0:00
0:00

0:00

Prawa autorskie: Win McNamee/Getty Images/AFPWin McNamee/Getty Im...

Przyjął on wyjątkowo agresywną retorykę wobec instytucji, które tradycyjnie stanowią filar amerykańskiej demokracji. Co więcej, nie szczędzi środków, aby zdyskredytować i osłabić niezależność sądów, dążąc do umocnienia swojej pozycji i realizacji ambitnej, ale kontrowersyjnej agendy.

To scenariusz od lat w Ameryce nieznany. Przypomina bardziej jakąś postsowiecką republikę. W miarę jak rząd Trumpa podejmuje kolejne działania zmierzające do przedefiniowania granic konstytucyjnych uprawnień, staje się jasne, że wynik tego konfliktu będzie miał kluczowe znaczenie nie tylko dla bieżących polityk, ale przede wszystkim dla przyszłości praworządności w USA i sprawnego działania systemu równowagi i hamulców.

Niemal wszystkie mechanizmy ochronne zostały zdemontowane.

Partia Demokratyczna nie może się pozbierać po porażce nie tylko w wyborach prezydenckich, ale i do obu izb Kongresu, a ci przyzwoici dotąd republikańscy senatorzy wycofali się za kulisy, kierując się zasadą „co z oczu, to z serca”. Media, zastraszone i tłamszone, nie mogą swobodnie informować społeczeństwa, a środowisko akademickie funkcjonuje w stanie permanentnego niepokoju. Jedynym bastionem niezależności pozostaje sądownictwo – ostatnia przeszkoda, którą Donald Trump usiłuje zniszczyć.

Prezydent niemal codziennie mierzy się z decyzjami, które nie są mu na rękę. Sędzia okręgowa Tanya Chutkan wydała tymczasowy nakaz sądowy zabraniający Agencji Ochrony Środowiska (EPA) anulowania grantów klimatycznych o wartości 20 miliardów dolarów, stanowiących część Ustawy o Redukcji Inflacji.

Środki te, zdeponowane w Citibanku, miały zostać zamrożone na polecenie administratora EPA Lee Zeldina, który argumentował, że rządowe kontrakty są pełne marnotrawstwa, oszustw i nadużyć – twierdzeń tych nie poparł żadnymi dowodami. W sytuacji, gdy rząd zawiera umowę z organizacją na realizację określonego zadania, odmowa wypłaty środków stanowi rażące naruszenie kontraktu. Kwestia efektywności instytucji powinna być rozstrzygana przed podpisaniem umowy, a nie po fakcie.

Idźmy dalej. Prezydent nakazał aresztowanie Mahmouda Khalila, palestyńskiego działacza posiadającego zieloną kartę – mimo że nie ciążą na nim żadne zarzuty. Khalil odwołał się od zatrzymania, a sędzia okręgowy Jesse Furman z Nowego Jorku, odrzucił wniosek Departamentu Sprawiedliwości o oddalenie apelacji Khalila. Sprzeciwił się także próbie przeniesienia sprawy do Luizjany, gdzie Khalil miałby odbywać karę pozbawienia wolności – posunięcie to jawiło się wyłącznie jako próba postawienia go przed bardziej konserwatywnym sędzią z nadzieją na korzystniejszy wyrok. Furman jednoznacznie orzekł, że rząd nie może deportować Khalila, dopóki sprawa pozostaje w toku.

Niektóre źródła sugerują, że celem Trumpa jest doprowadzenie sprawy aż do Sądu Najwyższego i uzyskanie orzeczenia w stosunku 6–3, które umożliwiałoby deportację posiadaczy zielonych kart za samo korzystanie z praw gwarantowanych przez Pierwszą Poprawkę do konstytucji, czyli mówiąc wprost o korzystanie z gwarantowanej przez nią wolności słowa, jeśli tylko prezydent uzna ich działania za nieakceptowalne. Taki precedens oznaczałby radykalne odejście od dotychczas niepodważalnej zasady, zgodnie z którą przebywający w USA legalnie nie mogą zostać deportowani jedynie po formalnym oskarżeniu przez ławę przysięgłych, a nie po uczciwym procesie.

