Jeśli w obliczu rozpadu globalnego porządku politycznego przeżywacie strach, niepokój, chęć ucieczki... to jest adekwatna i normalna reakcja. Odpowiedzią nie jest jednak ucieczka w prywatność i pochylanie się nad swoimi jednostkowymi emocjami
Od spotkania prezydenta USA Donalda i wiceprezydenta DJ Vance’a z prezydentem Ukrainy minął niecały miesiąc... a wiele osób czuje się, jakby upłynęła cała epoka. Oto nagle do mieszkańców wysuniętego na zachód krańca Eurazji dotarła świadomość, że wobec fundamentalnego militarnego zagrożenia ze strony imperialistycznego nuklearnego mocarstwa, które w 2014 zajęło Krym, a w 2022 rozpoczęło pełnoskalową inwazję na Ukrainę, pozostają sami – bez wsparcia drugiego dysponującego bronią nuklearną mocarstwa, na którego imperialną politykę dotychczas przymykali oko w imię sojuszu pod znakiem „obrony demokracji” i „wolnego świata”.
Gorzej: nagle do wszystkich zaczął docierać scenariusz, którego (o ile mi wiadomo) nie realizowała żadna z masowo ostatnio produkowanych dystopii: co, jeśli dwa imperia, których wrogość definiowała zimnowojenną wyobraźnię, wejdą w kooperację opartą na pozbawionym hipokryzji prawie silniejszego? Co, jeśli USA, filar NATO, na którym opiera się bezpieczeństwo europejskie i do pewnego stopnia porządek światowy, stanie się agresorem wobec dawnych sojuszników?
I jak wpływa to na nas – zwykłych obywateli i obywatelki zachodniej Europy, wychowanych w przekonaniu, że wojny i cierpienie dotyczą innych, można je co najwyżej oglądać w telewizji? Macie ochotę wyemigrować do dżungli? Wykopać schron na działce? Przestać czytać bądź oglądać wiadomości? Pakujecie plecak ewakuacyjny? Gromadzicie zapasy? Czy frustrujecie się własną bezbrzeżną głupotą, za którą macie ochotę przyznać sobie – i całej Europie – nagrodę Darwina: jak mogliśmy być tak naiwni?
W końcu co jest dziwnego w tym, że silniejszy atakuje słabszego? Że ten, kto ma broń, narzuca warunki tym, którzy jej nie mają? Że mocarstwo, które wspierało krwawych dyktatorów w Ameryce Południowej i wspiera prawicową politykę Izraela prowadzącą do pacyfikacji ludności cywilnej w Gazie, nie jest żadnym czempionem wolności i praw człowieka? Co jest zaskakującego w sojuszu wielkiego kapitału z autokratami? W tym, że ludzie, którzy chcieli sprywatyzować państwo, robią to, co obiecywali? Odpowiedź na każde z tych pytań z osobna jest oczywista. A jednak, mimo wszystko,
czujemy się, jakby od kłótni w Gabinecie Owalnym obowiązywały nowe zasady grawitacji i racjonalności, jakby rzeczywistość zmieniła konsystencję.
Nie jestem amerykanistką, specjalistką od geopolityki, stosunków międzynarodowych ani wojskowości – nie będę się więc tu zajmować możliwymi scenariuszami rozwoju wypadków, czy strategicznymi analizami politycznymi. Jestem natomiast kulturoznawczynią, zajmującą się między innymi antropologią emocji: specjalizuję się w badaniu wyobraźni, zbiorowych uczuć, społecznych mechanizmów. Tu dzielę się więc kilkoma refleksjami, które mogą pomóc w konfrontacji z tą trudną sytuacją.
