odebrali te nazwy jako obraźliwe, między innymi dlatego zareagowali bardzo emocjonalnie. „Nie do końca pełnoletnia, ile wyzwisk już słyszałam, że jestem pisiorą. Dołączam do akcji” – tweetowała młoda dziewczyna, wrzucając swoje zdjęcie. To był zresztą częsty przekaz od uczestników: „znowu nas wyzywają!”.
W tej sytuacji aż się boję napisać, że konta, które Twitter zawiesza za naruszenie zasad społeczności (np. za wulgaryzmy, nękanie, pornografię etc.), a one ponownie odradzają się pod tą samą lub podobną nazwą użytkownika (o takich „znikających” dla systemów analitycznych kontach także pisałam w ostatniej analizie), DFRLab nazywa „revenants”. Co na język polski tłumaczy się jako upiory, duchy albo… zombie.
Analizuje funkcjonowanie polityki w sieci. Specjalistka marketingu sektora publicznego, pracuje dla instytucji publicznych, uczelni wyższych i organizacji pozarządowych. Stała współpracowniczka OKO.press
Analizuje funkcjonowanie polityki w sieci. Specjalistka marketingu sektora publicznego, pracuje dla instytucji publicznych, uczelni wyższych i organizacji pozarządowych. Stała współpracowniczka OKO.press
Komentarze