0:000:00

0:00

Prawa autorskie: Jakub Orzechowski / Agencja GazetaJakub Orzechowski / ...

Liczba hospitalizacji w związku z COVID-19 rośnie już drugi miesiąc. Z danych Ministerstwa Zdrowia wynika, że 17 listopada opieki medycznej wymagało 23 033 osób, z czego w najcięższym stanie, pod respiratorem, było 2 144.

Rząd próbuje nadgonić stracony czas zwiększając bazę łóżek dla pacjentów z koronawirusem. W październiku podjął decyzję o budowie szpitali tymczasowych w każdym województwie. Przygotowanie większości z nich ma się zakończyć pod koniec listopada, ale trwa już rekrutacja personelu medycznego.

I - jak często bywa w polskiej ochronie zdrowia - za inwestycjami w infrastrukturę, nie idą godne zarobki dla pracownic i pracowników.

Przeczytaj także:

1,9 tys. na rękę dla ratownika medycznego?

Największe kontrowersje wywołało ogłoszenie, które w sieci udostępnił Uniwersytecki Szpital Kliniczny w Białymstoku. Dyrekcja oferuje pracę m.in.:

  • ratownikom medycznym - wynagrodzenie brutto 2 250 - 2 360 zł z wyrównaniem do 2 600 zł (tyle wynosi płaca minimalna w 2020 roku);
  • salowym - wynagrodzenie brutto od 2 373 z wyrównaniem do 2 600 zł;
  • pielęgniarkom - wynagrodzenie brutto 3 334 - 3 434 zł.

Oznacza to, że ratownik medyczny i salowa, pracujący na pierwszym froncie walki z COVID 19, mogą liczyć na pensję minimalną w wysokości 1 920 zł na rękę. Za to pielęgniarka zarobi ok. 2400 zł netto, czyli najniższą kwotę określoną w ustawie o minimalnych wynagrodzeniach w ochronie zdrowia.

Dyrekcja szpitala tłumaczy, że to tylko „gołe podstawowe pensje”, do których trzeba doliczyć: dyżury, premie świąteczne i nocne oraz godziny nadliczbowe. Od listopada wszyscy medycy, którzy pracują z pacjentami z COVID 19, mają też otrzymać dodatek. Do tej pory 100 proc. dopłaty do wynagrodzenia dostawali tylko ci, którzy byli delegowani do pracy na oddziałach zakaźnych z nakazów wojewody. Teraz premia ma objąć wszystkich z pierwszego frontu walki z epidemią.

Problem w tym, że ustawa regulująca dodatek nie została jeszcze opublikowana, choć prezydent Duda już ją podpisał - premier Mateusz Morawiecki zwleka z publikacją od 4 listopada. Rząd tłumaczy, że przez pomyłkę przyznał podwyżki zbyt szerokiej grupie pracowników ochrony zdrowia i czeka, aż przyjęta zostanie nowa ustawa, która to zmieni.

„Celowe opóźnianie publikacji to bezprawne zaniechanie i przestępstwo” - komentował w "Gazecie Wyborczej" dr Mikołaj Małecki, karnista z UJ. Brak publikacji ostro krytykuje też Rzecznik Praw Obywatelskich.

Białostocki szpital zaznacza, że mimo to pieniądze powinny być wypłacone od listopada. „Więc jak wszystko policzymy z dodatkami, to będzie to przynajmniej drugie tyle, co jest podane w ofercie” - mówiła rzeczniczka prasowa szpitala Katarzyna Malinowska-Olczyk.

A co o tym myślą sami medycy?

Ratownik medyczny: „Nie ma w tym ani rozumu, ani godności”

Janek Świtała jest ratownikiem medycznym. Choć zgłosił się do pracy do jednego ze szpitali tymczasowych, takie stawki uważa za żart. „Dziś moja podstawowe pensja na SOR-ze to 2 779 zł. Do tego dostaję podwójnie opodatkowany dodatek w wysokości 1 600 zł brutto brutto. Gdy doliczymy do tego pieniądze za pracę w nocy i w weekendy, to moja średnia pensja wynosi około 3,5 tys. złotych netto. Ale nikt nie mówi o tym, że gdy pójdę na kwarantannę albo na zwolnienie lekarskie, to moje wynagrodzenie nie obniży się o 20 proc., tylko o połowę” - opowiada.

On i jego koledzy uważają, że zarówno rząd, jak i dyrekcje szpitali, oszczędzają nie tam, gdzie trzeba. „Tych stawek nie da się obronić. Nie ma w tym ani rozumu, ani godności. Jesteśmy zmuszani do pracy ponad siły.

