0:000:00

0:00

Od lat śledzę losy kolegi, który ze względu na stan zdrowia stale korzysta z pomocy naszego systemu opieki zdrowotnej. Ostatnio opowiedział mi jak wyglądało jego przyjęcie na planowy zabieg do Narodowego Instytutu Onkologii w Warszawie.

Namówiłem go, żeby podzielił się swoimi spostrzeżeniami z czytelnikami OKO.press

Choruję na ciężką chorobę genetyczną – dystonię uogólnioną. Odziedziczyłem ją po mamie, która jest zdrowa, ale jest nosicielką wadliwego genu. Choroba polega na tym, że moje mięśnie pracują nie tak jak potrzeba. Jeśli zdrowy człowiek chce np. zgiąć łokieć, kurczy się mięsień zwany zginaczem, a jeśli rozprostować, do pracy włącza się inny mięsień – prostownik. U mnie i przy zgięciu, i prostowaniu łokcia oba mięśnie pracują naraz. W rezultacie bardzo trudno wykonać ten prosty ruch. Mięśnie cię nie słuchają, drżą, bolą.

Jestem niepełnosprawny. Od lat poruszam się na wózku inwalidzkim.

Moim wielkim zwycięstwem było to, że udało mi się zamieszkać samodzielnie. Rodzice nadal pomagają mi w różnych życiowych sprawach. Mają coraz mniej sił. Wolę nie myśleć się co będzie, jak ich zabraknie.

Dystonii nie da się leczyć lekami. Natomiast ponad 20 lat temu okazało się, że drżące mięśnie daje się uspokoić przy pomocy tzw. głębokiej stymulacji mózgu. Do jego wnętrza w bardzo precyzyjny sposób wprowadza się elektrody, które drażnią konkretne miejsca w mózgu. Dzięki takim elektrodom chorzy, którzy w ogóle nie byli w stanie się poruszać, znów stanęli na nogi.

W moim przypadku z różnych względów, o których nie będę się tu rozpisywać, tak dobrze nie było. Ale głęboka stymulacja mózgu, z której korzystam już od lat (niedawno skończyłem czterdziestkę), i tak utrzymuje mnie w jako takiej sprawności. De facto utrzymuje mnie przy życiu, bo gdybym miał wrócić do stanu sprzed operacji, wolałbym nie żyć.

Przeczytaj także:

Głęboka stymulacja mózgu ma jedną ważną konsekwencję – elektrody trzeba stale zasilać. To zadanie spełniają dwie niewielkie baterie umieszczone pod skórą w okolicy obojczyka. Cienkie przewody idą od nich wprost do mózgu i zasilają cały układ. Szkopuł w tym, że baterie nie są wieczne i mniej więcej co 2,5 roku trzeba je wymieniać.

I tu zaczyna się moja najnowsza historia, jaka miała miejsce kilka dni temu w Warszawie. Muszę cofnąć się jeszcze o kilka dni, kiedy to z przerażeniem stwierdziłem, że moje dotychczasowe baterie właśnie zaczynają się kończyć. Jak długo będę czekał na wymianę? Jak to będzie wyglądało w czasach COVID-u? Kto mnie zoperuje?

Po wielu mailach i telefonach – wielka ulga. Operacja wszczepienia baterii odbędzie się w połowie grudnia w Narodowym Instytucie Onkologii w Warszawie (dawniej Centrum Onkologii). Dostaję wiadomość – mam zgłosić się tego i tego dnia między godziną 7.30 a 8.15 rano.

Umrzemy tu zanim nas przyjmą

Mieszkam dość daleko od Warszawy. Szwagier zgadza się zawieźć mnie samochodem. Pojedzie ze mną mama, żeby pomóc mi na miejscu.

Grudniowy poranek. Wyjazd z domu o 5 rano, żeby na 8 dotrzeć na miejsce. Przy wejściu do szpitala witają żołnierze ubrani w kombinezony i maseczki. Pilnują czy każdy ma maseczkę i dezynfekuje ręce. Są pomocni, kierują we właściwą stronę.

Z szatni udajemy się po numerek do informacji, gdzie trzeba pokazać skierowanie do przychodni przyszpitalnej. Nie ma prawie nikogo, okienka puste, ale trzeba poczekać, aż wyświetli się mój numerek. Jest! Dostaję legitymację pacjenta opatrzoną numerem milion, ileś set tysięcy. Ten numer będzie w przyszłości moim identyfikatorem.

