Nowe odwierty i czarne złoto napędzające gospodarkę. Donald Trump w kampanii wyborczej zapowiadał, że będzie korzystał z bogactwa paliw kopalnych, nie zważając na klimat. Jest się czego bać?
Zwycięstwo Donalda Trumpa osiem lat temu miało oznaczać powrót do węgla i odwrót od progresywnych polityk klimatycznych. Miliarder, kandydując na prezydenta, za każdym razem zapowiadał, że nie będzie zbaczał na międzynarodowe porozumienia i głosy naukowców. Zamiast tego obiecywał prymat emisyjnego przemysłu i wydobycia paliw kopalnych. Osiem lat później wiadomo, że Trump nie dowiózł dużej części ze swoich obietnic. Jego powrót do Gabinetu Owalnego z pewnością utrudni jednak międzynarodową dyskusję o ochronie klimatu.
Z pewnością można się spodziewać, że Trump powtórzy niektóre ze swoich ruchów z poprzedniej prezydentury. Najbardziej spektakularnym było bez wątpienia wyjście Stanów Zjednoczonych z Porozumienia Paryskiego. To dokument — zbiór działań, który ma doprowadzić do ograniczenia emisji dwutlenku węgla, a w rezultacie utrzymanie ocieplenia klimatu na poziomie 1,5 do dwóch stopni Celsjusza w stosunku do ery przedindustrialnej. Stan na końcówkę 2023 roku mówił o długotrwałym ociepleniu na poziomie 1,1 stopnia.
Podczas konferencji klimatycznej ONZ we Francji w 2015 roku podpisało je 195 państw. W tym gronie najwięksi światowi emitenci – czyli Chiny i USA. Stany Zjednoczone zadeklarowały wtedy, że ograniczą emisje gazów cieplarnianych o 26-28 procent do 2030 roku w stosunku do poziomów z 2005 roku.
Gabinet Trumpa skierował wniosek do ONZ o wystąpienie z Porozumień w 2017 roku. Ich reguły nazwał przy tym „okropnymi”, „jednostronnymi” i „totalną katastrofą”. Trump dodał, że „został wybrany do reprezentowania obywateli Pittsburgha, a nie Paryża”.
W zapisach dokumentu znalazł się jednak bezpiecznik — czyli okres przejściowy, podczas którego Stany Zjednoczone wciąż mogły uczestniczyć w ONZ-owskich konferencjach dotyczących ograniczenia emisji. Przedstawiciele USA znaleźli się między innymi wśród delegatów podczas katowickiego szczytu klimatycznego COP24 w 2018 roku. Wykreślenie USA z grona państw-sygnatariuszy miało nastąpić 4 listopada 2020, dzień po kolejnych wyborach. Te zwyciężył Joe Biden, który po objęciu urzędu wrócił do Porozumienia.
Pierwsza część tego scenariusza według kampanijnych obietnic Trumpa powinna się powtórzyć już w najbliższych miesiącach. Oznaczać to będzie, że USA nie będą musiały trzymać się wynegocjowanych w 2015 roku poziomów redukcji emisji, a także przedstawiać co pięć lat nowych planów prowadzących do ich obniżenia.
Przed konsekwencjami takiego ruchu ostrzegał między innymi Antonio Gutteres, sekretarz generalny ONZ. „To bardzo ważne, by Stany Zjednoczone pozostały w Porozumieniu Paryskim, a nawet robiły więcej, niż ono wymaga” – mówił lider Narodów Zjednoczonych. Dodał, że Stany powinny przyjąć politykę, „która pozwoli, by cel 1,5 stopnia nadal był realistyczny”.
Cel ten może nam odjechać, jeśli inni z największych emitentów CO2 odbiorą ruch USA jako poluzowanie presji. Przed taką ewentualnością przestrzega Li Shuo, dyrektor China Climate Hub przy amerykańskim think-tanku Asia Society. „Do początku 2025 r. kraje muszą przedstawić kolejną rundę swoich wkładów ustalonych na szczeblu krajowym (NDC) w ramach porozumienia klimatycznego z Paryża, w tym cele w zakresie redukcji emisji na 2035 rok. Ostatnie oświadczenia i polityka Chin sugerują, że trwają wewnętrzne debaty na temat nowych celów” – pisali Li Shuo i Lauri Myllyvirta z China Climate Hub w Project Syndicate. Jak zaznaczali, ambitna polityka klimatyczna może leżeć w interesie Państwa Środka.
