0:000:00

0:00

Prawa autorskie: Adam Stepien / Agencja GazetaAdam Stepien / Agenc...

We wtorek 9 czerwca w kościele Fountain of Praise w Houston w Teksasie odbyły się uroczystości pogrzebowe zamordowanego przez policjanta Afroamerykanina George’a Floyda. Po jego śmierci Ameryką wstrząsnęły największe od 52 lat protesty na tle rasowym. Zebrani na uroczystości żałobnicy mówili o odnalezieniu nadziei i sprawiedliwości rasowej. Po nabożeństwie ciało pochowano na cmentarzu Memorial Gardens w pobliskim Pearland.

Floyda czci też cały świat, jednocześnie próbując zerwać z pozostałościami rasistowskiej i kolonialnej historii Zachodu. Jego twarz kilka dni temu namalowano na muralu w Belfaście i na fragmencie Muru Berlińskiego. Ostatnie słowa ofiary, „nie mogę oddychać!”, wypisano na ścianie w Montrealu. W Belgii zniszczono pomnik króla Leopolda II, który w swojej prywatnej kolonii w Kongu wymordował miliony pracujących na plantacjach kauczuku ludzi. Demonstracje odbywają się też w Warszawie.

Tymczasem w USA politycy obydwu głównych partii (Demokraci z nadzieją, Republikanie z przerażeniem) przyglądają się nieporadności prezydenta Donalda Trumpa, który trwa przy stwierdzeniu, że jest prezydentem „prawa i porządku”.

I powtarza, że jak będzie trzeba, to uruchomi wojsko do uspokojenia obecnych napięć społecznych, pomimo tego że tę wersję odradzają mu wojskowi, zarówno czynni (po cichu) jak i emerytowani, w tym Colin Powell i b. trampowski szef Pentagonu Jim Mattis. Ten ostatni powiedział, że prezydent potrafi tylko dzielić Amerykanów i zasugerował, że zjednoczyć ich może dopiero jego następca.

Przeczytaj także:

Trump, rasizm, wybory: Amerykanie popierają protesty

Biały Dom wysłał 9 czerwca nad ranem naszego czasu list do ludzi będących na liście mailingowej prezydenta. Nosi on tytuł: „Radykalna lewica porzuca zasady egzekwowania prawa”. W treści przewija się krytyka demokratów z Kongresu i władz municypalnych, którzy wspierają protesty.

Trump zarzuca opozycji, że ta nie chce potępić przemocy, a jej liderzy „dołączają do szajki” atakującej funkcjonariuszy policji. Odezwa kończy się słowami, że prawdziwy przywódca musi dążyć do ukrócenia przemocy na ulicach i zabijania. Trump gra va banque, próbując powiązać ideę protestów z potencjalną eskalacją przestępczości. Odwołuje się do emocji swojego w gruncie rzeczy w całości białego elektoratu, który uważa że za wzrost agresji odpowiedzialni są Afroamerykanie.

Jednak na razie Trump przegrywa w sondażach z Joe Bidenem w kluczowych stanach: Pensylwanii, Florydzie, Arizonie, Wisconsin

W środę 10 czerwca dziennik "Washington Post" opublikował sondaż, z którego wynika, że 74 proc. Amerykanów popiera protesty. Za jest 87 proc. obywateli sympatyzujących z Partią Demokratyczną, 76 proc. identyfikujących się jako niezależni oraz 53 proc. republikanów.

Skoro więcej niż połowa stronnictwa prezydenta dostrzega problem i jest za społeczną zmianą, to znaczy że Donald Trump może nie rozumieć skali problemu z jakim się mierzy. Z tego samego badania wynika, że 61 proc. pytanych wystawia głowie państwa złą ocenę za to, jak zarządza bieżącym kryzysem. Amerykanie w zasadniczej większości nie wiążą też – w przeciwieństwie do prezydenta – chuligańskich wybryków i szabrowania z Black Live Matters i z protestującymi w sprawie przemocy policji.