Sędziowie coraz częściej przypominają Trumpowi, że jego decyzje muszą być zgodne z prawem i że prezydent nie może działać według własnego widzimisię.

Ten jednak zdaje się uważać, że funkcjonuje jak monarcha, którego nie obowiązują żadne reguły. Aby uzasadnić swoje działania, członkowie jego rządu starannie dobierają sprawy. Aresztowanie Khalila, którego ekipa prezydenta oskarża o związki z Hamasem, pozwala Trumpowi opowiadać Amerykanom, że walczy z terroryzmem.

Najbardziej jaskrawym przykładem ignorowania sądownictwa było zlekceważenie decyzji sędziego okręgowego USA, Jamesa Boasberga, który nakazał wstrzymanie deportacji domniemanych członków wenezuelskich gangów do czasu rozstrzygnięcia ich spraw w sądzie. Część opinii publicznej odebrała to jako ochronę gangsterów, podczas gdy w rzeczywistości sąd bronił prawa każdego człowieka do sprawiedliwego procesu wobec możliwych nadużyć władzy.

W odpowiedzi Trump wezwał do impeachmentu Boasberga, co spotkało się z ostrą reakcją prezesa Sądu Najwyższego Johna Robertsa, który przypomniał, że sędziów nie można usuwać z urzędu jedynie za wydawanie niepopularnych wyroków.

James Boasberg uchodzi w Waszyngtonie za wybitnego prawnika, cieszącego się uznaniem prezydentów z obu stron politycznego spektrum. Jego kariera obejmuje kluczowe stanowiska w amerykańskim sądownictwie. W 2002 roku prezydent George W. Bush mianował go sędzią Sądu Najwyższego Dystryktu Kolumbii, a w 2011 roku prezydent Barack Obama powołał go na sędziego federalnego w Dystrykcie Kolumbii. W 2014 roku prezes Sądu Najwyższego John Roberts mianował go sędzią Sądu Nadzoru nad Wywiadem Zagranicznym Stanów Zjednoczonych (FISC), którego przewodniczącym był w latach 2020–2021.

27 marca sędzia Boasberg nakazał kluczowym agencjom administracji Trumpa zabezpieczenie wiadomości wysyłanych za pośrednictwem aplikacji Signal w dniach od 11 do 15 marca. Decyzja zapadła w związku z pozwem dotyczącym archiwizacji dokumentów po ujawnieniu, że członkowie gabinetu prezydenta omawiali na Signalu szczegóły operacji wojskowych. Departament Sprawiedliwości zapewnił, że administracja już podjęła działania w celu zabezpieczenia tych wiadomości.

Tymczasowy nakaz zobowiązuje administrację do przedstawienia raportu na temat statusu sprawy oraz działań podjętych w celu zabezpieczenia treści rozmów. Wiadomości dotyczą głośnej sprawy amerykańskich ataków wojskowych na cele Hutich w Jemenie. Według „The Atlantic” tuż przed uderzeniami 15 marca kluczowi członkowie gabinetu Trumpa omawiali operację na grupowym czacie Signal. Organizacja American Oversight, która wniosła pozew, uznała decyzję sądu za „istotny krok w kierunku rozliczenia odpowiedzialności”.

Przeczytaj także:

Mogę robić co, chcę, bo Artykuł II

Nie tylko sam prezydent, ale i członkowie jego administracji otwarcie przyznają, że lekceważą prawo. Tzw. car graniczny Tom Homan w programie Fox News oświadczył: „Nie przestajemy. Nie obchodzi mnie, co myślą sędziowie. Nie obchodzi mnie, co myślą liberałowie. Nadchodzimy”.

Tego typu deklaracje wskazują, że Trump traktuje prawo jedynie jako narzędzie do eliminowania swoich przeciwników, ignorując ograniczenia nałożone na jego władzę przez Konstytucję. Eksperci prawni podkreślają, że sądy, a zwłaszcza Sąd Najwyższy, mają niepodważalne prawo do kontroli decyzji prezydenta i ich zgodności z Konstytucją – co stanowi fundament amerykańskiego systemu prawnego od ponad dwóch stuleci.