Jeśli przeżywasz najróżniejsze emocje – strach, lęk, przerażenie, chęć ucieczki – jest to adekwatna reakcja na fakt, że najgłębiej uwewnętrznione wyobrażenia o świecie okazały się zupełnie nieadekwatne. Rozwiązaniem nie jest terapia, w czasie której każdy z nas będzie się zastanawiać, w czym Donald Trump przypomina im ojca, a Elon Musk sadystycznego brata. Indywidualne strategie radzenia sobie będą nieuchronnie nieefektywne – oparte na wyparciu, myśleniu ucieczkowym i lęku. O ile bowiem nasze emocje odczuwamy w naszym pojedynczym ciele, pojedynczym umyśle, to nie mają one charakteru jednostkowego: żywią się zbiorowo dzielonymi wyobrażeniami, uruchamiają je kulturowo konstruowane scenariusze. Nie jest to więc zbiór indywidualnych kryzysów psychicznych, ale załamanie zbiorowej wyobraźni, z którym musimy poradzić sobie jako społeczeństwo.
Czy wiara w nienaruszalność sojuszu Europy ze Stanami świadczy o piramidalnej głupocie ? Czy można ją porównać na przykład do zabawy zapałkami na stacji benzynowej? I jedno i drugie może prowadzić do katastrofalnych, śmiertelnie niebezpiecznych skutków. Nie znaczy to jednak, że są to sytuacje analogiczne.
W końcu to, co uznajemy za mądre bądź głupie, bezpieczne bądź niebezpieczne, w dużej mierze zależy od tego, co za takie uważane jest w naszym społeczeństwie.
Od małego przestrzegano nad przed zabawą z ogniem; od małego również wpajano nam zimnowojenną wizję świata, w której sojusz Europy Zachodniej i USA jest filarem globalnego porządku.
Nie ma zatem nic dziwnego, że pokolenia dorastające za żelazną kulturą i marzące o „wolnym świecie”, idealizowały Stany Zjednoczone, tak samo, jak ofiary prawicowych dyktatur w Ameryce Południowej idealizowały Związek Radziecki. Jeśli czyjąś wyobraźnię geopolityczną ukształtowała zimna wojna i amerykańska popkultura, może się uczyć w podręcznikach, że USA przez dużą część swojej historii uprawiały politykę izolacjonistyczną, i do II wojny przystąpiły dopiero w 1941, po ataku Japończyków na Pearl Harbor, a jednocześnie traktować przymierze Europy i Stanów nie jako chwilowy zbieg historycznych okoliczności, ale regułę rzeczywistości.
Można zgadzać się z krytykami zbudowanego na krwawym podboju „najbogatszego kraju Trzeciego Świata”, w którym nie obowiązuje powszechny urlop macierzyński i powszechna publiczna służba zdrowia, a dzieci w szkołach rutynowo uczą się procedur bezpieczeństwa na wypadek masowej strzelaniny, wiedzieć, dzięki komu możliwa była brutalna dyktatura Pinocheta w Chile i co się działo w Guantanamo... a jednak dalej być w szoku.
To, że coś się potrafi się poddać intelektualnej krytyce, nie oznacza, że przestało kształtować nasze odruchy emocjonalne i wizje świata.
Dlatego właśnie potrzebujemy nieustannych refleksji nad naszą kulturą. To ona wyznacza nasze najgłębsze przekonania co do tego, co jest „oczywiste”, „rzeczywiste”, „naturalne”. Musimy zdawać sobie sprawę, że często robi to w sposób arbitralny, nieadekwatny, uwikłany w ideologie władzy, złudzenia i traumy danej społeczności. Pierwszym krokiem do budowania emocjonalnej odporności jest wyjście poza poczucie winy (że „dało się nabrać”, że było się „tak naiwną” itp. itd.) czy resentyment („oszukali mnie!). Jeśli zbiorowo jako społeczeństwo byliśmy głupi, to dlatego... że jesteśmy ludźmi.
Drugim krokiem jest zaś zintensyfikowanie krytycznej pracy wyobraźni. Wymaga ona próby bardziej adekwatnego oddania tu i teraz, a nie replikowania tanich historycznych analogii. Zamiast więc zastanawiać się, czy jesteśmy w roku 1933, roku 1938, w „nowym Monachium” czy „w nowej Jałcie” przyjrzyjmy się procesem, które kształtują naszą aktualną wyobraźnię i wrażliwość.
