0:000:00

0:00

Prawa autorskie: Krzysztof Cwik / Agencja GazetaKrzysztof Cwik / Age...

"Nie chciałem o tym pisać, bo nie mam skłonności do wywlekania życia osobistego, ale dałem się przekonać, że jeśli nie będziemy głośno mówić o tym, co realnie dzieje się w Polsce, wszyscy rozpuścimy się wirtualnej rzeczywistości świata rządowej propagandy oraz własnych złudzeń.

I jeszcze jedno. Nie chodzi tu o poszczególnych lekarzy czy funkcjonariuszy tego chorego systemu, ponieważ są oni w równej mierze co pacjenci jego ofiarami.

Ten system społecznej nieodpowiedzialności, bezdusznie zautomatyzowanych procedur i konieczności dostarczania jak najlepszych statystyk jest autentyczną, najprawdziwszą zarazą, z jaką obcujemy!".

Tak brzmią słowa dopisanego dziś komentarza do historii zabiegów o ratowanie życia ciężko chorej 74-letniej mamy, jaką opisał wczoraj na Facebooku czytelnik OKO.press - warszawiak, socjolog, tłumacz i wydawca, po czterdziestce.

Poprosiliśmy o zgodę na przedrukowanie jego wpisu. Dostaliśmy ją z następującą adnotacją:

„Zależy mi bardzo, by mój opis nie został błędnie odebrany jako atak na lekarzy więc [proszę go opublikować] koniecznie z dodatkowym komentarzem”.

Od redakcji: Epidemia koronawirusa w Polsce zaczyna przyspieszać, ale wciąż mamy stosunkowo niewiele zakażeń i zgonów z jej powodu. Rząd wprowadził restrykcje, które mają ograniczyć liczbę społecznych kontaktów i zmniejszyć liczbę zakażeń i oby tak się nadal działo.

Ale już dziś widać, że nasz system ochrony zdrowia, który ledwie zipiał przed pojawieniem się wirusa, zupełnie nie daje sobie rady. Brakuje sprzętu, komunikacji, sensownych i spójnych wytycznych, połączenia poszczególnych składników systemu. Pozostaje wrażenie chaosu, o czym mówią nam codziennie lekarze, pacjenci, ratownicy, rodziny chorych. Nigdzie nie można się dodzwonić. Wygląda na to, że nikt nad tym nie panuje.

Przeczytaj także:

Osoby, które mają problemy oddechowe - a mogą mieć one najróżniejsze przyczyny poza koronawirusem - nie mogą dostać się na zwykłe oddziały. Nikt im nie chce robić testów, dopóki niemalże nie umierają. Jeśli w końcu uda się zrobić test, na jego wynik czeka się nawet kilka dni.

Pogotowie niechętnie przyjeżdża do chorych, a jeśli już przyjedzie, ratownicy muszą często walczyć z personelem na Izbie Przyjęć, który odsyła chorych gdzie indziej. 27 marca 2020 opisaliśmy taki przypadek z Warszawy.

O podobnym przypadku pisała 29 marca „Wyborcza”. Dziś kolejna historia.

Piątek, 20 marca:

Rano przywożę matkę z warszawskiego szpitala-widmo przy ul. Banacha, gdzie miała „prosty zabieg” bronchoskopii w związku z komplikacjami choroby nowotworowej. W szpitalu wybuchła epidemia, lekarze jednak nie używali maseczek. Dowiaduję się za to, że pomimo zerowej odporności mojej mamy kazano jej długo czekać w Izbie Przyjęć oraz przechodzić przez salę z brudną pościelą.

Po powrocie do domu dostaje wysokiej gorączki. Myślimy, że to może być reakcja organizmu po zabiegu, ale wzbudza to w nas niepokój.

Sobota:

Matka rano ma 40 stopni. Dochodzi uporczywy kaszel. Próbuję dodzwonić się do przychodni, nikt nie odbiera. Pojawia się we mnie myśl, że należałoby sprawdzić, czy nie zarażono jej koronawirusem. Wydzwaniam do Wojewódzkiej Stacji Epidemiologicznej, bez skutku. Telefoniczny konsultant Narodowego Funduszu Zdrowia twierdzi, że należy uderzać do WSE lub do szpitala zakaźnego. Dzwonię więc na Wolską [szpital zakaźny na warszawskiej Woli -red.],

tutaj także nikt nie odbiera.

Próbujemy zbić temperaturę paracetamolem. Obniża się o kilka stopni, by po kilku godzinach rosnąć znowu do 40 stopi. Kaszel się nasila.

Niedziela:

Matka rano ma 40,5 stopni.

Dzwonimy na pogotowie. Dowiadujemy się byśmy „nie blokowali linii”, ponieważ „jak ktoś ma białaczkę i chłoniaka, to nie jest powód dla wzywania pogotowia, zajmujemy się koronawirusem”. Przychodnia milczy. Instytut Hematologii, w którym mama przechodziła chemioterapię, również milczy.