Już w lipcu 2019 roku Trump mówił: „Mam uprawnienia wynikające z Artykułu II, które dają mi prawo robić, cokolwiek chcę jako prezydent”. To jego autorska interpretacja enigmatycznie sformułowanego przepisu, który brzmi „Władza wykonawcza zostanie powierzona Prezydentowi Stanów Zjednoczonych Ameryki”. Dziś działania Trumpa wystawiają te słowa na poważną próbę, prowadząc kraj na drogę kryzysu konstytucyjnego.

Podejście w stylu „Państwo to ja” stwarza problem również dla republikańskich członków Kongresu, którzy zdają sobie sprawę, że Trump dąży do osłabienia demokracji i konsolidacji własnej nieograniczonej władzy. Republikanie obawiają się jednak otwartej krytyki prezydenta, by nie doprowadzić do sytuacji, w której Trump wesprze ich politycznych rywali w prawyborach, a Elon Musk wesprze konkurentów finansowo. Dopóki ataki prezydenta wymierzone są w osoby, których wyborcy nie darzą sympatią – jak rzekomi zwolennicy Hamasu czy członkowie wenezuelskich gangów – mają poczucie bezpieczeństwa. Jednak gdy zasada „prezydent stoi ponad prawem” się utrwali, Trump bez wahania zastosuje ją wobec każdego, kto stanie mu na drodze. Wtedy będzie już za późno.

Niektórzy republikańscy członkowie Izby reprezentantów, chcąc zyskać przychylność Trumpa, podejmują działania już z wyprzedzeniem. Kongresmen Brandon Gill z Teksasu złożył wniosek o impeachment sędziego Boasberga.

Krytykują to republikanie niepełniący już żadnych funkcji. Były senator z New Hampshire Judd Gregg ostrzegł: „Kiedy arbitralnie próbujesz zlikwidować rządy prawa, czyli dokładnie to, co Trump próbuje uczynić, i żyć według rozkazów jednej osoby – niezależnie czy jest prezydentem, czy nie – tworzysz coś na kształt wydarzenia rodem z bananowej republiki”. Gregg skrytykował również próbę impeachmentu Boasberga, określając ją jako niewybaczalną.

Trump zdaje się myśleć nie tylko krótko, ale i długoterminowo – planuje bowiem obsadzić sądy federalne sędziami, których lojalność będzie podporządkowana wyłącznie jemu, a nie zasadom prawa. W trakcie swojej pierwszej kadencji mianował ponad 200 sędziów, korzystając z kandydatur proponowanych przez Federalist Society. Choć byli oni konserwatywni, niekoniecznie utożsamiali się z trumpizmem, a wielu z nich wierzyło w rządy prawa i stanowczo reagowało, gdy prezydent je naruszał. Teraz Trump zdaje sobie sprawę, że to był błąd, i pragnie to naprawić, czyniąc lojalność wobec siebie głównym kryterium przy wyborze sędziów.

Prezydent nie tylko gardzi prawem, ale również prawniczym establishmentem, co stanowi poważny problem dla największych kancelarii prawnych. Prawników zmusza do wyboru – trzymać się z daleka, aby uniknąć kłopotów, lub zgodzić się bronić osób, które zostały fałszywie oskarżone przez prezydenta. Trump wydaje się zdeterminowany, by zniszczyć kancelarie, z którymi ma zatargi sięgające dziesięcioleci. Jeden z weteranów dużej kancelarii zauważył: „Administracja jest postrzegana jako niezwykle represyjna i odwetowa”. Inny dodał: „Wśród prawników panuje teraz ogromny strach”. Jeszcze trzeci stwierdził: „Jeśli chcesz powiesić czyjąś głowę na rynku, aby odstraszyć innych od sprzeciwu wobec władzy, nie ma znaczenia, czy ta osoba jest niewinna, czy winna”.

