0:00
0:00

0:00

Prawa autorskie: FOT.RAFAŁ MICHALOSKI / Agencja Wyborcza.plFOT.RAFAŁ MICHALOSKI...
  • Ludzie dawali się przekonać, że praca w pegeerze jest formą awansu. Miała gwarantować własne mieszkanie, stałą pensję i zaplanowane czynności do wykonania. Nie dostawali jednak tego, na co liczyli.
  • Wierzono, że po likwidacji będzie tylko lepiej, bo pojawi się inwestor, który przychyli nieba, albo pracownicy założą spółkę i sami będą gospodarować, albo po prostu znajdą sobie inne zajęcie. I to się nie spełniło.
  • Nawet najmłodsze pokolenie mieszkające na terenie byłych PGR-ów czuje się lepsze od rówieśników z terenu oddalonego od centrum, nawet jeśli zaledwie o kilka kilometrów.

Jakub Wojtaszczyk, OKO.press: Wieś Manieczki, dziś niezaopiekowana, znana głównie z dyskoteki techno, niegdyś była pokazowym pegeerem. Czy dla jej mieszkańców to raj utracony?

Bartosz Panek*: W pegeerowskiej historii faktycznie wiele zależało od położenia kombinatu, od tego, z jakich wcześniejszych gospodarstw powstawał. Nie bez znaczenia były okoliczne gleby, dostęp do maszyn. No i oczywiście kadry.

Manieczki miały obiektywnie dużo łatwiej. Kombinat powstał częściowo na bazie dawnych majątków ziemiańskich, które zostały znacjonalizowane po 1945 roku i które miały dobrą tradycję gospodarowania. Teren niegdyś należał do rodziny Wybickich, z których wywodził się Józef, autor hymnu Polski.

W PRL-u Manieczki miały fantastycznego dyrektora, Jana Baiera. Był ważną osobą w kręgach partyjnych, dzięki czemu mógł wyciągać pieniądze na inwestycje, a te, zważywszy na jego wiedzę i zaangażowanie, były przemyślane. Baier dbał też o sferę socjalną – mieszkania wyposażał we wszystkie, jak to kiedyś mówiono, wygody, np. centralne ogrzewanie i łazienki z bieżącą wodą, co w latach 60. w pegeerach nie było oczywistą sprawą. Dzięki sprawnemu zarządzaniu Manieczki przynosiły nieustannie zysk, a w latach 90. zostały sprywatyzowane. Nowy właściciel dał zatrudnienie większości załogi.

Dziś opowieści o tych dawnych czasach są wręcz bukoliczne.

Rozmawiając z byłymi pracownikami kombinatu, słyszałem nostalgiczne nuty, że „Baier był dla nas jak ojciec” albo „był dobry jak chleb”.

Negatywne wspomnienia związane są z transformacją, a ta przyniosła nową, miejską kolonizację, która do Manieczek nadeszła wraz z powstaniem Klubu Ekwador. Kiedy pytałem o dyskotekę, w odpowiedzi dostawałem kąśliwe uwagi na temat skąpo ubranej młodzieży, która falami wylewała się z autokarów ze Śląską czy spod Szczecina. Piła, hałasowała, później wyjeżdżała. Rano mieszkańcy znajdowali torebeczki po białym proszku, puste butelki i wypełnione spermą prezerwatywy. To są ich pierwsze skojarzenia z transformacją, a nie bezrobocie, które jest najgłębszym doświadczeniem pracowników innych byłych pegeerów.

Zauważyłeś istotną rzecz – kombinaty były różne. Nie masz wrażenia, że dziś zlały się w jedną masę?