Brak proklimatycznej presji ze strony USA może jednak skłonić chińskie władze do przyjęcia łatwiejszych do osiągnięcia celów. Ulgę mogą też odczuć najwięksi hamulcowi klimatycznych ambicji, w tym uzależnione od wydobycia ropy kraje Bliskiego Wschodu.
Odejście Stanów Zjednoczonych od stołu klimatycznych negocjacji będzie więc niekorzystną informacją. Z jednej strony eksperci i obserwatorzy, również na naszych łamach, wielokrotnie i trafnie wskazywali na słabość postanowień corocznych negocjacji na konferencjach COP. Ostatnia, 28. tura międzynarodowych rozmów wreszcie przyniosła zgodę co do globalnego celu wyeliminowania zużycia paliw kopalnych, w rozwodnionym i pozbawionym mocnych konkretów porozumieniu.
Z drugiej strony Konwencja Ramowa ds. Zmian Klimatu ONZ jest jedynym forum, na którym wysłuchany będzie zarówno głos największych emitentów, jak i wyspiarskich mikropaństw, które przez zmianę klimatu mogą przestać istnieć. Brak ambitnie podchodzących do transformacji klimatycznej Stanów Zjednoczonych w tym gronie jest złą informacją dla tych drugich.
Eksperci oceniają jednak, że osłabienie Porozumienia nie będzie oznaczać jego końca.
„Byliśmy już w tej sytuacji — wycofanie się USA za pierwszej prezydentury Trumpa nie spowodowało załamania się porozumienia, jak przewidywali niektórzy eksperci. Wycofanie się Stanów Zjednoczonych z działań krajowych pod rządami Trumpa zaszkodzi wysiłkom na rzecz ograniczenia ocieplenia do 1,5 °C. Perspektywy utrzymania celu 1,5°C będą ostatecznie zależeć od poziomu działań podjętych przez wszystkie inne państwa w ciągu najbliższych kilku lat, oraz od tego, co zrobią Stany Zjednoczone po zakończeniu prezydentury Trumpa” – ocenił Bill Hare, szef Climate Analytics i członek Międzyrządowego Panelu ds. Zmiany Klimatu.
Trump w zakończonej kampanii używał przynajmniej jednego hasła, które przypominało retorykę z poprzednich wyborczych wyścigów. Echem hasła „Trump digs coal” („Trump wydobywa węgiel”) było „Drill baby, drill” („Wierć złotko, wierć”). Chodzi oczywiście o odwierty na pokładach ropy naftowej. Jak przekonywał Trump w kampanii, Stany leżą na ogromnych pokładach „czarnego złota”, jak również gazu, które mogą dać państwu pełną niezależność energetyczną.
W pierwszym wystąpieniu po ogłoszeniu wyników z większości stanów Trump ponownie podkreślił, że zamierza bez skrępowania korzystać z „bogactwa naturalnego” swojego kraju. Sporą część przemówienia poświęcił jednak na podziękowania dla Elona Muska. Wsparcie od właściciela Tesli mogło skłonić Trumpa do porzucenia haseł mówiących o śmiertelnym zagrożeniu, jakim dla przemysłu motoryzacyjnego miałaby być elektromobilność. Po dołączeniu Muska do swojej ekipy Trump złagodził tę retorykę. Szczerze przyznał, że po odebraniu poparcia od giganta branży technologicznej „nie ma wyjścia” poza wsparciem pojazdów elektrycznych. Nadal podkreślał jednak obawy, że używać ich będzie mogła jedynie „niewielka część populacji”.