Następny etap to wizyta u lekarza w innej części budynku na 2 piętrze po skierowanie na badania. Wracam zatem do wejścia, mijam żołnierzy, dezynfekuję ręce i jadę na drugie piętro. Nie mogę odszukać właściwego pokoju. Widzę, że nie tylko ja z mamą mamy ten problem. Po korytarzu błąka się spora grupa ludzi, która najwyraźniej poszukuje tego samego. W końcu trafiamy na pokój numer 22.

Mieści się w ciasnym korytarzu pełnym ludzi stłoczonych jak sardynki. O żadnym dystansie nie ma nawet mowy. Wszyscy, owszem, mają na twarzach maseczki, ale siedzą w oczekiwaniu krzesło w krzesło. Część osób oblega krańce korytarza przy klatkach schodowych, gdyż tam jest mniej duszno i gorąco, a także istnieje choć namiastka dystansu społecznego.

Rozmawiam z pacjentami w kolejce. Wszyscy przyjechali w wyznaczonej tej samej co ja godzinie, tj. między 7.30 a 8.15, ale – jak się okazuje - lekarz przyjmuje dopiero od 9. Dlaczego? Nie wiadomo. Po co przyjeżdżać 1,5 godziny wcześniej? Nie wiadomo.

Ludzie wściekli, zdezorientowani czekają w dusznym korytarzu. Co jakiś czas ktoś rzuca żart o koronawirusie. „Umrzemy tu zanim nas przyjmą” – mówi jedna pani. Humor raczej wisielczy.

Sądzę, że większość tych osób to ludzie chorzy na nowotwory, którzy zgłaszają się do szpitala na tzw. planowe zabiegi. Ale żeby przekroczyć bramę oddziału, najpierw obowiązkowa wizyta u lekarza, skierowanie i badania. W tym pewnie badanie w kierunku COVID – uprzedzano mnie, że najprawdopodobniej czeka mnie coś takiego.

Nie wytrzymuję i wychodzę, a właściwie mama mnie wywozi, na klatką schodową. Tam trochę łatwiej oddychać przez maseczkę.

9 rano, pojawia się lekarz. Z głośnika wyczytują ledwo słyszalne numery legitymacji pacjenta (wiadomo, RODO): pacjent milion czterysta tysięcy…. Otwierają się drzwi do lekarza i każdy dostaje plik papierów. To skierowania na badania. Wszystko trwa może 30 sekund, ale wcześniej musieliśmy odsiedzieć godzinę - półtorej.

Mam zrobić 4 badania - wymaz na COVID, prześwietlenie klatki piersiowej, badanie krwi i EKG. Każde naturalnie gdzie indziej, w różnych budynkach szpitalnych, jakże by inaczej.

Pędzimy na parter na wymaz w kierunku COVID, gdyż przyjmują tylko do 10. Zjazd windą, mijam żołnierzy, dezynfekuję ręce i szukam punktu pobrań. Błądzę, pytam ludzi, ale nikt nie wie. W końcu pomaga mi pani sprzątaczka. Strzałki na ścianach są tak nieprecyzyjne, że gubię się i trafiam na Izbę Przyjęć. Wreszcie jest. Całe szczęście, bo zaraz godz. 10.

Panie w gabinecie głośno dyskutują o źle oznaczonych skierowaniach wystawianych przez lekarzy. Pytam, czy coś nie tak, ale każą się nie przejmować. Jedna z pań zakłada dodatkową maseczkę i chyba jeszcze ze dwie pary rękawiczek, poza tymi, które ma na sobie. Pobiera mi wymaz wsadzając przez nos do gardła patyk do pobrań. Świeczki stają mi w oczach. Sympatyczna pani uśmiecha się do mnie zza maski ze współczuciem. Dowiaduję się, że wyniki będą ok. 16.

W poszukiwaniu punktów badań

Idę do pracowni RTG. Tym razem jest łatwiej. Duże napisy pod sufitem „Pracownie radiologii” wskazują drogę. Kolejne okienko, pacjenci wchodzą i wychodzą. Jest dużo miejsca i dystans społeczny utrzymany. Tym razem RODO nie obowiązuje, wyczytują nas imieniem i nazwiskiem. Cieszę się, że nie jestem już numerem milion+, którego nie sposób zapamiętać.

