"Krytyczni demokraci" są kluczowi: to obywatele, którzy deklarują przywiązanie do reguł demokracji, ale rozczarowani są mocno jej codziennym, praktycznym funkcjonowaniem - prof. Bartłomiej Nowotarski, konstytucjonalista i politolog, przedstawia wizję nowej, demokratycznej Polski
„Dziś w Polsce, bez skonsolidowanego politycznego »centrum«, złożonego z prodemokratycznie zorientowanych polityków i społecznych aktywistów, obrona demokracji nie może się udać” - pisze prof. Bartłomiej Nowotarski. Proponuje wprowadzenie nowej instytucji kontrolnej - Rady Państwa i Prawa, wzmocnienie reduty obywatelskiej - zapory przeciw tyraniom większości i budowę modelu społecznego rozwoju pod sztandarem „Od podzielonej przeszłości, do wspólnej przyszłości”.
IVRP miała być dumą państwa PiS, a będzie musiała być budowana na ruinach państwa po rządach PiS i jego koalicjantów. Potrzebę odbudowanej i wyraźnie odnowionej Rzeczpospolitej po „rujnującej zmianie” widać co najmniej z czterech powodów.
Po pierwsze, PiS zniszczył (i dalej będzie niszczył) rzeczywisty wymiar działania instytucji konstytucyjnej demokracji, większość z nich czyniąc de facto fasadowymi. Po co? Z powodu chorobliwego wręcz – jak na dzisiejsze światowe standardy – dążenia lidera obozu rządzącego (oraz jego współpracowników) do centralizacji władzy i państwa w każdym calu (tzw. walka z impossibilizmem).
Po drugie, trzeba będzie do demokracji przekonać tzw. „krytycznych demokratów”, zapewnić, że odnowione państwo będzie zasługiwać również na ich wsparcie, a nawet - w sytuacjach kryzysowych - wręcz oczekiwać od nich swojej obrony.
Obecne gorzkie doświadczenia uczą nas, że żadna konstytucja się nie obroni, gdy pozostaje tylko „na papierze”.
Dlaczego to właśnie „krytyczni demokraci” mają być głównym adresatem odnowy? Ponieważ to obywatele, którzy deklarują przywiązanie do zasad i reguł demokracji w swoim kraju, tylko rozczarowani są mocno jej codziennym, praktycznym funkcjonowaniem. Skłonni są zatem – szczególnie w sytuacji ostrej polaryzacji społecznej - przerzucać swoje głosy, kierując się czystym interesem (np. 500 +) lub różnymi lękami, ale tylko wtedy, gdy nie czują poważnego zagrożenia dla demokracji w ich kraju (badania prof. Milana Svolika z Harvardu). A nie czują, gdy np. nachalnie działa rządowa propaganda wmawiająca obywatelom, że władza chroni demokrację.
Na nich to jednak w przyszłości można opierać nadzieję, bo to zadeklarowani demokraci i różnią się od nie-demokratów, którzy w badaniach popierają wodzowski charakter polityki, lub forma ustroju państwa jest im absolutnie obojętna, byle im było dobrze.
W Polsce przed 2015 rokiem nie-demokratów było od 20 do 25 proc. w gronie wyborców. Tymczasem tych „krytycznych”, na rok przed rządami PiS, było ok. 25 proc., co oznaczać mogło (po analizie World Values Survey i ówczesnych badań CBOS-u) ok. 2,5 mln głosów oddanych właśnie przez nich na Zjednoczoną Prawicę, Korwina oraz Kukiza'15. A biorąc także pod uwagę niegłosujących i wahających się, w grę wchodzi nawet do 7,5 mln wyborców. Jest zatem o kogo walczyć.
Po trzecie, nic tak nie przyciąga, jak w miarę klarowna wizja przyszłości, uczciwie pokazana perspektywa nowego modelu rozwoju społecznego oraz realizacji aspiracji poszczególnych grup społecznych. Taką wizję państwa (zwaną zresztą „Renowacją”) skutecznie wyłożyli swojemu społeczeństwu w latach 1983-1984 roku urugwajscy demokraci na pożegnanie z wojskową dyktaturą w tym kraju. Po czym wygrali wybory i zbudowali jedną z najlepszych demokracji w Ameryce Łacińskiej.