W latach 90’ XX wieku dużą popularność zdobyła diagnoza „końca historii” postawiona przez Francisa Fukuyamę. Jej uproszczona wersja brzmi: wobec upadku Związku Radzieckiego demokracja liberalna i kapitalizm ostatecznie zwyciężyły. Nie znaczy to, że nigdy więcej nie wydarzy się żaden konflikt, ale że nie powstanie żadna poważna alternatywa dla tego porządku społecznego.
Koniec „końca historii” ogłaszano już tak wiele razy (ataki 11 września, kryzys finansowy 2008 roku, fala autorytarna i nacjonalistyczna w świecie Zachodzie), że dziś hasło to stało się już tanim pseudointelektualnym liczmanem. Wydaje mi się, że łatwość, z jaką się dziś tę nietrafną diagnozę przywołuje, maskuje prawdę, z którą nie chcemy się zmierzyć: niezależnie, czy intelektualnie w to wierzyliśmy, czy nie, to żyliśmy tak, jakbyśmy w „koniec historii” wierzyli – jak gdyby nic nie mogło zagrozić postępowi demokracji, rosnącemu dobrobytowi i pokojowi.
To dlatego pokolenie Millenialsów, szczególnie starszych, wzrastało w przekonaniu, że tylko życie prywatne jest prawdziwie realne i że jedynym zobowiązaniem jednostki wobec zbiorowości jest przestrzeganie prawa, płacenie podatków i indywidualny sukces. W tej perspektywie wybór szkoły, studiów, zawodu, „zrobienie pieniędzy” monetyzowanie siebie w mediach społecznościowych, założenie rodziny, zakup mieszkania, dbanie o zdrowie czy związek, jawią się jako narzędzia realnie kształtujące indywidualne życie.
Polityka czy katastrofa klimatyczna – a więc to, wobec czego pojedyncza jednostka jest bezsilna, co kształtuje całą rzeczywistość wobec nas – jawi się jako oderwane od życia abstrakcja.
Należę do tego pokolenia, więc wiem, jak głęboko działa ten mechanizm: za każdym razem, gdy decyzje życiowe argumentuję politycznie, mimo całego tego teoretycznego przygotowania, jakaś cząstka mnie podważa tę racjonalność („a może ty sobie to wyobrażasz?” „A może to twoja psychologiczna projekcja?”). Kiedy wychowało się w kulturze, która tylko prywatność i jednostkowe wybory przedstawia jako prawdziwie realne, trzeba wkładać nieustanny świadomy wysiłek w zachowanie kontaktu z rzeczywistością, którą kształtuje niemożliwy do ogarnięcia splot różnych czynników – społecznych, politycznych, kulturowych, materialnych, środowiskowych, przyrodniczych. Sam fakt, że wobec jakiegoś problemu (czy to katastrofy politycznej, czy zagrożenia globalnym konfliktem zbrojnym w erze nuklearnej) jesteśmy indywidualnie bezsilni, nie znaczy, że on nie istnieje. Choć naszym kulturowo wyuczonym odruchem jest ucieczka w prywatność, to właśnie ona odbiera nam jedyną realną sprawczość, którą mamy – sprawczość działania zbiorowego.
Nie przypadkiem popularność hasła „końca historii” zbiegła się z triumfem wizji neoliberalnej, w ramach której ludzie są postrzegani jako globalni konsumenci o określonej sile nabywczej, a nie obywatele, czyli członkowie politycznych wspólnot („Gospodarka, głupcze” – pod takim hasłem prowadził kampanię Bill Clinton w 1992). W ramach zglobalizowanych rynków kapitał przestał być pętany więzami narodowych powinności czy odpowiedzialności wobec lokalnej społeczności: miejsca pracy zostały przeniesione tam, gdzie siła robocza jest tańsza i niechroniona wyśrubowanymi kodeksami pracy; siedziby firmy do krajów, gdzie nie trzeba płacić za dużo podatków. Wolność w rozumieniu neoliberalnym oznacza wolność przepływu kapitału tam, gdzie będzie przynosić jego posiadaczom jak największe zyski.