Bardzo sympatyczna pani w gabinecie pomaga mi we wszystkim i sprawnie wykonuje badanie. Pytam jak dotrzeć do punktu badań krwi. Udziela mi rady, bym udał się do pokoju 116 na parterze, choć na skierowaniu wpisany jest inny numer na drugim piętrze.

Punkt badań krwi. Korytarz jest duży i przestrzenny, ludzie w maseczkach, dystans zachowuje większość oczekujących. Znowu czekanie, mija kolejna godzina. Tym razem nie jestem już ani numerem, ani nazwiskiem, a po prostu „następny” do gabinetu. Zmęczone panie laborantki starają się mi pomóc jak tylko mogą. Jedna z pań, bardzo sprawnie wbija się w żyłę i szybko pobiera krew.

Dziękuję i wytaczam się w kierunku EKG. Winda przy wejściu, mijam żołnierzy, dezynfekuję ręce i jadę z powrotem na drugie piętro. Tak, w to samo miejsce, gdzie lekarz wydawał skierowania. Ten sam duszny, niewietrzony korytarz, pełen ludzi.

Na szczęście tym razem czekam krócej i dostaję się do gabinetu. Znów trafiam na sympatycznych ludzi, którzy pomagają mi umieścić się na wysokiej leżance. Personel szpitala ma iście anielską cierpliwość i empatię, ale też jest uwięziony w odmętach chorego systemu.

Już po badaniu. Niestety, kolejna niespodzianka. Z wydrukiem EKG trzeba pójść do lekarza, który je opisze. Tak, tak, oczywiście na parter. Jadę windą, mijam żołnierzy, dezynfekuję ręce i szukam kolejnego pokoju. Tym razem sympatyczna pani, chyba doświadczona pacjentka szpitala, proponuje, że zaprowadzi nas pod same drzwi.

Niepozorny pokój przy głównym korytarzu. Nikogo. Duża przestrzeń głównego hallu pozwala swobodnie oddychać. Lekarka przyjmuje, kurtuazyjna wymiana zdań, szybki opis i gotowe. Jest godzina 14. Jeszcze dwie godziny i będą wyniki badań. Od rana nic nie jadłem i nie piłem. Jestem tak zmęczony i senny, że chciałbym się położyć choć na 5 minut. Ale o czymś takim nie ma mowy.

Zatem Kafeteria. W kafeterii jest zakaz siedzenia przy stole, więc ludzie jedzą na zewnątrz, zgięci w pół przy stolikach przewidzianych raczej do poczekalni. W środku kolejka do odbioru jedzenia bez żadnego dystansu. Zmęczonym, głodnym ludziom chyba jest to już obojętne.

Nikt nawet nie pokusił się o oznaczenie odległości na posadzce. Rezygnuję i po prostu czekam. Spotykam pacjentów, którzy byli ze mną na badaniach.

Zaraz będą wyniki

Zbliża się 15. Ludzie idą w kierunku Izby Przyjęć. Tam otrzymamy wyniki i skierowania na oddział. Korytarz jest ciemny, duszny bez możliwości przewietrzenia, gdyż drzwi przy korytarzu są zaplombowane. Dystans? To kartka na co drugim krześle „nie siadać”.

Coraz więcej ludzi zbiera się w korytarzu. Trudno oddychać, ale zaraz będą wyniki. Otwierają się drzwi i pani z Izby Przyjęć wyczytuje pacjentów, tym razem po imieniu. Pierwszy pacjent i łup, pozytywny COVID! Pani wpada w panikę i krzyczy na zdezorientowanego pacjenta, aby natychmiast opuścił szpital. Człowiek jest z Olsztyna, nie wie co robić, nie ma już transportu, syn pojechał do domu. Zrezygnowany udaje się do wyjścia. Ludzie rozstępują się, nikt do niego nie podchodzi.

Pani z Izby Przyjęć wzywa dezynfekcję. Odbywa się szorowanie klamek i podłogi. Panika i mi się udziela. Zakładam dodatkową maseczkę i staram się oddalić choć w okolicę zaplombowanych drzwi. Jedna z pacjentek dodzwania się do informacji o wynikach i okazuje się, że jeśli podamy swoje nazwisko, to powiedzą nam przez telefon wynik wymazu. Wszyscy mają dość i podają.

