0:00
0:00

0:00

Prawa autorskie: Fot. MATTHEW HATCHER / AFPFot. MATTHEW HATCHER...

To Kamala Harris była pod większą presją przed debatą z Trumpem. Po kilkudniowym wybuchu entuzjazmu, gdy obecna wiceprezydentka na przełomie lipca i sierpnia zastąpiła jako kandydatka prezydenta Joe Bidena, dla kampanii Harris przyszły trudniejsze czasy. Początkowa euforia szybko minęła, a konwencja wyborcza Demokratów nie przyniosła jej dalszych postępów w sondażach. I choć w badaniach opinii publicznej przed debatą radziła sobie z Trumpem dużo lepiej niż Biden, to były republikański prezydent znów stał się faworytem do wygrania wyborów.

Ostatnia prognoza przed debatą autorstwa Nate’a Silvera dawała Trumpowi 64 proc. szans na większość w kolegium elektorów, mimo że w tym samym modelu to Harris ma większe szanse na zdobycie większości głosów wyborców. To oczywiście efekt specyficznego systemu wyborczego w USA, gdzie można przegrać wybory, zdobywając większość głosów, ale przegrywając w kluczowych stanach, co spotkało np. Hillary Clinton właśnie w starciu z Trumpem.

W listopadzie absolutnie kluczowa będzie Pensylwania: jeśli Kamala Harris tam przegra, gwałtownie skurczy się liczba scenariuszy na korzystną dla niej większość wśród elektorów. I to w Filadelfii, największym mieście w Pensylwanii, odbyła się wtorkowa debata.

Czy Harris uniosła presję? Jak mawiał klasyk, “najważniejsze, że ustała”. To nie był występ wybitny, ale zaprezentowała się prezydencko, udało jej się kilka razy sprowokować Trumpa, samej zachowując spokój i empatyczny, pozytywny ton znany z kampanijnych wieców.

Pierwszy sondaż po debacie przeprowadzony przez telewizję CNN pokazał, że 63 proc. widzów wskazało właśnie Harris jako zwyciężczynię. To lustrzane odbicie badania po katastrofalnej dla Bidena debacie z Trumpem z lipca tego roku: wtedy 63 proc. ankietowanych orzekło, że to Trump wygrał debatę.

Jak mocno zwycięstwo Harris wpłynie na słupki sondażowe?

Bezpośredni wpływ będzie raczej niewielki, ale wygrana Harris ponownie doda wiatru w żagle jej kampanii i to w kluczowym momencie wyścigu. Do tej pory wydawało się, że debata w telewizji ABC będzie pierwsza i ostatnia, teraz to może się zmienić. Nie jest wykluczone, że dotychczas niechętny debatom Trump będzie chciał rewanżu.

Przeczytaj także:

Debata Harris – Trump. Pięć rzeczy do zapamiętania

Po pierwsze – wygrana Trumpa oznacza kłopoty dla walczącej Ukrainy.

Kandydat Republikanów unikał odpowiedzi na pytanie, czy życzy Ukraińcom zwycięstwa w wojnie z Rosją. Zamiast tego mówił, że wojnę trzeba szybko zakończyć, w domyśle – zakończyć bez względu na (ukraińskie) koszty. Trump stwierdził nawet, że w razie zwycięstwa zdoła to uczynić jeszcze przed zaprzysiężeniem, jako prezydent elekt. Zasugerował również, że proukraińska polityka administracji Joe Bidena może wynikać z domniemanych przelewów pieniężnych, jakie dostawali Demokraci z Ukrainy.

Harris podtrzymała de facto stanowisko Bidena w sprawie wojny, podkreślając wagę militarnej pomocy dla walczącej Ukrainy. Zaapelowała również do licznych w Pensylwanii wyborców polskiego pochodzenia, wskazując, że polityka ustępstw wobec Putina preferowana przez Trumpa w przyszłości zagrozi bezpieczeństwu Polski, a kandydat Republikanów dziś deklarujący poświęcenie Ukrainy w imię pokoju za wszelką cenę, tak samo zachowa się w przypadku naszego kraju.

Po drugie – Harris nie chciała rozmawiać o gospodarce i spuściźnie kadencji Bidena.

Już pierwsze pytanie dotyczyło wysokiej inflacji za kadencji duetu Biden-Harris, dziś wynosi niespełna 3 proc., ale w latach 2021-22 przekraczała nawet 9 proc. i przez wyborców jest subiektywnie postrzegana jako wysoka. Wzrost cen jest również traktowany jako główna porażka polityczna obecnej administracji.

Harris, na początku debaty mocno zdenerwowana, błyskiem zeszła z tego tematu i później już się do niego nie odniosła.

Wolała pozycjonować się jako kandydatka z czystą kartą, podkreślając, że to ona jest kandydatką, a nie Joe Biden. Koncentrowała się na planie gospodarczym na następne cztery lata, wskazując, że Trump albo nie ma takich planów, albo jego zamierzenia uderzają w klasę średnią.