Po czwarte i chyba najważniejsze: chociażby ze względu na „krytycznych demokratów” nie może być powrotu do uprawiania demokracji bez ludzi. I do polityków, którzy obawiają się swoich społeczeństw, trzymanych daleko na dystans według deklaracji: „wybraliście nas, to teraz się nie wtrącajcie”. Nie ma znaczenia, czy arogancja, strach, lenistwo były dotychczas tego przyczyną. Liberalną demokrację zdominowała absolutnie forma przedstawicielska rządów. A w liberalizmie politycznym wcale tak być nie musi.
Nie musimy oddawać wszystkich naszych spraw wyłącznie w ręce polityków i w ten sposób przykładać rękę do kreowania jakiejś elity, która wcale na to miano może nie zasługiwać. Między innymi z tego powodu reanimacja demokracji w Polsce będzie kolejnym po 1990 roku okresem założycielskim.
„Ojcowie założyciele” dla uzdrowienia sytuacji zmuszeni są sięgać do korzeni demokracji. A „ojcowie założyciele” - zarówno ci starożytni, jak i amerykańscy - tylko w społeczeństwie widzieli prawodawców. Można powiedzieć, że jako suweren wynajmujemy sobie polityków do stanowienia pewnych, bardziej merytorycznych praw. Ale nigdy w kwestii naszych praw i wolności obywatelskich. W gruncie rzeczy chodziłoby głównie o realną możliwość społecznej korekty tego, co robią politycy.
Trzeba sobie powiedzieć jasno: w Polsce nie wystarczy przywrócić praworządności i rozliczyć się z sytuacjami jej łamania. Choć już samo to stanowić będzie wyjątkowe wyzwanie. Ale naruszenie równowagi naszego demokratycznego państwa ma głębsze podłoże.
Konstytucyjna demokracja weszła w ostry wiraż nie wyłącznie za sprawą rządzącej obecnie partii, ale także za przyczyną wyraźnego osłabienia w społeczeństwie dotychczasowego konsensusu względem bezalternatywności systemu demokratycznego.
Dlatego demokratyczni politycy, organizacje pozarządowe, świat nauki muszą mieć razem jasno publicznie wyartykułowany Plan. Nie tylko „Rekonstrukcji” (czyli reakcji na przeszłość), ale i „Konstrukcji”, czyli wizji Polski i nowego społecznego porozumienia, pozwalającego zbudować legitymację dla konstytucyjnej demokracji na przyszłość.
To właśnie ta koncepcja zawarta w planie „Konstrukcji” powinna już dziś stanowić podwaliny trwającego wciąż procesu obrony demokracji przed zjawiskiem populistycznego autokratyzmu, który nas dotknął. Tym bardziej, że polityka może nas jeszcze popędzić w stronę trwałej „populistycznej polaryzacji”, w której wybory będzie wygrywać tylko ten, kto da więcej z publicznego budżetu. W takiej sytuacji żadne reformy już się nie udają, gdyż nawet ich zapowiedzi są karane przy wyborczej urnie.
Powinniśmy więc mieć na celu,
Trzeba zatem pamiętać, że dobra konstytucja powinna budować wolę jej obrony. Jak to wszystko uczynić, to już kwestia rozpisania etapów „Rekonstrukcji” i „Konstrukcji”, na co w tym tekście nie ma już miejsca i wymagać będzie kontynuacji wywodu.
Po pierwsze, zdecydowanie inkluzywny wobec wszystkich polskich mniejszości. Niestety COVID-19 na całym świecie i tu poczynił spustoszenia do tego stopnia, że rządy niektórych mało demokratycznych państw - szukając kozła ofiarnego - oskarżały mniejszości Ugrów, muzułmańskich Turków (Chiny) czy Kmerów (Kambodża) nawet o szerzenie wirusa. A i Polsce oberwało się w międzynarodowych raportach za szczucie na LGBT.