Trump chce powtórki z Busha

Prezydent próbuje iść w ślady George’a Busha seniora, którego reklamówka wyborcza z 1988 r. do dziś uchodzi za mistrzostwo negatywnej kampanii. Chodzi o tzw. spot o Williem Hortonie. To przestępca odsiadujący dożywocie za morderstwo, który w ramach pilotażowego programu przepustek wprowadzonego w Massachusetts przez wyborczego rywala Busha gubernatora Michaela Dukakisa wyszedł z zakładu karnego i zgwałcił kobietę oraz okaleczył nożem jej narzeczonego.

Horton jest Afroamerykaninem i podprogowy komunikat miał oczywiście wystraszyć elektorat, sugerując, że Dukakis jako prezydent powypuszcza z więzień przestępców podobnych do Hortona. Wtedy systemowy rasizm politycznie zwyciężył.

Dzisiaj jednak Ameryka zdaje się być w innym miejscu. Z badań przeprowadzonych przez różne sondażownie wynika, że mniej więcej trzy czwarte Amerykanów popiera obecne protesty oraz jakąś reformę funkcjonowania policji. Diabeł tkwi jednak w szczegółach co do tego - jaką.

Demokraci zdają sobie sprawę, że powtarzana od czasu do czasu na protestach opcja „defund the police”, czyli odebranie pieniędzy służbom, nie wchodzi w grę. W przygotowywanej pod okiem przewodniczącej Izby Reprezentantów demokratki Nancy Pelosi ustawie nie ma o tym mowy. Akcent jest raczej przesunięty na doskonalsze szkolenia kandydatów do służby, oraz zwiększenie zakresu odpowiedzialności policjantów, kiedy nadużywają władzy czy po prostu stosują przemoc.

Ustawa przejdzie zapewne przez Izbę, natomiast z identyczną pewnością można przewidywać że zablokuje ją zdominowany przez Republikanów Senat. Ale Demokraci i tak są na zwycięskiej pozycji. Wysyłają komunikat do całego elektoratu, że mają wolę do zmiany, a będą jej mogli w pełni dokonać, jeżeli w listopadzie zwyciężą wyborach do Senatu.

W uprzywilejowanej sytuacji jest ich kandydat na prezydenta Joe Biden. W poniedziałek jego sztab wydał oświadczenie, że b. wiceprezydent domaga się „zasadniczej reformy” i że podoba mu się ustawa autorstwa Pelosi.

Nie ma niewolnictwa, rasizm pozostał

Od dwóch tygodni na ustach wielu ludzi na całym świecie jest hasło Black Live Matters. To przy okazji nazwa ruchu walczącego o prawa obywatelskie, wywodzącego się ze społeczności afroamerykańskiej. Jego społecznym i politycznym celem jest ukrócenie tzw. profilowania rasowego: Afroamerykanie są częściej podejrzewani o przestępstwa kryminalne tylko dlatego, że są czarnoskórzy.

Ten problem jest starszy o prawie sto lat od Stanów Zjednoczonych, bo już w 1693 r. filadelfijski sędzia kolonii Pensylwania wydał wyrok, na mocy którego można było zatrzymywać Murzynów („Negro”, słowo, które wypadło z języka dzięki zasadom politycznej poprawności, co przy okazji obecnych protestów stało się przedmiotem debaty w Polsce), by sprawdzać, czy nie są zbiegłymi niewolnikami.

I chociaż niewolnictwa nie ma już od 150 lat, to polemika z tamtym haniebnym werdyktem pobrzmiewa od czasu do czasu w orzecznictwie.

Tu najciekawszym precedensem jest sprawa Floyd przeciwko City of New York, która toczyła się przed federalnym sądem okręgowym w Nowym Jorku. W zbiorowym pozwie przedstawiciele afroamerykańskiej i latynoskiej mniejszości oskarżyli nowojorską policję o to, że funkcjonariusze zatrzymują ich, legitymują i przeszukują tylko dlatego, że są właśnie Afroamerykanami lub Latynosami.