Partie lewicowe wyrastające z ruchu robotniczego dostosowały do tej sytuacji swój język – definiując się raczej przez obyczajową postępowość, wspierając różnorodność i walcząc o jej reprezentację (co mogło łatwo zostać zaadoptowane przez wielkie korporacje, dopóki było mu im na rękę), a nie walkę o prawa pracownicze. W efekcie widzialność mniejszości w oczach wielu została utożsamiona z porządkiem neoliberalnym, (stąd często stawiany zarzut, jakoby lewica nie zajmowała się problemami „zwykłych ludzi”) a frustracja wobec niego przyjęła postać retronacjonalizmu i walki z kulturą „woke”, „poprawnością polityczną” itd.
Nie jest to przypadek: porządek neoliberalny oparty na logice „każdy każdemu przedsiębiorcą” robi wszystko, by zmistyfikować ekonomiczne nierówności. Jedną ze strategii jest prezentowanie konfliktów w kategoriach kulturowych, nie ekonomicznych. To, co nazywane bywa „wojnami kulturowymi”, w istocie stanowi zasłonę dymną; maszynę do zarządzania emocjami populacji — co widać na dłoni, gdy miliarderzy, „absolutyści wolności słowa” obcinają finansowanie i zmniejszają zasięgi tym, którzy używają nielubianych przez nich słów. Ten sam chwyt „kulturalizowania” konfliktu realizuje się przez dyskursy ksenofobiczne, przedstawiające problemy wielokulturowości w kategoriach rzekomo nienegocjowalnych różnic kulturowych, a nie braków polityk publicznych. Dzięki temu sprekaryzowani ludzie i topniejąca klasa średnia widzą zagrożenie w „starciu cywilizacji”, „obcych”, a nie fakcie, że teoretycznie „suwerenne” państwa nie są w stanie wyegzekwować płacenia podatków i przestrzegania prawa przez międzynarodowe korporacje i bogaczy.
Reprezentacja – choć czasem zbyt daleko absolutyzowana w dyskursie lewicowym – naprawdę ma jednak znaczenie. I nie chodzi tu tylko o to, jak przedstawiamy płeć, orientację czy rasę, ale również różnicę klasową. Dziś, gdy coraz więcej liberałów dotychczas głęboko przerażonych „lewicowym radykalizmem”, widzi jak na dłoni, co robią miliarderzy, gdy nie czują się zobowiązani do hipokryzji, warto przesunąć językowe status quo.
Dlaczego termin „oligarcha” jest powszechnie stosowany w mainstreamowych mediach wobec wschodnich miliarderów stawiających się ponad prawem i rozsadzających porządek demokratyczny, ale już nie ich zachodnich odpowiedników?
Dlaczego wciąż udajemy, że właściciele korporacji należą do tej samej klasy „przedsiębiorców” i grają według tych samych reguł, co zatrudnione na umowie śmieciowej sprzątaczki czy kierowcy Ubera?
Dlaczego „karmienia” czy „trenowania” sztucznej inteligencji treściami chronionymi prawem autorskim nie nazwa się po prostu kradzieżą, a „elastycznych form zatrudnienia” wyzyskiem? Dlaczego „wolnorynkowcy” akceptują „specjalne strefy ekonomiczne” dla wybranych? Czy w sytuacji, gdy państwa są słabsze niż międzynarodowe korporacje i nie są w stanie wobec nich egzekwować prawa, można mówić jeszcze o ustroju demokratycznym?
Ostatnio zrobiłam sobie ćwiczenie: co by się stało, gdybym w sytuacji zagrożenia miała sobie poradzić, nie polegając na żadnej technologii dostarczonej przez technologicznych amerykańskich oligarchów? Co, gdyby zebrane przez nich dane zostały przekazane imperium, które jest agresorem i zostały użyte do inwigilacji i pacyfikacji ludności podbitej (której to rola, bez możliwości negocjacji, zostałaby przydzielona mi)?