Zamiast 160 godzin w miesiącu, część z nas wyrabia 240, a nawet 350. W ten sposób da się uzbierać pensję, która pozwala przeżyć, ale czy możemy twierdzić, że taki pracownik jest w stanie udzielać świadczenia zdrowotne na najwyższym poziomie? Nie".

Ratownicy medyczni już dziś są sfrustrowani. Po pierwsze, tylko do 31 grudnia mają zagwarantowaną wypłatę dodatku (1 600 zł brutto brutto), którą wywalczyli w proteście 2019 roku. „Jeśli zabiorą nam te pieniądze, a póki co, nie mamy żadnych informacji, by było inaczej, będę musiał odejść. Zwyczajnie nie stać mnie na to, żeby zostać w zawodzie. Najlepsi już dawno zmienili branżę, część z nich bierze pojedyncze dyżury. I choć wiadomo, że jesteśmy towarem deficytowym; że to o nas trzeba się starać, to wciąż proponują nam maksimum obciążenia, za najgorsze pieniądze. Możemy kupić 20 tys. respiratorów i nawet nadmuchać szpitale, ale co z tego, jeśli nie będzie komu tam pracować?".

Ratownicy są też oburzeni, że dopiero po ośmiu miesiącach pandemii, rząd zaczyna myśleć o tym, jak wynagradzać tych, którzy pracują na pierwszym froncie. „Ci, którzy kierują resortem, to nie są eksperci, bo ekspert nie wywraca się o własne nogi” - kwituje Janek.

Pielęgniarki: „Polityka płacowa zmusza nas do pracy w kilku miejscach”

Także Krystyna Ptok, przewodnicząca Ogólnopolskiego Związku Zawodowego Pielęgniarek i Położnych, stawki proponowane przez szpitale uważa za „śmieszne".

Nie wierzy też, że obiecany dodatek, podwajający wynagrodzenie, faktycznie trafi do wszystkich, którzy pracują na pierwszej linii. „Jeszcze tych pieniędzy nie widzieliśmy. Jest ogromne zamieszanie. Dyrektorzy szpitali piszą, że nic nie wiedzą: nie ma dokumentów, nie wpłynęły środki, a w zasadzie każdy oddział NFZ ma swoją wykładnię” - tłumaczy Ptok.

Pielęgniarek, jak i innych pracowników ochrony zdrowia, brakowało już przed epidemią. „Od 10 lat alarmujemy o problemie zastępowalności pokoleń. Wiele pielęgniarek po 60. roku życia, czyli z grupy ryzyka, w trakcie pandemii odeszło z zawodu. Część z nich znalazła się też w tragicznej statystyce zgonów. Mamy informacje o śmierci 13 koleżanek i to tylko w ciągu ostatnich dwóch tygodni. Słyszymy też o śmierci z przepracowania.

Dwie pielęgniarki po maratonie dyżurów, czyli pięciu 12-godzinnych zmianach, zostały znalezione nieprzytomne, reanimowane, ale bez skutku. To chyba pokazuje w jakim miejscu jesteśmy".

Z danych Naczelnej Izby Pielęgniarek wynika też, że dochodzi do zjawiska blokowania etatów. „Mamy ponad 5 tys. osób, które nabyły uprawnienia, ale tylko 980 z nich znalazło zatrudnienie. Dlaczego? Bo wciąż źle finansujemy świadczenia medyczne. Nie może być tak, że nie liczymy, ile pieniędzy potrzeba na wynagrodzenia. Wtedy okazuje się, że pieniądze na nasze pensje, idą na utrzymanie szpitali.

Mam wrażenie, że polityka płacowa w ochronie zdrowia, ma nas wręcz zmuszać do pracy w kilku miejscach.

Ale to nas nie uratuje. Ludzie już dziś są przemęczeni, pracują ponad siły. Codziennie otrzymuję maile, w których czytam, że chyba czas złożyć prawo wykonywania zawodu. Jak długo można pracować w takim bałaganie? Jak długo można czuć się niedocenianym?”.

Udostępnij:

Anton Ambroziak

Dziennikarz i reporter. Uhonorowany nagrodami: Amnesty International „Pióro Nadziei” (2018), Kampanii Przeciw Homofobii “Korony Równości” (2019). W OKO.press pisze o prawach człowieka, społeczeństwie obywatelskim i usługach publicznych.

Przeczytaj także:

Komentarze