Obliczono wówczas, że około 90 proc. osób prewencyjnie zatrzymywanych w Nowym Jorku, szczególnie w „złych dzielnicach” jak South Bronx, Brownsville, Bedford-Stuyvesant i East New York, to młodzi ludzie z mniejszości etnicznych.

Na rozprawie zeznawali policjanci, którzy nie godzili się na takie praktyki. Jeden z nich, Pedro Serrano, który sam jako wychowywany na Bronksie chłopiec doświadczył profilowania rasowego, potajemnie nagrał rozmowę z przełożonym, Christopherem McCormackiem.

Sędziowie usłyszeli, jak inspektor mówi, że Serrano ma zatrzymywać „czarnych mężczyzn”, ponieważ „są problemem”. W innej rozmowie każe zatrzymywać i legitymować „właściwych ludzi we właściwym czasie i właściwym miejscu”. Według prawników specjalizujących się w sprawach dyskryminacji rasowej to słowny szyfr oznaczający właśnie mniejszości etniczne. A nowojorska (i nie tylko) policja używa takich określeń, aby uniknąć oskarżenia o rasizm.

Inni policjanci zeznali, że dowódcy domagają się wykonywania norm liczbowych zatrzymań i aresztowań. Ci, którzy owych norm nie wykonywali, byli karani odbieraniem nadgodzin, przeniesieniami do komisariatów daleko od miejsca zamieszkania i obniżaniem ocen okresowych, od których zależą premie.

Ostatecznie zapadł wyrok zakazujący takich praktyk, z powołaniem na czwartą poprawkę do ustawy zasadniczej.

Prawa ludu do nietykalności osobistej, mieszkania, dokumentów i mienia nie wolno naruszać przez nieuzasadnione rewizje i zatrzymanie; nakaz w tym przedmiocie można wystawić tylko wówczas, gdy zachodzi wiarygodna przyczyna potwierdzona przysięgą lub zastępującym ją oświadczeniem. Miejsce podlegające rewizji oraz osoby i rzeczy podlegające zatrzymaniu powinny być w nakazie szczegółowo określone.

Tylko co z tego, gdy polityka „stop and frisk” („zatrzymaj i przeszukaj”), jest od dawna oficjalną praktyką nie tylko w nowojorskiej policji. Agresywna prewencja sięga korzeniami połowy lat 90., kiedy w Nowym Jorku zawadiacki jak szeryf z Dzikiego Zachodu burmistrz Rudy Giuliani rozpoczął krucjatę przeciw przestępczości. Jego strategia opierała się na teorii „rozbitej szyby”, zgodnie z którą należy w zarodku tłumić wszelkie, nawet drobne przejawy naruszania prawa i porządku. Nawet kosztem łamania praw obywatelskich Afroamerykanów.

Warto też wspomnieć o pomniejszym ruchu społecznym, który dosłownie buduje swoją tożsamość w opozycji do Black Live Matters, chociaż ostatnio nie jest on nadto aktywny. Mowa o Blue Live Matters – organizacja powstała w 2014 r. po zabójstwie dwóch funkcjonariuszy nowojorskiej policji. Jej celem jest uznanie przemocy przeciwko policjantom za tzw. hate crime, czyli zbrodnie popełnianą z nienawiści. „Blue” w nazwie nawiązuje oczywiście do niebieskiego koloru munduru.

Organizacja jest powszechnie krytykowana przez organizacje broniące praw człowieka - m.in. ACLU, czyli Amerykańską Unię Wolności Obywatelskich - za to, że opiera się na wymierzonym w Afroamerykanów resentymencie. Blue Live Matters udało się w Luizjanie przestępstwa przeciw funkcjonariuszom podciągnąć pod kategorię hate crime.

Problem jednak w tym, że policjanci nie są w żadnym sensie grupą dyskryminowaną, a idea wprowadzenia do porządku prawnego „zbrodni z nienawiści” miała chronić społeczności prześladowane czy de faworyzowane, czyli Afroamerykanów czy osoby LGBTQ. Skala przemocy wobec policjantów nie odbiega od tego, co dzieje się w innych demokratycznych krajach. W drugą stronę jest już inaczej: co roku około tysiąca Amerykanów ginie podczas interwencji służb, kiedy w krajach zachodniej Europy nie więcej niż kilkanaście.