Bardzo możliwe, że stanowisko Trumpa wobec znaczenia przemysłu wydobywczego będzie się zmieniać w zależności od tego, jakie (i czy jakiekolwiek) stanowisko zajmie Musk w nowej administracji. W pierwszym powyborczym wystąpieniu Trump nazwał Muska „nową gwiazdą” na scenie politycznej i „jednym z najważniejszych ludzi w kraju”. Na kampanię republikańskiego kandydata miliarder wydał 120 mln dolarów. Co dostanie w zamian? Trump mówił już, że Musk mógłby być na przykład „sekretarzem ds. redukcji kosztów”.
Niezależnie od tego, jaka jest szansa realizacji takiego planu, przyszły prezydent może czuć wdzięczność wobec Muska. Ten zapewne chciałby wywalczyć pozycję lidera na rynku motoryzacyjnym dla swojej Tesli. W 2023 roku model Y tego producenta znalazł się na piątym miejscu wśród najchętniej kupowanych pojazdów w USA. Powracający prezydent będzie musiał też liczyć się z interesami innych osób ze swojego otoczenia. Ci — jak zwracał uwagę między innymi Reuters — czerpią zysk z inwestycji w odnawialne źródła czy elektromobilność, możliwym dzięki regulacjom przyjętym przez Demokratów. W czystą energię pieniądze pompują między innymi koncerny energetyczne i paliwowe, których szefowie wsparli Trumpa w kampanii.
Trudno też przywiązywać większą wagę do obietnic Trumpa wobec przemysłu wydobywczego po efektach jego pierwszej kadencji. W 2020 roku fatalny stan branży węglowej w USA opisywał „New York Times”. Dziennik zwracał uwagę na przychylność Trumpa wobec antyklimatycznych lobbystów, których zapraszał do swojej administracji. Jednocześnie wspierał kopalnię dotacjami (jedna z nich otrzymała na podtrzymanie wydobycia aż miliard dolarów) i łagodził środowiskowe regulacje (dotyczące na przykład jakości powietrza). Jak zwracali uwagę dziennikarze, nie powstrzymało to odwrotu od węgla w USA.
„Od czasu inauguracji Trumpa, 145 jednostek spalających węgiel w 75 elektrowniach zostało wyłączonych, eliminując 15 procent krajowej mocy węglowej, wystarczającej do zasilenia około 30 milionów gospodarstw . Jest to najszybszy spadek mocy elektrowni węglowych w ciągu jednej kadencji prezydenckiej, znacznie szybszy niż za kadencji prezydenta Baracka Obamy” – zwracał uwagę „NYT”.
Dlatego na razie do zapowiedzi Trumpa należy podchodzić z rezerwą. Wiele wskazuje na to, że rynek energetyczny pójdzie w naturalną dla siebie stronę tańszej energii — a ta w 2024 roku pochodzi z odnawialnych źródeł.
Niezależnie od tego powracający prezydent może przedłużać życie węglowych biznesów, choćby sztucznie — oferując dopłaty i ułatwiając im działanie. Przed tym scenariuszem przestrzega ekspercki portal Carbon Brief. Jego autorzy wyliczają, że za Trumpa emisje będą spadać, jednak jego rządy mogą wyraźnie spowolnić tempo odejścia od węgla. Jeśli republikanin wyrzuci do kosza regulacje klimatyczne przyjęte za prezydentury Joe Bidena, do 2030 roku emisje spadną o zaledwie 28 proc. (względem tych z 2005 roku). Przyjęty przez urzędującą jeszcze w Waszyngtonie administrację cel to około 50-52 proc. W sumie chodzi o ok. 4 mld ton nadmiarowej emisji CO2 do 2030 roku.
Reporter, autor tekstów dotyczących klimatu i gospodarki. Absolwent UMCS w Lublinie, wcześniej pracował między innymi w Radiu Eska, Radiu Kraków i Off Radiu Kraków, publikował też w Magazynie WP.pl i na Wyborcza.pl.
Reporter, autor tekstów dotyczących klimatu i gospodarki. Absolwent UMCS w Lublinie, wcześniej pracował między innymi w Radiu Eska, Radiu Kraków i Off Radiu Kraków, publikował też w Magazynie WP.pl i na Wyborcza.pl.
Komentarze