Podział na wieś chłopską i pegeerowską brał się z rozróżnienia na wieś indywidualną i folwarczną. Zawsze był ktoś, kto uprawiał swoje pole i ktoś, kto pracował na czyjś rachunek. Gdy czyta się prasę z okresu PRL-u, kombinaty już zlewają się w jedną masę. Pierwsza warstwa, propagandowa, była hurraoptymistyczna. Żniwa? Zakończono w dwa dni, zamiast w cztery. Pomijano natomiast fakt, że nie udałoby się to bez pomocy wojska, milicjantów, studentów albo robotników sezonowych. Jeśli pisano o problemach, to w prasie specjalistycznej i w reportażach. Co prawda ludzie na wsiach wiedzieli swoje, ale sensacyjne nagłówki podkręcały stereotypy. Siła była w kombinacie, nie w samodzielnych gospodarstwach.

Przeczytaj także:

Naciągany awans

W „Zboże rosło jak las” piszesz, że na początku pracownik był dla pegeeru, a nie pegeer dla pracownika. Kto zatem przybywał do kombinatu?

Najpierw ci, którzy nie widzieli innej perspektywy na życie, którzy najczęściej pochodzili z przeludnionych wsi, a także ci liczący na coś, czego nie dała im przedwojenna Polska. Były też osoby, co prawda urodzone tuż po wojnie, ale nie posiadające wystarczających zasobów, by myśleć o przeprowadzce do miasta i życiu tam na własny rachunek. W publicystyce międzywojnia często pisano o nich „ludzie zbędni”, bo nadwyżkowi i nie wiadomo, co z nimi zrobić. A wtedy zacofana wieś nie wiedziała, jak kontroluje się urodzenia.

Ludzie dawali się też przekonać, że praca w pegeerze jest formą awansu. Miała gwarantować własne mieszkanie, stałą pensję i zaplanowane czynności do wykonania. Na początku praca wiązała się też z wyżywieniem. Głód przecież, jak pisał Marcin Zaremba w „Wielkiej trwodze”, był jednym z powojennych obrazów codzienności. W tym sensie zatem był to awans, nawet jeśli wiązał się z konkretnym zapieprzem w polu, niemal bez pomocy maszyn.

Do kombinatów przybyli też wspomnieni już robotnicy sezonowi. Zaczepiali się na miesiąc lub dwa np. przy żniwach, by dorobić i tak uzupełnić braki, chociażby w garderobie, albo by mieć na stancję w mieście. Strategie były różne. Osoby, które zaczynały pracę w latach 40. i na początku 50. należą do ostatniego żyjącego pokolenia. Z ich nielicznych świadectw wynika, że jednak liczyły na coś więcej, czego ostatecznie nie dostały. To jeszcze bardziej przelewa czarę goryczy.

Zatem był to naciągany awans?

W pewnym sensie tak. Na początku polegał na upgradzie materialnym. Natomiast potem okazywało się, że inni, zwłaszcza w miastach, zarabiają więcej i mają lepsze możliwości. Tabele ilustrujące średnie zarobki w pegeerach od połowy lat 50. wskazują, że były one o 10 proc. niższe od średniej krajowej w przemyśle.

Nie równoważono niższych zarobków bonusami w naturze?

Teoretycznie tak, bo pracownicy kombinatów mieli węgiel, mleko, ziemniaki czy worki paszy dla zwierząt po preferencyjnych cenach, ale nadal nie udawało im się za wiele odłożyć. W większości pegeerów żyło się z miesiąca na miesiąc. W takich warunkach trudno planować przyszłość, myśleć o wyrwaniu się.

Z opowieści moich bohaterów często wynikało, że jeśli trafiłeś do pegeeru, zostawałeś w nim do końca życia.

Czy jednak dawało się wyrwać?

Było to możliwe, ale wymagało pokonania szeregu barier. Począwszy od namówienia rodziców, którzy dotychczas mogli liczyć na pomoc dziecka i/lub po prostu o nie się bali. A skończywszy na mniejszych lub większych własnych transgresjach. Pegeery były mikrokosmosami, w których – jak często podkreślali moi rozmówcy i rozmówczynie – młodym żyło się jak u Pana Boga za piecem – bezpiecznie, dostatnio. Natomiast perspektywa dorosłego była już inna. Życie toczyło się jak w kołowrotku napędzanym ciężką fizyczną pracą. Alternatywą dla kobiet było zajmowanie się domem. Z urlopów mało kto korzystał, tylko łapał dodatkowe prace. Tak udawało się trochę odłożyć, ale nie na wyjazd, tylko np. na nowe meble.