Generalnie Demokratka paradoksalnie przedstawiała się jako kandydatka zmiany i tak ustawiała rozmowę, jakby to Trump był obecnie prezydentem i należało go odsunąć od władzy: „rozpocząć kolejny rozdział”, „nie cofać się w przeszłość” i „zmniejszyć podziały wśród Amerykanów”.

Po trzecie – Trumpa może zgubić jego radykalizm i uleganie teoriom spiskowym.

Przed debatą wydawało się, że to temat aborcji będzie ustawiać go jako prawicowego ekstremistę. To nominowani przez niego sędziowie Sądu Najwyższego po 50 latach unieważnili wyrok Roe vs. Wade, przez co prawo do aborcji Amerykanek zostało znacznie ograniczone. To również Trump zmieniał kilkakrotnie zdanie w sprawie planowanego federalnego zakazu aborcji.

Temat przerywania ciąży zgubił Republikanów w wyborach do Kongresu w 2022 roku, ale Trump nie wyciągnął z tego wniosków i dał się zapędzić w kozi róg. Był niezborny, uciekał w opowieści o „aborcyjnych egzekucjach” już urodzonych dzieci, nie potrafił jasno wyjaśnić, za czym się opowiada oprócz powtarzania, że w sprawie przerywania ciąży „oddał głos ludziom w poszczególnych stanach”.

Ale o dziwo to nie aborcja była głównym strzałem w stopę Trumpa w tej debacie. Republikanin najbardziej poległ na korzystnym dla siebie temacie migracji, doprowadzając swoją narrację do ekstremum. Z wielkim przekonaniem przedstawił zweryfikowaną już negatywnie teorię spiskową o tym, jakoby migranci w Ohio zjadali psy i koty „prawdziwych Amerykanów”. Skontrowany przez prowadzących, że to nieprawda, upierał się, że słyszał to osobiście od ludzi, którzy „stracili swoje psy”. To nawet wśród zatwardziałych Republikanów mogło wywołać wątpliwości, czy aby na pewno ich faworyt jest odpowiednią osobą na odpowiednim miejscu.

Po czwarte – debata była niemal zupełnie pozbawiona elementu merytorycznego.

Stanowisko prezydenta Stanów Zjednoczonych bywa przedstawiana jako „najtrudniejsza robota na świecie”. Cóż, nie wynikało to z debaty. I Kamala Harris i Donald Trump przez większość czasu powtarzali wyuczone formułki, które już wielokrotnie wygłaszali na wyborczych wiecach, zazwyczaj pozbawione jakiejkolwiek konkretnej treści. Słyszeliśmy, kto się za kogo wstydzi, kto jest słaby, kto jest przegrywem, a kto niebezpiecznym egoistą. Cała konfrontacja opierała się na pojedynku wizerunkowym. I tutaj wyraźnie wygrała Kamala Harris.

Trump krzyczał dosłownie przez całe 90 minut debaty.

Miotał się, obrażał, wpadał w nieco histeryczne, niezborne monologi, czyli można powiedzieć, że był po prostu Trumpem. Ale jednak tym razem w gorszej wersji: wypadł niepewnie, łatwo ulegał sprytnym prowokacjom Harris, dał się zepchnąć do defensywy i nie zdołał już odzyskać inicjatywy.

A im gorzej mu szło, ty więcej rezonu zyskiwała Harris, na początku ogromnie zdenerwowana. Kandydatka Demokratów skutecznie przedstawiła się jako osoba spokojna, zrównoważona, empatyczna, osoba, której zależy na losie zwykłego Amerykanina i Amerykanki. Czyli wypadła „prezydencko”, co było jej głównym zadaniem przed debatą.

Po piąte – kilka minut po debacie Kamalę Harris poparła Taylor Swift.

Czy poparcie megagwiazdy światowej popkultury może mieć wyborcze znaczenie? Zapewne niezbyt istotne, choć nie można lekceważyć efektu mobilizacyjnego, jaki wywoła wśród młodszych wyborczyń. Ale przede wszystkim to wskaźnik „bukmacherski”. Jeśli znana z biznesowego pragmatyzmu Swift zdecydowała się po debacie poprzeć Harris, to znaczy, że musi mieć pewność, że poparła ostateczną zwyciężczynię.

Ale bądźmy poważni i precyzyjni: ten wyścig będzie się ważył do samego końca. A w efekcie będzie zapewne tak, że przez wiele miesięcy kampanii oba obozy wydadzą setki milionów dolarów, zaangażują sztaby ludzi, wykupią spoty, wytoczą najcięższe działa, a na końcu i tak o zwycięstwie zadecyduje kilkadziesiąt tysięcy głosów w Pensylwanii.

;
Na zdjęciu Michał Danielewski
Michał Danielewski

Naczelny OKO.press, redaktor, socjolog po Instytucie Stosowanych Nauk Społecznych UW. W OKO.press od 2019 roku, pisze o polityce, sondażach, propagandzie. Wcześniej przez ponad 13 lat w "Gazecie Wyborczej" jako dziennikarz od spraw wszelakich, publicysta, redaktor, m.in. wydawca strony głównej Wyborcza.pl i zastępca szefa Działu Krajowego. Pochodzi z Sieradza, ma futbolowego hopla, kibicuje Widzewowi Łódź i Arsenalowi

Komentarze