Zwycięstwo Trumpa należy rozumieć jako triumf mrocznego nurtu amerykańskiej kultury – tego, w którym zamiast wspólnotowości i dialogu dominuje brutalność i rywalizacja. Tego, który tęskni za rządami silnej ręki. Jest w nim fascynacja przemocą i głębokie przekonanie, że życie to walka o byt, w której – to przecież oczywiste – przetrwają najsilniejsi.
Zwycięstwo Trumpa jest miażdżące. Wygrał we wszystkich siedmiu stanach wahających się (przypomnijmy: Arizona, Georgia, Michigan, Nevada, Karolina Północna, Pensylwania, Wisconsin). Wygrał też popular vote, czyli po prostu większość głosów w całych Stanach. Znacząco powiększył swoją bazę: w 2016 głosowało na niego 63 miliony ludzi, teraz – 74. Zwiększył swoje poparcie we wszystkich grupach etnicznych: także w tych, które Demokraci uważali za „swoje”, takich jak Afroamerykanie (mimo wypowiedzi jawnie rasistowskich) i Latynosi (mimo zapowiedzi masowych deportacji).
Wygrał mimo niezliczonych i świetnie udokumentowanych kłamstw (CNN naliczyło ich 40 w dwóch przemówieniach wygłoszonych w Pensylwanii). Mimo oczywistej roli w nawoływaniu do ataku na Kapitol z 6 stycznia 2021 roku. Mimo wyroków za przestępstwa kryminalne. Pomimo jawnej pogardy, jaką okazywał rządom prawa i konstytucji. I mimo pełnej nienawiści przemocowej retoryki – zemsta, odwet, nazywanie oponentów „wrogami wewnętrznymi”, zapowiedzi masowych zwolnień wśród służby cywilnej i wreszcie fantazje o strzelaniu do wrogów (pogróżki wobec Liz Chaney).
Jak to się stało? I co nam to mówi o współczesnej Ameryce?
Najprostsza odpowiedź brzmi: Trump wygrał z powodu inflacji, a jego zwycięstwo jest po prostu częścią wielkiej ogólnoświatowej fali odrzucania przez wyborców tych rządzących, którzy kojarzą się z ekonomicznymi skutkami pandemii. Faktycznie, aż 96 proc. badanych wskazało na wysokie ceny jako czynnik, który znacząco wpłynął na ich decyzję wyborczą, a dla 40 proc. inflacja była kwestią decydującą (w tej grupie dwie trzecie głosowało na Trumpa) (sondaż AP VoteCast, 30.10-5.11).
Trump wielokrotnie przemawiał na tle plansz pokazujących rosnące ceny żywności. „Sprawimy, że spadną” – obiecywał. Występował też na tle produktów, niczym dobry ojciec, który właśnie rozpakował zakupy: płatki śniadaniowe, mleko, jajka, ciasteczka. I bekon, wciąż powracający w kampanii wątek bekonu. Trump powtarzał, że za Bidena jego cena wzrosła pięciokrotnie (faktycznie wzrost wyniósł ok. 24 proc.). Produkt ten ma w Stanach znaczenie symboliczne: przynieść do domu bekon oznacza zarobić pieniądze, wąchać bekon to marzyć o luksusie. Bekon – rzekomo uczyniony niedostępnym przez demokratów – symbolizuje zatem aspiracje prostych ludzi, których Trump rozumie jak nikt inny.
Zadziałała zatem nie tyle sama ekonomia, co sprawnie rozegrana nostalgia – tęsknota za gospodarką sprzed pandemii.
Harris oferowała ciąg dalszy tego, co jest, zwracając uwagę na to, że inflacja spada. Trump mówił bardziej wprost – apelował do wyborców, by „przypomnieli sobie, jak wyglądał ich rachunek w supermarkecie”.
To wyjaśnienie jest istotne, lecz niewystarczające. Żeby zrozumieć fenomen Trumpa, trzeba wczuć się w falę entuzjazmu, gniewu i resentymentu, która towarzyszyła tym wyborom. I jeszcze czegoś, co można roboczo nazwać przekorą. Albo cynizmem. Albo potrzebą odwetu. Jak piszą dziennikarze New York Times’a w obszernym podsumowaniu obu kampanii, Trumpowi udało się zaprząc gniew i frustrację milionów Amerykanów, skierowane przeciw tym samym instytucjom, które przejmuje jako 47. prezydent. Uczyniono go pojemnikiem na wściekłość. Naprawdę nie poszło tylko o bekon, a jeśli już to nie ten realny, lecz ten metaforyczny.