We wtorek 9 czerwca w Franklin Township w New Jersey grupa mężczyzn inscenizowała w szyderczy sposób scenę zabójstwa George’a Floyda. Jeden przytrzymywał kolanem szyję drugiego, leżącego na ziemi i krzyczał: „czarne życia nie liczą się dla nikogo”, „niebieskie życia się liczą” i „to jego wina, że nie żyje, nie gliniarza”. Okazało się, że jeden z nich jest oficerem straży więziennej w lokalnym zakładzie karnym.

Stanowy wydział ds. penitencjarnych wszczął wobec niego postępowanie dyscyplinarne. Drugi jest pracownikiem FedExu, a w zasadzie był, bo kiedy wiadomość o performansie dotarła do jego przełożonych został dyscyplinarnie zwolniony.

Trump rasizm potępia zdawkowo

Prezydent Donald Trump ma nie tylko, delikatnie rzecz ujmując, problem z odnalezieniem proporcji w odpowiedzialności za bieżącą sytuację społeczną, ale i z systemowym rasizmem jako takim.

Przypomnijmy: trzy lata temu Charlottesville w Wirginii podczas demonstracji tzw. białych suprematystów, czyli apologetów wyższości białej rasy, w kontrdemonstrantów wjechał samochód. Zginęła 32-letnia Heather Heyer, a rannych zostało ponad 20 osób. Sprawcą zamachu był James Alex Fields Jr., sympatyk radykalnej prawicy. Zamieszki rozpoczęły się od manifestacji różnych, często uzbrojonych grup: przedstawicieli Ku Klux Klanu, neonazistów i amerykańskich nacjonalistów przeciwko usunięciu z jednego z miejscowych parków pomnika gen. Roberta E. Lee, dowódcy armii Konfederatów podczas wojny secesyjnej.

Ferment długo nie ustawał, ponieważ Donald Trump miał problem z jednoznacznym potępieniem odpowiedzialnych za przemoc. Więcej: zdawał się nie rozumieć całej sytuacji.

W dniu zamachu powiedział, że winę ponosi „wiele stron”.

Następnego dnia Biały Dom wysłał informację prasową, jednak nie podpisaną przez prezydenta, że winę ponosi także Ku Klux Klan, neonaziści i biali suprematyści. Prezydent tymczasem zatweetował, że wszystkiemu winne są złe i kłamliwe media.

Dopiero po czterech dniach w zdawkowych słowach potępił rasizm. Ale to dlatego, że naciskali na niego wszyscy czołowi republikanie w Kongresie i oczekiwali, że jednoznacznie potępi Ku Klux Klan i nazwie go organizacją terrorystyczną.

Warto też wspomnieć, jakie związki mają skrajne organizacje, które maszerowały w Charlottesville z polskimi narodowcami. Pod koniec zeszłego roku amerykańska grupa Liga przeciw Zniesławieniom (Anti-Defamation League), jedna z najstarszych i najważniejszych organizacji żydowskich na świecie, której celem jest walka z antysemityzmem i przejawami przemocy wobec Żydów, opublikowała na blogu na swojej witrynie internetowej tekst o warszawskim Marszu Niepodległości, w którym wzięło udział kilkoro ludzi związanych z ruchami białej supremacji w USA.

Do Warszawy przyjechali działacze m.in. American Identity Movement, który do marca 2019 r. nosił nazwę Identity Evropa. Jeden z jego liderów Elliot Kline otwarcie wzywał do „nazyfikacji Ameryki”. Rebranding organizacji wynikał z tego, że po wydarzeniach w Charlottesville część działaczy nie chciała być tak otwarcie kojarzona z rasizmem. Teraz AMI przedstawia się jako stowarzyszenie pielęgnujące amerykańskie i europejskie wartości i mówi o sobie, że należy do konserwatyzmu głównego nurtu.

Autor jest dziennikarzem "Dziennika Gazety Prawnej"

;

Komentarze