Nawet jeśli Elon Musk nie może zdalnie zablokować mojego samochodu (co jest możliwe w przypadku Tesli), a w telefonie od dawna mam ściągnięte zrobione przez Czechów Mapy.Cz (do chodzenia od dawna lepsze niż Google Maps), wyniki audytu są więcej niż głęboko zatrważające. Technologiczni giganci mają dostęp do mojej prywatności, mogą mnie śledzić, przechowują hasła do kluczowych dla mnie usług – a wszystko to za moją zgodą, którą wyraziłam, nie czytając umowy. Co gorsza, byłam tego oczywiście świadoma po ostrzeżeniach Timothy’ego Snydera w „O tyranii. Dwadzieścia lekcji z dwudziestego wieku”, Yanisa Varoufakisa w „Technofeudalizm: co zabiło kapitalizm”, „Wieku kapitalizmu inwigilacji” Shoshany Zuboff i serialu „Czarne lustro” Charliego Brookera. (Nieśmieszny fun fact: wszystkie te książki mam w e-bookach, których tak naprawdę nie mam – to tylko licencja, którą Amazon może cofnąć, a serial oglądałam, oczywiście, na Netfliksie).
Tyle że problem nie dotyczy tylko moich osobistych, dyktowanych „wygodą” (czy lenistwem?) wyborów konsumenckich – dokładnie tak samo wrażliwe są infrastruktury państwowe. HMRC, brytyjski odpowiednik polskiego urzędu skarbowego, trzyma swoje dane na serwerach Amazona. Amerykańskie firmy mogą wyłączyć nie tylko prywatne Tesle, ale i oprogramowanie do przekazanego Ukraińcom uzbrojenia, a system wywiadowczy wielu państw europejskich jest w pełni zintegrowany z FBI.
Uniezależnienie się od tych firm, technologii, systemów nie wydarzy się w dzień ani dwa – ani na poziomie jednostkowym, ani krajowym. Będzie trudnym procesem wymagającym czasu, zmiany nawyków konsumpcyjnych, sposobów komunikacji, polityk publicznych. Przede wszystkim jednak będzie wymagało budowy infrastruktury i nowej wyobraźni.
Trzeba przy tym pamiętać, że nie o samą technologię tu chodzi, ale realia społeczne, w ramach których ona funkcjonuje.
Wszak media społecznościowe mogą służyć podniecaniu złych emocji i podmywaniu demokracji, ale mogłyby też być forum oddolnej wymiany myśli, nawiązywania i podtrzymywania kontaktów. Sztuczna inteligencja może doprowadzić do pozbawienia ludzi pracy mającej sens i skazania ich na prekaryzację, ale mogłaby też uratować miliony istnień ludzkich dzięki diagnostyce i pomóc w ekologicznym zoptymalizowaniu naszych gospodarek.
Problemem nie jest technologia sama w sobie, ale to, jak jest używana: czy podlega społecznej kontroli, czy używane przez nią mechanizmy są transparentne, czy służy budowaniu lepszego społeczeństwa, czy generowaniu niebotycznych prywatnych zysków. (Oglądane w ten sposób „Czarne lustro” nie jest dystopią technologiczną, ale wizją społeczeństwa postdemokratycznego, które kształtują dążące do zysku korporacje niepodlegające kontroli obywatelskiej).
Co nie znaczy, że nasza wizja demokracji liberalnej też nie jest wyidealizowana.
Jak pokazałam w książce „Wolność, równość, przemoc. Czego nie chcemy sobie powiedzieć”, lubimy sobie wyobrażać, że demokracja opiera się na równości reguł dla wszystkich, negocjacjach, wolnym wyborze. Chcemy wierzyć, że zinternalizowaliśmy jej zasady tak głęboko, że sami w sobie jesteśmy gwarantem podtrzymania systemu: nie czerpiemy przyjemności z przemocy ani dominacji; kiedy ktoś zagrozi naszej wolności, ochoczo rzucimy się na barykady, śpiewając Marsyliankę.