W lepszych, bo pokazowych czy sprawniej zarządzanych kombinatach był większy podział dóbr i więcej zysków. Pojawiały się trzynaste, a czasami czternaste pensje, które rzeczywiście można było traktować jak oszczędności. Jedna z moich rozmówczyń opowiadała mi o koleżance ze szkoły, której rodzice z pegeeru w Głubczycach zarabiali o wiele więcej niż jej matka nauczycielka i ojciec kolejarz. „Zwykli” robotnicy, w oczach mojej rozmówczyni mieli świetne posady i stać było ich na dobra wtedy uważane za luksusowe, bardziej reglamentowane. Ale to wyjątek.

W książce rozmawiasz z emerytowaną nauczycielką, która w kombinacie zarabiała mniej niż traktorzyści. Inteligencja stała znacznie niżej w hierarchii, prawda?

Zdecydowanie najważniejszymi pracownikami byli traktorzyści i kombajniści. Od nich zależało powodzenie kombinatu podczas zbiorów. W nieformalnej hierarchii wysoko stał też magazynier, który czuwał nad zasobami. Mógł przymknąć oko na kradzieże plonów, nawozów, narzędzi. Sam mógł też coś wynieść i później to spieniężyć.

Podczas rozmów odnosiłem wrażenie, że napięcia między pracownikami fizycznymi a tymi, którzy zajmowali się edukacją lub ochroną zdrowia, były ważną częścią pegeerowskiej codzienności. O tych po studiach mawiano, że „tylko się wymądrzają”. W Grądach-Woniecku zapukałem do mieszania byłej nauczycielki, która z marszu potraktowała mnie obcesowo. Kazała ściągnąć buty i zostawić je na wycieraczce. Wzięło się to z tego, że dawniej gumiaki zostawiało się przed progiem, bo po pracy były ubłocone albo śmierdziały gnojówką. Z kuchni krzyknęła do mnie, ile zjem wafelków? Poprosiłem o dwa i tyle przyniosła. Strofowała, bym zjadł je nad talerzem i nie nakruszył. Później przyznała, że dopiero niedawno dowiedziała się, iż „chuj” pisze się przez „ch”. Przecież, jak dodała, na dyktandzie przekleństw nie kazała pisać. Sprawiała wrażenie osoby, która zupełnie nie pasowała do tamtego świata. Bardzo chciała zaczepić się mieście, a do pegeeru trafiła tylko dlatego, że dostała mieszkanie, o które w latach 70. było trudno w Łomży i w Białymstoku.

Kolejna twoja bohaterka, pielęgniarka Jadwiga, mówi, że miała „dość tych ludzi, tego otoczenia”.

To była wzajemna relacja. Ludzie traktowali ją z góry i nie akceptowali. Żyła w toksycznym środowisku i z przemocowym mężem. Wybrała przystosowanie mimo zachęt, by wyjechać. Zrobiła to dopiero kilka lat temu. W pegeerze wytrzymała dzięki koleżankom. Zaryzykowała, podejmując pracę w kombinacie – tak, jak każdy i każda w tamtym czasie.

Stąd też opowieść o pegeerach będzie dotyczyć ryzyka.

Trzeba było postawić na zmianę i zacząć życie od nowa, w otoczeniu innych osób.

Doskonale widać to później, w latach 90., kiedy kombinaty jeden po drugim upadały. Ludzie ponownie podejmowali bardzo trudne decyzje. Nie wyjeżdżali, ale – by się utrzymać – np. brali chwilówki. Często po dziś dzień tkwią w długach. Zostając, nierzadko skazywali się na samotną starość. Daleko od dzieci i wnuków, którzy najczęściej mieszkają w miastach na drugim końcu Polski.