Ufff! Jestem negatywny. Co za ulga. Niestety, drugi pacjent okazuje się pozytywny i ma szybko opuścić szpital. Nikt już chyba nie wie co myśleć. Mija 8 godzin, odkąd wszyscy stawiliśmy się na badania. Zastanawiam się w ilu miejscach spotkałem dziś tych dwóch pozytywnych pacjentów i jak oni rozsiali wirusa po szpitalu. Podejrzewam, że te myśli dręczą nie tylko mnie. Każdy łapie, tak, nawet nie bierze, a wręcz łapie swoje dokumenty i czym prędzej stara się oddalić i dostać na oddział.

Jest 16.30. Jestem na miejscu. Daję dokumenty, skierowanie. Sympatyczne pielęgniarki wypytują o choroby, alergie i wreszcie przydzielają salę. Już tylko kolacja i oby szybko zasnąć.

Następnego dnia mam zabieg. W znieczuleniu miejscowym. Niemal zaraz po jestem gotów do wypisu. To, co działo się po dotarciu na oddział, to już kaszka z mlekiem w porównaniu z dniem poprzednim.

Zachodzę w głowę, kto tworzy te procedury

Dlaczego planowym pacjentom nie każe się zrobić testu na COVID tuż przed przyjazdem?

Jeżeli już trzeba zrobić test w dniu przyjęcia, dlaczego nie może to być szybki test antygenowy, którego wynik znany jest po 15 minutach? Według Ministerstwa Zdrowia ma on w tej chwili dokładnie takie samo znaczenie jak robiony nam w Instytucie test genetyczny (PCR).

Dlaczego nikt w wejściu do szpitala nie mierzy wchodzącym temperatury? Nikt nie pyta też o możliwe kontakty z chorymi.

Dlaczego do szpitala wpuszczani są nosiciele koronawirusa, podczas gdy jest to szpital głównie dla pacjentów onkologicznych o osłabionej odporności?

Dlaczego ruch chorych jest ustalony tak, że badania wymagają biegania po całym szpitalu, co może doprowadzić do potencjalnego rozsiewania wirusa?

Czy prześwietlenia płuc, EKG i badanie krwi również nie można by zrobić przed przyjęciem?

Dlaczego drzwi przy ciasnych, dusznych korytarzach są zaplombowane zamiast postawić tam żołnierza, który raz na godzinę otwierałby je, aby wietrzyć?

Nie wspominam już o sytuacji niepełnosprawnych.

Gdybym do Warszawy przyjechał sam, to nic bym nie zdziałał poza staniem w wejściu. W szpitalu nie ma żadnej opieki dla osób niesamodzielnych. Nie zapytano nas ani razu czy potrzebujemy pomocy.

Osoba niesamodzielna nie ma szans, by cokolwiek załatwić samemu. A tego wymaga system. Moja biedna mama, 150 cm wzrostu musiała mnie pchać w tę i z powrotem po wszystkich korytarzach i piętrach.

Ten szpital to wizytówka naszej krajowej onkologii. Narodowy (a jakże) Instytut. Najlepszy w kraju.

Oczywiście cieszę się, że mam nowe baterie. Udało się je załatwić błyskawicznie. Dziękuję lekarzowi, które mi je wszczepił, pielęgniarkom i wielu życzliwym ludziom, których spotkałem w warszawskiej placówce. Mam nadzieję, że ani ja, ani mama nie zakaziliśmy się koronawirusem. Będę to wiedział na pewno już niedługo.

Następna wymiana baterii za 2,5 roku.

Wysłuchał Sławomir Zagórski

;

Udostępnij:

Sławomir Zagórski

Biolog, dziennikarz. Zrobił doktorat na UW, uczył biologii studentów w Algierii. 20 lat spędził w „Gazecie Wyborczej”. Współzakładał tam dział nauki i wypromował wielu dziennikarzy naukowych. Pracował też m.in. w Ambasadzie RP w Waszyngtonie, zajmując się współpracą naukową i kulturalną między Stanami a Polską. W OKO.press pisze głównie o systemie ochrony zdrowia.

Komentarze