Moja teza jest następująca: zwycięstwo Trumpa należy rozumieć jako triumf mrocznego nurtu amerykańskiej kultury – tego, w którym zamiast wspólnotowości i dialogu dominuje brutalność i rywalizacja. Tego, który tęskni za rządami silnej ręki. Jest w nim fascynacja przemocą i głębokie przekonanie, że życie to walka o byt, w której – to przecież oczywiste – przetrwają najsilniejsi. Ma on swój wymiar ideologiczny – to skrajny indywidualizm, izolacjonizm, rasizm, mizoginia. I filozoficzny – libertarianizm i darwinizm społeczny to prądy myślowe, które nigdzie nie cieszą się takim entuzjazmem jak w Stanach.
Kluczową rolę pełni w tym pakiecie niechęć do elit i rozczarowanie liberalną demokracją jako taką – poczucie, że system jest przeżarty korupcją. Już lepszy od niego będzie chaos i destrukcja.
Nastroje te świetnie oddaje główne hasło obu kampanii Trumpa: „osuszyć bagno” (drain the swamp) i fantastyczne teorie spiskowe – te przedstawiające liberałów jako kanibali i porywaczy dzieci (deep state, Q-anon i pokrewne) i te dotyczące pandemii jako spisku (plandemic). Dość tej ohydy, czas na kogoś, kto weźmie to wszystko w garść.
Zwycięstwo Trumpa nie jest wypadkiem przy pracy, dziwną anomalią w historii amerykańskiej demokracji. Jest symptomem wielkiej kulturowej zmiany. Bynajmniej nie nagłej, grunt pod nią budowano przez kilka dekad.
Jego prezydentura może okazać się końcem demokratycznego eksperymentu, jawnym odrzuceniem liberalnych wartości takich jak praworządność i poszanowanie praw mniejszości.
Nie jest to tylko mój pogląd. W głośnym tekście opublikowanym na łamach New York Times’a Peter Baker pisze: „Trump ustanowił się właśnie jako siła zdolna przeobrazić Amerykę na swój obraz i podobieństwo”. Wybitny historyk Timothy Snyder nazywa to coś, co nadchodzi wraz z Trumpem, faszyzmem, wskazując na podobieństwa z Mussolinim, a przede wszystkim na szukanie wroga i obsadzanie w tej roli grup mniejszościowych (osoby trans, imigranci). Anne Applebaum nazywa trumpizm autokracją, wpisując go w szersze zjawisko o skali globalnej (książka Koncern Autokracja).
Przełomem była odmowa pokojowego oddania władzy po przegranych wyborach w 2020 roku, ruch „stop the steal” (zatrzymać oszustwo wyborcze) i bezkarność Trumpa po nieudanym zamachu stanu z 6 stycznia 2021. Liberalna opinia publiczna sądziła, że Trump znacząco straci przez to w oczach własnych wyborców. Sama byłam o tym przekonana – już po nim, myślałam, oglądając pamiętne nagrania z Kapitolu, Amerykanie mu tego nie wybaczą.
Nie dość, że wybaczyli, to najwyraźniej przyznali mu rację.
Obecnie dokonuje się zdumiewająca przemiana pamięci o puczu: wspomnienie o odrażającym i nieudolnym zamachu na demokrację przeobraża się w opowieść o bohaterskim patriotycznym zrywie (Trump obiecał już ułaskawienia dla przywódców).
Podobny efekt miały liczne akty oskarżenia w sprawach kryminalnych i wreszcie sławetne prawomocne wyroki w sprawie Stormy Daniels (tzw. hush money). Wbrew przewidywaniom ani nie powstrzymały one Trumpa przed kandydowaniem, ani nie zraziły jego zwolenników. Przeciwnie, przyczyniły się do lawinowego wzrostu wpłat na kampanię (w ciągu 24h po wyroku do kasy wpłynęło 50 milionów dolarów, wkrótce uzupełnione jednorazową wpłatą kolejnych 50 milionów od pewnego miliardera).