Po drugie, chodziłoby o konkretny model „zielonego ładu” w Polsce.
Po trzecie, ważne, by zredukować polaryzację, nasze „plemienne” antagonizmy i zamienić je w agonizmy, czyli spór wspólnotowy pozbawiony wrogości i wzajemnego poniżania. Zadaniem polityków powinno być tylko pootwieranie nam różnych for debaty. To będzie racja stanu nowej Rzeczypospolitej.
Dlatego w jej projekcie przewidziałbym miejsce dla nowej instytucji: Rady Państwa i Prawa, która:
Aby jako społeczeństwo zdołać się umówić z sukcesem na realizację jakiegoś modelu rozwoju, musimy spełnić pewne warunki wstępne.
Jaki model społecznego rozwoju będziemy w stanie uzgodnić, gdybyśmy się dobrze do tego przyłożyli, dziś oczywiście do końca nie wiadomo. Ale można jakieś wnioski wyciągnąć z różnych społecznych badań.
Wydaje się, że mógłby to być „model kulturowy” tradycjonalistyczno-innowacyjny. Nikt nie może być zmuszany do akceptacji jednych czy drugich wartości, ale bez obu nie da się przetrwać w rozwijającym się świecie. Rzecz w tym, aby stale wymuszać debaty o nich, niekoniecznie konkluzywne.
Weźmy dla przykładu kwestie imigracyjne. Coraz częściej słychać, że imigranci mogliby uzupełnić nasze braki w personelu medycznym drastycznie ujawnione w czasie COVID-19. Bez takiej otwartej debaty o imigracji, dziś Japonia i Korea Płd. pogrążają się w demograficznej klęsce. Argumentem-ciekawostką za otwartością jest też np. to, że ponad połowa zdobywców Nagrody Nobla w USA, to imigranci pierwszego czy drugiego pokolenia.
Model rozwoju ekonomicznego, który się nasuwa, jest liberalno-równościowy. I nie chodziłoby tylko o wyrównywanie szans, bo dotyczy to głównie dzieci i młodych. Ale tego wyrównywania szans nie będzie bez pomocy dla większej pomyślności rodziców tych dzieci.
Konieczne wydaje się, że model rozwojowy polityki musi wrócić do ścisłej kontroli władzy politycznej pomiędzy wyborami (praworządność), ze zdecydowanym uwolnieniem zdolności kontroli i ekspresji społecznej po stronie obywateli.
Nie uważam za konieczną całościową zmianę ustroju konstytucyjnego. Model semi-prezydencki - a dodatkowo w przyjętej przez nas jego wersji parlamentarno-prezydenckiej - jest optymalny, ponieważ jest anty-większościowy (w przeciwieństwie do czysto parlamentarnego) i buduje zdecydowanie większy potencjał dla weto-aktorów systemu. A mówiąc precyzyjniej, jest lepszym antidotum na zagrożenia tzw. „tyranią większości” parlamentarnej (a przecież w Polsce ją dziś właśnie mamy), której tak obawiali się „ojcowie założyciele” USA. Dlatego też wymyślili, dla równowagi - urząd prezydenta z prawem potężnego weta.
Model semi-prezydencki przestaje dobrze działać tylko wtedy, gdy na horyzoncie polityki pojawia się antysystemowa, antydemokratyczna partia hegemoniczna (gdy wygrywa wybory na wszystkie urzędy), a wybory do obu izb parlamentu oraz na urząd prezydenta zbiegają się w czasie (np. tego samego roku).
W Polsce zwiastuje to możliwy kryzys mniej więcej raz na 15 lat. Wystarczy zatem wyizolować te zagrożenia i wybiórczo wzmocnić pozycję: Senatu, prezydenta oraz samorządu terytorialnego, jako weto-aktorów systemu.