Tymczasem przemoc tkwi w samym sercu demokracji.
Po pierwsze, cały ten mieszczański ideał pokojowego życia wolnego od brutalności opierał się na eksporcie bestialstwa poza zasięg wzroku: do bezwzględnie wykorzystywanych kolonii, bez których niemożliwe byłoby europejskie prosperity. Po drugie, demokracja liberalna jako ustrój opiera się na założeniu, że obywatele zrzekają się prawa do stosowania przemocy na rzecz państwowego monopolu siły (wojska i policji), który ma egzekwować przestrzeganie prawa, a jednocześnie podlegać obywatelskiej kontroli. Demokracja stroni od manifestacji przemocy (jak w czasie publicznych tortur czy egzekucji), ale opiera się na powszechnej świadomości możliwości jej zastosowania przez aparat państwowy – zinternalizowanej tak głęboko, że nieuświadomionej. Stąd głęboko wpojone przekonanie, że w przypadku naruszenia reguł zawsze zareaguje jakiś arbiter – czy będzie to policja, wojsko, społeczność międzynarodowa, czy sprzymierzone mocarstwo, które dla wygody chcemy widzieć jako obrońcę „pokoju na świecie”.
Co jednak, jeśli to dysponujące monopolem przemocy państwo narusza ustanowione przez siebie reguły (na przykład pushbackuje uchodźców?) Jeśli Rosja, jeden z gwarantów memorandum budapesztańskiego dającego gwarancje bezpieczeństwa Ukrainie w zamian za oddanie arsenału jądrowego, zajmie jej terytorium? Jeśli USA wymusi na broniącym się przed pełnoskalową inwazją kraju oddanie swoich surowców?
Dopóki bezprawność siłowego wymuszenia dzieje się wobec innych, dość łatwo wobec własnej bezsilności uciec w wyparcie.
O Arabskiej Wiośnie albo masowych protestach na Białorusi łatwo zapomnieliśmy, choć ludzie, którzy brali udział w tych antyautorytarnych zrywach, wciąż cierpią opresję, wielu z nich jest więzionych i torturowanych. Zachowujemy się tak, jakby samo ich położenie geograficznie czyniło ich „naturalnie” predestynowanymi do znoszenia przemocy (jako Polka bardzo uważałabym na stosowanie tej logiki – w końcu też należeliśmy do bloku wschodniego). Innym mechanizmem jest dystansowanie się od ofiary – jako że jej cierpienie obnaża naszą własną bezbronność i złudność naszego poczucia bezpieczeństwa w świecie, wolimy przenieść na nią odpowiedzialność za to, co jej zrobiono (w ten sposób bombardowanie ludności cywilnej i torturowanie więźniów w Gazie zostaje zrelatywizowane zbrodniami Hamasu; a wobec skandalicznego zachowania prezydenta i wiceprezydenta nuklearnego mocarstwa niektórzy zaczynają zastanawiać się, jak mógł się lepiej ubrać bądź zachować Zełenski).
Wszystko to robimy, dlatego że trudno nam znieść prawdę: w sytuacji, gdy nie istnieje siła zdolna powstrzymać agresora, może on arbitralnie zastosować przemoc – również wobec nas. I jesteśmy wobec tego bezsilni: nie ma żadnej boskiej ani politycznej siły, która magicznie w tej kwestii zainterweniuje. Co oznacza, że musimy o potencjale przemocy, którym dysponujemy, myśleć poważnie: zerwać ze zbyt łatwymi pacyfistycznymi ideałami, pogardą dla obronności i wojska.