Liberalni komentatorzy wciąż powtarzają ze zdumieniem, że oto po raz pierwszy w historii Amerykanie wybrali na prezydenta przestępcę. Rozważają dwie możliwości: albo jego wyborcy nie wierzą w oskarżenia i wyroki (ślepe zaufanie dla charyzmatycznego wodza), albo widzą w nich atut raczej niż obciążenie (cynizm). Tymczasem w sferze fantazji – a tam właśnie rozgrywała się w znacznej części ta kampania – te dwa przekonania harmonijnie ze sobą współgrają. Złamał prawo i jest niewinny – jak to możliwe?
Otóż doszło utożsamienia Trumpa z ważną dla amerykańskiego imaginarium figurą dobrego przestępcy, który przeciwstawia się niesprawiedliwemu, opresyjnemu systemowi.
Emblematyczne postacie tej mitologii to Jesse James, Billy the Kid i Al Capone. Trump dołączył właśnie do tego panteonu. Koszulka z jego zdjęciem i napisem „WANTED FOR PRESIDENT” okazała się kampanijnym hitem. Inny, nieco droższy model przedstawia go wprost jako American Outlaw.
Trump sam świadomie uruchomił ten mit, porównując się w jednym z wystąpień do Ala Capone. Mówił o nim z podziwem, jako o dzielnym i porywczym zabijace, podkreślając, że on sam ma na swoim koncie więcej wyroków niż Al. Na koniec zapewnił publiczność, że akty oskarżenia nie dotyczą tylko jego, ale jego zwolenników: „Nigdy o tym nie zapominajcie: nasi wrogowie chcą odebrać mi wolność, bo ja stoję na straży waszej wolności. Chcą mnie uciszyć, ponieważ nigdy nie pozwolę im uciszyć was. Oni nie są przeciwko mnie. Są przeciwko wam. A ja po prostu stanąłem im na drodze”.
W świetnym filmie „Wybraniec” (reż. Ali Abbasi, obecnie w kinach) oglądamy początki kariery Trumpa (w tej roli Sebastian Stan). Nowy Jork lat 70., bardzo imprezowy i mocno podupadły. Nieokrzesanego i diablo ambitnego młodzieńca bierze pod swoje skrzydła Roy Cohn (femomenalny Jeremy Strong), znany z brutalności konserwatywny prawnik, bliski współpracownik Josepha McCarthy’ego, gej i homofob, Żyd i antysemita, a przy tym, mówiąc oględnie, cyniczny łobuz. Pomaga młodemu Donaldowi wygrać proces i udziela mu trzech cennych życiowych porad, przedstawionych jaku klucz do zwycięstwa: (1) atakuj, atakuj, atakuj; (2) nigdy nie przyznawaj się do winy, zaprzeczaj wszelkim oskarżeniom i (3) nie uznawaj porażki, zawsze ogłaszaj sukces. Te trzy zasady niewątpliwie przyświecały zarówno kampaniom prezydenckim Trumpa, jak i samej prezydenturze. Podobnie jak przekonanie, że w życiu liczy się tylko jedno – zwyciężanie.
Z punktu widzenia wrażliwości lewicowej czy liberalnej jest to odrażający system wartości. Magalomania, cynizm, zuchwałość, chciwość, żądza władzy, bezwzględność. Istnieje jednak znaczący nurt amerykańskiej kultury, w ramach którego te same cechy składają się na etos prawdziwego mężczyzny.
Wystarczy tylko nieco zmienić słownictwo: chodzi o twardość, sprawczość, determinację, nieustępliwość, niesterowalność. O prawo do bycia męskim. W miarę rozwoju kampanii Trump coraz bardziej podkręcał tak właśnie skonstruowany wątek męskości, mobilizując – jak się okazało skutecznie – męski elektorat. Co ważne, także ten z mniejszości etnicznych.
Warto obejrzeć nagranie z jego wejścia na scenę podczas Konwencji Republikanów. Z zabandażowanym po niedanym zamachu uchem, obolałą, a zarazem niezłomną miną, przy dźwiękach piosenki James’a Browna „It’s a Man’s Man’s Man’s World”. Co pewien czas wykonuje pięścią gest „fight fight fight”, przypominając tym samym sławetny moment tuż po zamachu. W kolejnych tygodniach wystąpił w szeregu podcastów kojarzonych z „bro culture”. Apogeum marszu przez męskość była 3-godzinna wizyta u naczelnego macho Ameryki Joe Rogana, którą obejrzało 45 milionów osób. W ostatnich dniach kampanii obiecywał buńczucznie, że obroni kobiety, „czy im się to podoba czy nie”, i prowokował, nazywając siebie „ojcem zapłodnienia in vitro”. Ubolewał nad tym, że Harris chce skłócić małżeństwa, mobilizując kobiecy elektorat. W reklamach przedwyborczych obsadzał Harris w roli TikTokerki (gdy tymczasem Ameryka potrzebuje przywódcy). Wreszcie, na ostatniej prostej wypuścił serię klipów skierowanych do Afroamerykanów i drwiących z osób trans: Kamala is for they/them. I am for you („Kamala jest za oni, ja jestem za tobą").