Posłuchaj także:

Po likwidacji miało być lepiej

Jaką śmiercią umierały kombinaty?

Powolną. Pierwsze były te, które pod finansową kreską znalazły się pod koniec lat 80. Po korekcie polityki rolnej wprowadzonej przez ekipę Jaruzelskiego pegeery zaczęły podlegać wojewodom, a dyrektor wszystkie strategiczne decyzje musiał podejmować z radą pracowniczą. Na niewiele się to zdało. U schyłku PRL-u, ale jeszcze przed ogłoszeniem reformy Balcerowicza, rady pracownicze zaczęły zwracać się do wojewodów z prośbą o rozwiązanie kombinatu. Wierzono, że po likwidacji będzie tylko lepiej, bo pojawi się inwestor, który przychyli nieba, albo pracownicy założą spółkę i sami będą gospodarować, albo po prostu znajdą sobie inne zajęcie. Później okazywało się, że oczekiwano czegoś, co nigdy miało nie nadejść.

Co prawda w 1992 roku weszła w życie ustawa, która wszystkie gospodarstwa państwowe postawiła w stan likwidacji, ale realnie zamykano je i prywatyzowano przez co najmniej kilka lat, a bywało, że nawet kilkanaście. Niektóre pegeery funkcjonowały jako spółki w zarządzie komisarycznym, w innych pojawiali się syndycy i zarządzali tym majątkiem. Ktoś też oczywiście coś sprzedawał, raczej na lewo niż na prawo. I tak trwało dogorywanie.

A ludzie?

Najczęściej pierwsi odchodzili ci, którzy mieli prawo do emerytury albo innych świadczeń. Następne w kolejce były osoby niepotrzebne, bo pracujące w sferze nieprodukcyjnej i/lub przy – użyję okropnego określenia – produkcji zwierzęcej. To hodowla była najbardziej kosztowna. Do utrzymania produkcji roślinnej potrzebowano znaczniej mniej rąk do pracy.

Ludzie mieli różne strategie radzenia sobie ze stopniowym znikaniem kombinatu. Jedną z popularniejszych była emigracja na Zachód.

Tam okazywało się, że osoby przez gospodarkę socjalistyczną sformatowane do wykonywania bardzo określonych zadań w pegeerze, świetnie sprawdzają się też w innych rolach i zawodach. Zweryfikował się stereotyp, że nadają się one tylko do wideł i krów. Na przykład byli pracownicy Starych Juch pod Ełkiem wyemigrowali do Islandii. To oni są założycielami licznej polskiej diaspory na tej wulkanicznej wyspie.

Do popegeerowskiej stygmy jeszcze wrócę. Zatrzymajmy się na początkach likwidowania kombinatów. Czy pracownicy i pracowniczki protestowali?

Już w latach 80. wielu dyrektorów zdawało sobie sprawę, że funkcjonowanie kombinatów w znajomej formie nie jest już możliwe. Kiedy po wyborach czerwcowych w 1989 roku pojawiło się zielone światło do dyskusji o wolnorynkowej reformie rolnej, kilku dyrektorów kombinatów trafiło do parlamentu. Zawiązali grupę, która zaczęła forsować swój pomysł na uzdrowienie pegeerów, zakładający, że staną się one spółkami Skarbu Państwa, ale będą działać na zasadach komercyjnych. Było to urzeczywistnienie poprzedniej reformy gospodarczej, tylko ujęte w nowe ramy. Pomysł został odrzucony przez ekipę Mazowieckiego i Balcerowicza. Dalsze rozmowy nie były satysfakcjonujące dla dyrektorów i oczywiście pracowników, którzy dość szybko zaczęli tracić pracę. Rosły raty kredytów, bez których pegeery nie były w stanie funkcjonować, a jakiekolwiek zyski zjadał nowy system podatkowy, w tym tzw. popiwek, czyli podatek od ponadnormatywnych wypłat wynagrodzeń.