Lekarz kontaktowy z Banacha jako jedyny odbiera telefon. Mówi, że bardzo mu przykro, ale system jest niewydolny i dopóki u matki nie wykluczą koronawirusa, nie przyjmą jej do Instytutu Hematologii. Sugeruje jak najszybsze wezwanie karetki do zakaźnego, ponieważ przejazd samochodem wiąże się z dłuższą ścieżką oczekiwania, której może nie przeżyć. Ponieważ ani na Wolskiej, ani Wołoskiej nikt nie odbiera, piszę mail do Wojewódzkiej Stacji Epidemiologicznej. Matka kaszle i ledwie łapie oddech.

Poniedziałek:

Matka niknie w oczach. Raz jeszcze dzwonię na pogotowie i mówię o dusznościach. Bardzo niechętnie, ale przyjmują zlecenie.

Przyjeżdża wóz pancerny. Ratownicy ubrani w potrójne mundury najpierw rozmawiają ze mną przez megafon, potem opieprzają za to, że mój 95-letni ojciec i zatrudniona opiekunka nie noszą maseczek, w końcu zaś po bardzo niemiłej rozmowie zabierają matkę do szpitala na Szaserów, gdzie robią jej test na koronawirusa.

Po półtoragodzinnym oczekiwaniu na powrotny transport medyczny, wraca do domu. Temperatura rośnie do 41 stopni, a mnie gotuje się krew i pęka mi serce.

Wtorek:

Czekamy na wyniki testu, które obiecano nam przedstawić w ciągu jednego lub dwóch dni. W międzyczasie dodzwaniam się do lekarza rodzinnego i proszę o jakąkolwiek pomoc, ponieważ matka tak koszmarnie się czuje, że może nie doczekać wyników badań. Słyszę, że pani doktor nie może narażać swojego zdrowia oraz innych pacjentów, a poza tym to, wbrew temu co mówią w telewizji, nie jest zobowiązana do całodobowego dyżuru pod telefonem, tylko pracuje do 14.

W radiu słyszę głos kogoś z rządu o wielkich sukcesach w walce z epidemią oraz o tym, że warto być cierpliwym, ponieważ „cierpliwość to dobro”. Jestem zły, jestem wściekły, jestem wkurwiony.

Patrzę na zegar, jak klik, klik, minuta po minucie ucieka życie, nie dzwoni nikt z wynikami testu. Nie mam już serca rozmawiać ze „służbą” zdrowia. Telefon chwyta Samuela. Dzwoni od instytucji do instytucji, od lekarza do lekarza. Słyszymy dziesiątki pustych słów o procedurach, niemocy, wyższej konieczności. Zapisujemy kolejne numery telefoniczne. Nie sposób dociec, gdzie można otrzymać wyniki testu.

Środa:

Nad ranem dzwoni pani z Wojewódzkiej Stacji Epidemiologicznej. Trzy dni od zgłoszenia. Prosi o nasze dane i mówi, że zostaniemy objęci kwarantanną. Pytam, czy mogą nam dostarczyć jakąś pomoc? Słyszę, że oni nie są od tego. Dziękuję pięknie za rozmowę. Kolejne telefony. Kolejne puste słowa. Zbywanie, ignorowanie, zabawa w gorący kartofel. Opiekunka rodziców ucieka na Ukrainę. Matka już niemal kona.

Czwartek:

Ostatecznie udaje się nam dodzwonić na Oddział Dermatologii szpitala na Szaserów przerobiony na punkt badań zakaźnych. Słyszymy, że matka nie ma wirusa. Możemy więc działać dalej. Tylko że nikt nie odbiera telefonów. A matka niknie. W końcu dodzwaniamy się do Instytutu Hematologii.

Jeśli otrzymamy potwierdzenie na piśmie, że matka nie ma wirusa, przyjmą ją do siebie… w poniedziałek. Czy was do reszty porąbało, przecież moja matka może nie dożyć poniedziałku? - co mam innego powiedzieć.

Po dość trudnej rozmowie ze szpitalem na Szaserów i tekstach o procedurach, wyższej konieczności i niemocy, okazuje się, że jednak można wydrukować dokument i ktoś może go podpisać. W szpitalu nie ma skanera, więc jedziemy i odbieramy go sami.

Piątek:

Matka na półprzytomna trafia do Instytutu Hematologii. Muszę zawieźć ją sam, gdyż karetka mogłaby ją zawieźć tylko do najbliższego szpitala. W drodze, co kilka minut, spoglądam na nią, czy jeszcze oddycha.

Przetaczają jej krew. Podłączają pod aparat tlenowy. Trzymają na pustym oddziale. Robią kolejny test na obecność wirusa.

PS. W niedzielę 29 marca mama naszego czytelnika wciąż jest w szpitalu.

;

Udostępnij:

Sławomir Zagórski

Biolog, dziennikarz. Zrobił doktorat na UW, uczył biologii studentów w Algierii. 20 lat spędził w „Gazecie Wyborczej”. Współzakładał tam dział nauki i wypromował wielu dziennikarzy naukowych. Pracował też m.in. w Ambasadzie RP w Waszyngtonie, zajmując się współpracą naukową i kulturalną między Stanami a Polską. W OKO.press pisze głównie o systemie ochrony zdrowia.

Komentarze