Pięcioro sprawiedliwych w Sądzie Najwyższym

Przyjrzyjmy się, jak w historii wyglądała walka o granice konstytucyjnej władzy. Historia tego sporu zaczyna się już od wyborów prezydenckich w 1800 roku, kiedy John Adams, reprezentant centralistycznej Federacji, w ostatnich chwilach swojej kadencji mianował niemal sześćdziesięciu sędziów pochodzących z jego rodzinnej Północy. Wśród nich znalazł się William Marbury, którego niedoręczone dokumenty stały się iskrą jednego z najważniejszych sporów w historii amerykańskiego wymiaru sprawiedliwości. Nowo wybrany prezydent Thomas Jefferson (z Południa) nakazał wstrzymać doręczenie dokumentów, co pozbawiło Marbury'ego możliwości objęcia urzędu i zmusiło go do skierowania sprawy do Sądu Najwyższego. Orzeczenie w sprawie Marbury przeciwko Madisonowi, w którym naczelny sędzia John Marshall ustanowił zasadę judicial review, sądowej kontroli konstytucjonalności ustaw, miało fundamentalne konsekwencje dla podziału władzy – podkreśliło, że konstytucja stoi ponad ustawami, a niezależne sądy są gwarantem praworządności.

Kolejnym przykładem starcia między władzą wykonawczą a wymiarem sprawiedliwości była sprawa Worcester v. Georgia. Sąd Najwyższy orzekł, że stan Georgia nie ma prawa ingerować w suwerenność Czirokezów, chroniąc tym samym prawa rdzennych Amerykanów. Jednak prezydent Andrew Jackson, znany z cynizmu, odmówił egzekwowania tego orzeczenia, sugerując sędziom SN, żeby sami spróbowali wyegzekwować coś od władz stanu Georgia.

W latach 30. XX wieku prezydent Franklin D. Roosevelt stanął przed poważnym kryzysem ustrojowym. Po serii orzeczeń Sądu Najwyższego, które uznały reformy Nowego Ładu za niezgodne z Konstytucją, Roosevelt zaproponował tzw. court-packing plan – ustawę umożliwiającą powiększenie liczby sędziów w Sądzie Najwyższym poprzez mianowanie dodatkowych członków za każdego sędziego powyżej 70. roku życia. Plan spotkał się z gwałtowną krytyką zarówno ze strony przeciwników, jak i części własnej partii – został uznany za zamach na niezależność sądownictwa. Choć Kongres ostatecznie odrzucił propozycję, konflikt ten podkreślił, że jedynie niezależne sądy mogą utrzymać równowagę między władzami.

Konkludując, trzy opisane sprawy – Marbury przeciwko Madisonowi, Worcester v. Georgia, Lochner v. New York oraz court-packing plan Roosevelta – wyznaczyły granice między władzą wykonawczą, ustawodawczą i sądowniczą. Ustanowiły fundamentalną zasadę, że żaden organ władzy nie stoi ponad Konstytucją, a niezależne sądy stanowią strażników państwa prawa, mających kluczowe znaczenie dla utrzymania równowagi w systemie demokratycznym USA.

Co będzie dalej? Rolą prezydenta powinno być przestrzeganie i egzekwowanie prawa, co jednak w obecnej sytuacji nie ma miejsca. Wielu uczonych konstytucyjnych od dawna ostrzegało o istnieniu kryzysu konstytucyjnego, a obecne działania prezydenta tylko potwierdzają te obawy. Intencjonalność i przemyślana strategia prezydenta, który od miesięcy wskazuje na możliwość zniszczenia władzy federalnej – przy czym niejednokrotnie nawet postaci takie jak Elon Musk wyrażały podobne poglądy – sprawiają, że sytuacja staje się jeszcze bardziej alarmująca. Prezydent uważa bowiem, że jest uprawniony do zniszczenia instytucji, które postrzega jako zagrożone przez wewnętrzne siły, określając je mianem „zbrojonych partyzantów”.