Z braku pieniędzy np. ograniczano ogrzewanie lokali albo zamykano stołówki. Wtedy, na przełomie 1990 i 1991 roku część pegeerów, zwłaszcza na północy i zachodzie kraju, powołała ogólnopolski komitet strajkowy. Chciano protestować w dziś nam dobrze znanej formie, czyli ciągnikami i kombajnami blokować ruch w miastach. Wreszcie też wyruszyć na stolicę. Ostatecznie to się nie udało, bo związało się ze zbyt dużym ryzykiem. Za to zorganizowano pikietę przed ministerstwem rolnictwa.

Rząd obiecał ulgi w spłacie kredytów, które później okazały się chwilowe. Myślę też, że te strajki nie mogły się udać, bo kombinaty były rozproszone, z dala od centrów. Trudno było zrzeszyć ludzi, którzy masowo pojadą do najbliższego miasta wojewódzkiego. Tym różniły się od strajków górniczych czy hutniczych. Wreszcie też trudno było pracownikom uwierzyć, że projektowane przez rząd rozwiązania będą ostateczne.

Na początku wspomniałeś o peanach komunistycznej prasy na cześć pegeerów. Czy niechęć do ich pracowników i pracowniczek rodziła się z zazdrości?

W dużej mierze ta niechęć osadzała się na niegdysiejszej opozycji chłopstwo – fornalstwo. Stosowane do pracowników pogardliwe określenie „pegeerusy” było mutacją tych drugich. Zresztą wielu potomków rodzin pracujących w czworakach dworskich, mimo otrzymania niewielkich spłachetków ziemi, po wojnie nie miało innego wyjścia niż zatrudnić się w kombinatach.

Oczywiście, zazdrość, o którą pytasz, też mogła się pojawiać. Życie na wsi do dziś ma swoje plusy, więc tego czynnika nie można pominąć przy opowiadaniach o planach życiowych czy strategiach przetrwania osób w PRL-u. Natomiast w prasie z okresu transformacji pegeery traktowane były raczej jako balast poprzedniego systemu, obciążenie, relikt starego świata. Jak najszybciej należało się z nimi pożegnać. Między wierszami wyczytać można, że to pracownicy tych gospodarstw powinni zapłacić cenę za to, by innym w kapitalizmie żyło się trochę lepiej. W domyśle: najwidoczniej byli na tyle nierozgarnięci i słabi, że ich przeznaczeniem jest pozostanie w pegeerach. Mogli liczyć na zasiłki, ale na niewiele więcej.

Czy dokument „Arizona” dołożył kamyczek do stygmatyzacji?

I to nie jeden! Film Ewy Borzęckiej sformatował widzenie postpegeerowskich terenów, gdzie wszyscy mieszkańcy mieli cierpieć na chorobę alkoholową, siedzieć pod sklepem i przepijać zasiłki. To świat czarnej rozpaczy, w którym nie ma już nadziei, nie ma też miejsca na różnorodne postawy, inne historie. I choć reżyserka mówiła w wywiadach, że chciała wstrząsnąć opinią publiczną i pokazać, jak źle się dzieje w miejscach takich, jak Zagórki, efekt był zupełnie inny, bo ludzie od pegeerów jeszcze bardziej się odwrócili.

Najtrudniej, gdzie najdalej od centrum

Jak dziś wyglądają tereny popegeerowskie?

Co prawda, w książce nie koloruję rzeczywistości, ale też nie skupiam się na miejscach, w których jest naprawdę źle, by ponownie ich nie stygmatyzować. Na pewno najtrudniej jest tam, gdzie ludzie mają najdalej do centrum, do miejscowości gminnej, miasta powiatowego. Brak tam alternatywy. Pracy jest niewiele, żyje się głównie z emerytur. Wiele osób skorzystało na polityce socjalnej i społecznej PiS-u. Trzynaste i czternaste emerytury zasiliły ich budżet. Nie można zapomnieć o wszystkim złym, co partia Kaczyńskiego zrobiła przez ostatnie lata, jak wielu grupom uprzykrzała życie, ile osób upokorzyła, ile instytucji zniszczyła. Ale warto też pamiętać, że do niektórych grup wyciągnęła rękę.