A także rozprawić się z nadciągającym widmem partii antysystemowej i antydemokratycznej (według aktualnej na świecie doktryny, PiS nią właśnie jest). Rozprawić instytucjonalnie - np. w oparciu o konstytucyjną klauzulę umożliwiającą sądową delegalizację takiej partii (chodziłoby zatem tylko o uaktualnienie art. 13 Konstytucji), i politycznie – w oparciu o silne demokratyczne „centrum”.
Projekt nowej Rzeczpospolitej powinien sugerować wprost instytucjonalne wzmocnienie bezpieczników demokracji wg. tzw. „redut obrony” demokracji, a mianowicie: wyborczej, horyzontalnej (checks and balances), administracyjnej (czyli tych, którzy stosują prawo) oraz obywatelskiej.
I szczególną rangę nadać „reducie obywatelskiej”. Idąc wprost za instynktem tzw. „założycielskim” obywatele powinni być tu potraktowani – przynajmniej w dziedzinie praw i wolności – jako podstawowy Prawodawca, i - co ważniejsze - występujący w silnym sojuszu z „trzecią władzą” sędziowską, która swoją legitymację czerpałaby ze społecznych debat i różnych form społecznej ekspresji.
Po pierwsze, ten nieformalny „sojusz” obywateli z „trzecią władzą” byłby kolejną zaporą przeciw tyraniom większości. Osobiście widzę sądy, które same też będą organizować „wysłuchania publiczne” w trudnych sprawach trafiających na wokandę.
Po drugie, obywatele jako ostateczny „korektor” prowadzonych polityk, mogliby dostać do dyspozycji – wzorem Szwajcarii czy Urugwaju - dwie instytucje obywatelskiego weta: ustawodawczego oraz konstytucyjnego (to drugie względem orzeczeń Trybunału Konstytucyjnego). Oczywiście oba prawa obywateli powinny być konstytucyjnie zagwarantowane.
Demokraci już dziś muszą budować solidne „centrum”, ponieważ obecnie ze strony lewicy nic demokracji nie grozi. Atrakcyjne dla wyborców polityczne „centrum” to zaś jedyne polityczne lekarstwo na wszelki prawicowy ekstremizm.
Przed II wojną światową krajom takim jak Czechosłowacja (choć na krótko), Belgia i Finlandia udało się obronić demokracje przed nazistowskimi partiami, dzięki temu, że demokraci potrafili zbudować solidne „centrum”, co zapobiegło odpływowi elektoratu w stronę ekstremistycznego nacjonalizmu.
W Belgii (1936-37) stało się to nawet dzięki Partii Katolickiej, która nawiązała współpracę nie ze skrajnymi katolikami, lecz z liberałami i socjalistami. Tyle historia, która jednak uczy.
Także i dziś w Polsce bez skonsolidowanego politycznego „centrum”, złożonego z prodemokratycznie zorientowanych polityków i społecznych aktywistów, żadna obrona demokracji nie może się udać. Bo prawidłowość dotyczy także odzyskiwania demokracji z rąk autokratycznych uzurpatorów.
„Centrum” może być jednolite lub podzielone, ale mówić i działać powinno razem. Idzie o stałą, nawet kilkuletnią kooperację: partii politycznych i organizacji społeczeństwa obywatelskiego.
Bez takiej szerokiej koordynacji może się to odzyskanie demokracji nie udać. A z nią udało się: Słowakom (1998), Serbom, Chorwatom (2000), Ukraińcom (2004), Ormianom i Malajom (2018).
Warunek najistotniejszy: „centrum” demokratów musi być dla wyborców atrakcyjne i prowadzić innowacyjną kampanię. A nade wszystko mieć przemyślane przyczyny wcześniejszego kryzysu i zbudowany na nich plan odbudowy państwa, uczciwie przekazany opinii publicznej.
* Bartłomiej Nowotarski - prawnik konstytucjonalista, politolog, prof. Uniwersytetu Ekonomicznego we Wrocławiu. Specjalizuje się we współczesnych dyktaturach, kryzysach demokracji oraz procesach jej rozwoju.
Komentarze