Ponad 70 milionom Amerykanów nie przeszkadzały ani jego status przestępcy, ani jego ewidentne autorytarne zakusy. Dlaczego? Odpowiedź dobroduszna brzmi – bo dali się oszukać, zmanipulować, omamić. Bo są zdesperowani. Bo neoliberalna Ameryka pozbawiła ich szans na dobre, a nawet w miarę bezpieczne życie.
Warto jednak wziąć pod uwagę odpowiedź mniej życzliwą: wybrali dokładnie to, co chcieli wybrać. Taka jest obecnie Ameryka – a w każdym razie znacząco większa jej część. Spragniona mocnych wrażeń, znudzona gadaniem o prawach mniejszości, zmęczona liberalną demokracją. Bo ona naprawdę jest dość nużaca. Wiecznie zatroskana, pouczająca, ostrzegają, że upadnie i co wtedy, pełna oburzenia, że kogoś irytują jej słuszne reguły. A tu taka rozrywka się szykuje tuż przed końcem świata.
Warto wrócić do książki Neila Postmana pt. „Zabawić się na śmierć” z 1985 – autor wieszczył upadek demokracji spowodowany tabloidyzacją mediów i oczekiwaniem, że polityka będzie rozrywką. Kariera Trumpa to spełnienie tej przepowiedni. Druga książka, która wydaje mi się dziś proroczą to „Dream” Stephena Duncombe (2007) -- o tym, że strona progresywna przegrywa, bo nie umie grać w emocje, pożądanie, fantazje. Nawet gry komputerowe potępia. Najczęściej przewijające się słowo w odniesieniu do Trumpa? Nieobliczalny. Kampania Harris próbowała z tego zrobić wadę – powtarzano niczym mantrę, że jest on dziwaczny (weird), niezrównoważony (unhinged), niekontrolowalny (unchecked). Rzecz w tym, że w oczach wielu Amerykanów to nie są wady, lecz zalety. Tego właśnie oczekują.
Cóż, chcieli thriller, będą go mieli. Niestety to nasza część świata zagra w nim rolę ofiary zbrodni.
Trump nie wygrał mimo swoich kłamstw, pogróżek wobec wrogów, ciążących na nim zarzutów, pogardy wobec instytucji państwa. Wygrał dzięki tym cechom. Ameryka ma na to wszystko ochotę. Tu naprawdę nie chodzi tylko o zbyt wysokie ceny. Chodzi o odrzucenie reguł gry. Liberalna demokracja przestaje być wartością, przeciwnie – została skutecznie obsadzona w roli wroga ludu. Zaledwie ok. 30 proc. wyborców kierowało się chęcią jej obrony – niewykluczone, że to za mało, by przetrwała.
Profesorka w Ośrodku Studiów Amerykańskich Uniwersytetu Warszawskiego, badaczka feminizmu i ruchów anty-gender, znana feministyczna publicystka, felietonistka (m.in. „Wysokich obcasów”) i pisarka. Członkini rady programowej stowarzyszenia Kongres Kobiet. Autorka takich książek, jak: „Matka feministka” (2014), Rykoszetem. Rzecz o płci, seksualności i narodzie” (2008), Świat bez kobiet. Płeć w polskim życiu publicznym (2001).
Profesorka w Ośrodku Studiów Amerykańskich Uniwersytetu Warszawskiego, badaczka feminizmu i ruchów anty-gender, znana feministyczna publicystka, felietonistka (m.in. „Wysokich obcasów”) i pisarka. Członkini rady programowej stowarzyszenia Kongres Kobiet. Autorka takich książek, jak: „Matka feministka” (2014), Rykoszetem. Rzecz o płci, seksualności i narodzie” (2008), Świat bez kobiet. Płeć w polskim życiu publicznym (2001).
Komentarze