Kwestia wyważenia władzy federalnej i wykonawczej nabiera szczególnego znaczenia, gdy pojawia się pytanie, co nastąpi, gdy prezydent odmówi współpracy z instytucjami federalnymi lub przestanie realizować nakazy dotyczące współpracy z sądami. W historii Stanów Zjednoczonych, trwającej niemal 250 lat, każdy prezydent koniec końców – nawet we wspomnianych wyżej kontrowersyjnych sprawach – godził się z wyrokami sądów. Nie wiadomo, jakie będą skutki obecnego pełzającego kryzysu konstytucyjnego – nigdy wcześniej Ameryka nie znalazła się w podobnej sytuacji.

Na tle tego kryzysu należy również zauważyć, że instytucje odpowiedzialne za nadzór nad rządem – choć formalnie niezależne – nie dysponują efektywnymi mechanizmami przymusu wobec prezydenta.

W praktyce, gdy prezydent nie podejmuje działań zgodnych z nakazami ustawowymi, pozostaje niewiele narzędzi, by temu przeciwdziałać. To wywołuje poważne obawy, szczególnie wobec osoby prezydenta, który już od początku swojego urzędowania wykazywał krytyczne podejście do działań federalnych i stanowych władz. Jego krytyka nie ograniczała się jedynie do kwestii administracyjnych, ale obejmowała również oskarżenia o korupcję i niewłaściwe działania w sferze władzy wykonawczej.

Niezależnie od poglądów prezydent, podobnie jak każdy inny obywatel, powinien stosować się do prawnie ustalonych zasad. Pomimo zmęczenia instytucji ostatnimi atakami, władze rządowe wciąż są zobowiązane do działania zgodnie z prawem. Niemniej jednak obecny konflikt może mieć długofalowe konsekwencje dla politycznego dziedzictwa prezydenta, a jego ostateczne rozstrzygnięcie pozostaje niepewne.

Patrząc długoterminowo, jeśli obecny trend będzie się utrzymywał, możemy wyobrazić sobie scenariusz, w którym konflikt między prezydentem a sądownictwem przekształci się w szerszą debatę o równowadze władz w państwie. W takim układzie niezależność Sądu Najwyższego umacniana przez konsekwentne głosowania przewodniczącego Johna Robertsa i nominowanej przez Trumpa sędzi Amy Coney Barrett (oboje już dowiedli, że potrafią się sprzeciwić prezydentowi) razem z trojgiem antytrumpowskich sędzi Eleny Kagan, Soni Sotomayor i Ketanji Brown Jackson, stanie się symbolem odporności systemu konstytucyjnego.

Ich sprzeciw wobec autokratycznych tendencji w administracji może prowadzić do redefinicji roli sądu jako strażnika demokratycznych wartości. W efekcie, choć napięcia między władzami mogą się nasilać, ostatecznie system samokontroli i wzajemnych ograniczeń ugruntuje mechanizmy ochronne, dając nadzieję na państwo, w którym żadna władza nie będzie mogła narzucić swojej woli bez poddania się ocenie niezależnych instytucji.

„NIEDZIELA CIĘ ZASKOCZY” to cykl OKO.press na najspokojniejszy dzień tygodnia. Chcemy zaoferować naszym Czytelniczkom i Czytelnikom „pożywienie dla myśli” – analizy, wywiady, reportaże i multimedia, które pokazują znane tematy z innej strony, wytrącają nasze myślenie z utartych ścieżek, zaskakują właśnie

;
Radosław Korzycki

Były korespondent polskich mediów w USA, regularnie publikuje w gazeta.pl i Vogue, wcześniej pisał do Polityki, Tygodnika Powszechnego, Gazety Wyborczej i Dwutygodnika. Komentuje amerykańską politykę na antenie TOK FM. Oprócz tego zajmuje się animowaniem wydarzeń kulturalnych i produkcją teatru w warszawskim Śródmieściu. Dużo czyta i podróżuje, dalej studiuje na własną rękę historię idei, z form dziennikarskich najlepiej się czuje w wywiadzie i reportażu.

Komentarze