Odpowiedzią na to wyparcie nie może być jednak powrót do kultu militaryzmu ani jego specyficznie polskiej inkarnacji, w której gloryfikuje się brak myślenia i składanie siebie w ofierze (czy to uprawiając szarże kawaleryjskie na czołgi, czy samobójcze powstania). Nie jest nią również kopanie sobie samemu schronu w ogródku czy inne sprywatyzowane prepperstwo. Chodzi o to, żeby wspólnie zbudować odporność w sytuacji zagrożenia społeczeństwa.
Samo słowo „odporność” jest zresztą trochę dwuznaczne. Po polsku kojarzy się z twardością, nieprzenikalnością, zaciśniętymi zębami: bohater odporny na ból, niezdobyta twierdza. Angielskie resilience niesie ze sobą mniej jednoznacznie maczystowskie skojarzenia: to również „sprężystość”, a więc umiejętność elastycznej reakcji, adaptacji do trudnych warunków. W kontekście psychologicznym oznacza nie tyle impregnowanie na trudne doświadczenia, co zdolność do ich konstruktywnego przepracowania.
Jak wygląda odporne społeczeństwo w tym szerszym rozumieniu? Myśli o swoim potencjale siły i obrony, nie karmiąc się fantazjami o potędze. Jego obywatele i obywatelki są świadomi, że potrzebują sprawnej infrastruktury, dobrego przepływu informacji, przygotowanych scenariuszy na różne okoliczności, przeszkolenia na wypadek załamania się infrastruktury codzienności (co w obliczu katastrofy klimatycznej czeka nas niezależnie od kwestii zagrożeń militarnych). Mają poczucie zobowiązania wobec zbiorowości, która w miarę możliwości daje im wybór spożytkowania swoich umiejętności zgodnie z temperamentem i wartościami.
Są świadomi, że wizja cywili wpadających w panikę i popłoch w obliczu zagrożenia jest nieprawdą – jak pokazują socjologiczne badania z II wojny światowej, zarówno bombardowanie Londynu, jak i miast niemieckich w końcowej fazie wojny przyniosły efekty odwrotne od zamierzonych: raczej konsolidowały ludność cywilną, niż prowadziły do rozpadu więzi i anarchii (o tym, jak katastrofy służą budowaniu oddolnych więzi społecznych, pisze Rebecca Solnit w książce „A Paradise Built in Hell: The Extraordinary Communities That Arise in Disaster” (Raj zbudowany w piekle: nadzwyczajne społeczności, które powstają po katastrofie).
Zdają sobie również sprawę, że nowoczesna obronność w XXI nie oznacza powrotu do skansenu wyobrażeń płciowych – wizję takiej feministycznej, wrażliwej na różnorodność odporności zaprezentowały ostatnio Weronika Grzebalska i Małgorzata Kopka Piątek na łamach Krytyki Politycznej.
Budowanie tak pojętej odporności oznacza również zdeprywatyzowanie własnej wyobraźni – i nie chodzi tu o jej nacjonalizację, ale uwspólnotowienie, uspołecznienie. Uznanie, że jako obywatele i obywatelki mamy powinności wobec zbiorowości poza płaceniem podatków – między innymi taką, by nie uciekać w pacyfistyczne utopie, ale też nie szastać swoim i cudzym życiem w imię infantylnych fantazji o małych powstańcach (to dzieci!) i ofiarach z krwi. Oznacza również emocjonalną resilience, na którą składa się uznanie realności indywidualnego wyparcia i lęku, i przejścia nad nimi ku wspólnej konfrontacji z rzeczywistością. Trudną, niebezpieczną, ale nigdy niezdeterminowaną – zawsze wychyloną w przyszłość, którą zbiorowo tworzymy.
Kulturoznawczyni, eseistka, autorka książki „Wolność, równość, przemoc. Czego nie chcemy sobie powiedzieć” (Karakter 2019). Napisała doktorat o szczerości nowoczesnej. Mieszka w Londynie.
Kulturoznawczyni, eseistka, autorka książki „Wolność, równość, przemoc. Czego nie chcemy sobie powiedzieć” (Karakter 2019). Napisała doktorat o szczerości nowoczesnej. Mieszka w Londynie.
Komentarze