Zauważyłem, że wśród moich rozmówców i rozmówczyń nadal panuje hierarchia tworzona w miejscach, które niegdyś były siedzibą prężnego kombinatu. Nawet najmłodsze pokolenie czuje się lepsze od rówieśników z terenu oddalonego od centrum, nawet jeśli zaledwie o kilka kilometrów.

Czy ta hierarchiczność jest przekazywana w „genach”?

Słyszałem: „Od tamtych to nawet kota nie bierz”. Polaryzacja została głęboko zakorzeniona.

Lepsze myślenie o sobie wynika też z polityki ostatnich lat. Pokazywano mi wyremontowany sklep, nowe przejście dla pieszych, gabinet lekarski, boisko. Powtarzano: „Z pieniędzy od Morawieckiego wyasfaltowali nam drogę!”, „Ziobro wyposażył nam kuchnię”. Ale też: „Ten orlik to jeszcze z czasów Tuska”. Być może to drobne rzeczy, ale wskazują na istotną sprawę – mieszkańcy znowu stali się dla kogoś ważni. Poczucie godności jest fundamentalne. Ktoś powie, że osoby z tych terenów są współwinne skrajnie prawicowym rządom. To byłoby za proste. Mam wrażenie, że jeszcze długo od stygmatyzacji nie odejdziemy. Ale, jako autor, życzyłbym sobie, by określenie „jestem z pegeeru” stało się chociaż neutralne.

Na zdjęciu: wieś Zienki w województwie lubelskim, w działającym tam Państwowym Gospodarstwie Rolnym produkowano owoce miękkie oraz hodowano byki. 21.08.2005 r.

mężczyzna w kraciastej koszuli i słuchawkach na uszach wśród traw
Bartosz Panek, fot. z archiwum autora

*Bartosz Panek (ur. 1983) – dziennikarz radiowy, reporter, producent i animator środowiska twórców audio. Współzałożyciel Fundacji Audionomia i Free Range Productions. Absolwent Instytutu Stosunków Międzynarodowych Uniwersytetu Warszawskiego; studiował również na uniwersytecie w Trieście. Połowę życia spędził przed mikrofonem, od marca 2024 roku redaktor naczelny Studia Reportażu i Dokumentu Polskiego Radia, wcześniej dziennikarz Programu 2 PR. Autor setek audycji oraz kilkudziesięciu reportaży i dokumentów, prezentowanych także we Włoszech, Francji, Holandii, Chorwacji, Wielkiej Brytanii i na Litwie. Laureat Prix Italia, jednego z najważniejszych wyróżnień dla twórców radiowych na świecie. Stypendysta Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego oraz Miasta Stołecznego Warszawy. Autor reportażu o Tatarach w Polsce: „U nas każdy jest prorokiem”. „Zboże rosło jak las” to jego druga książka.

„NIEDZIELA CIĘ ZASKOCZY„ to cykl OKO.press na najspokojniejszy dzień tygodnia. Chcemy zaoferować naszym Czytelniczkom i Czytelnikom „pożywienie dla myśli” – analizy, wywiady, reportaże i multimedia, które pokazują znane tematy z innej strony, wytrącają nasze myślenie z utartych ścieżek, zaskakują właśnie.

;
Na zdjęciu Jakub Wojtaszczyk
Jakub Wojtaszczyk

pisarz i dziennikarz. Autor „Cudownego przegięcia. Reportażu o polskim dragu” (Wydawnictwo Znak). Współpracuje z m.in. Vogue.pl, magazynem „Replika”, portalem Kultura u Podstaw.

Komentarze