„Po ile masło?” - wystarczy zadać takie pytanie, by wzbudzić zainteresowanie na portalach społecznościowych. Dlaczego? Bo masło bardzo podrożało. Czy to efekt polityki rządu? W małym stopniu. Za to nadchodzące podwyżki i trwała inflacja z pewnością.
„Może jeszcze nie dzisiaj, ale w tym tygodniu będzie pan robił zakupy w sklepie przed świętami, zobaczy pan, ile wzrosły ceny. Ile kosztuje masło, mleko, ile kosztuje benzyna, za chwilę - ile będzie kosztował prąd” – mówiła w kwietniu 2017 w programie Radia Zet, premier Ewa Kopacz, czym wzbudziła śmiech prowadzącego audycję Konrada Piaseckiego. Kopacz niezrażona tłumaczyła: „Ja uważam, że dzisiaj cała polityka fiskalna, cała polityka finansowa tego rządu prowadzi niestety do tego, że to państwo będzie się zadłużać, staniemy się bankrutami za chwilę i nie będziemy w stanie wypłacić nawet 2 złotych, nie tylko 500 złotych. Prognozy Kopacz wywołały falę komentarzy, głównie wśród gorących zwolenników rządu - tym bardziej, że gospodarka nieustająco pokazuje stały wzrost, mimo wspomnianego programu 500 plus.
Była premier z pewnością przedstawiła radykalnie czarną wizję, ale dobrze wskazującą kierunek, w jakim będą podążały wskaźniki makroekonomiczne. Masło nie podrożało tak szybko jak przewidywała Kopacz i nie tylko dlatego, że rząd prowadzi hojną politykę socjalną.
Polska też nie zbankrutuje, ale obciążenia budżetowe będą rosły bardzo szybko, a jeszcze szybciej obciążenia obywateli.
Wszystko to będzie się składało na trwały wzrost inflacji.
Od paru tygodni w sklepach wyraźnie widać podwyżki, o których mówiła Ewa Kopacz. Masło w porównaniu z zeszłym rokiem podrożało o ponad 70 proc., a kiedy była premier zapowiadała podwyżkę było już wiadomo, że z pewnością do niej dojdzie. Jednak nawet samą premier mogło zaskoczyć to, jak bardzo ceny masła wzrosły.
Masło podrożało bowiem w niewielkim stopniu z powodu polityki rządu, ale przede wszystkim z powodu zmian na rynku mleka, jakie zaszły w ostatnich latach w Unii Europejskiej.
W Niemczech, Francji czy Holandii te wiosenne wzrosty cen były większe niż w Polsce. Dlaczego? Wszystko ma związek z likwidacją na początku 2015 roku tzw. kwot mlecznych, czyli limitów produkcji mleka, jakie mieli przydzielone rolnicy w całej Unii. Dzięki nim rolnicy mogli zaplanować produkcję, a UE ograniczyć liczbę rolników, którzy nie mają co zrobić z mlekiem.
Po zniesieniu limitów produkcja wzrosła. To dlatego rok temu cena mleka była tak niska, jak dziesięć lat temu. To z kolei spowodowało spadek produkcji mleka - a zatem i masła – bo jego produkcja przestawała się opłacać.
Dodatkowo tłuszcz mleczny jest najbardziej wartościową częścią mleka. Opłaca się zebrać śmietanę (to maksymalnie 5,5 proc. objętości mleka, zwykle 4-4,5 proc.) i zrobić z niej masło. Nie opłaca się jednak sprzedawać odtłuszczonego mleka, bo Unia Europejska od początku 2015 roku przestała wspierać jego skup. To był dodatkowy czynnik zmniejszający ilość masła na rynku, bo spowodował, że mleczarze postanowili przesiąść się na sery, które są również dochodowe.
A ponieważ spadek produkcji mleka zanotowano na całym świecie, doszło do gwałtownego wzrostu cen na początku tego roku. Zdaniem niektórych ten wzrost oparty był na spekulacji, ale może chodzić po prostu o to, że mleczarze nie zdążyli zwiększyć produkcji. Skoro wcześniej ograniczano zakup mleka, nie da się go z dnia na dzień powiększyć. Mówiąc najprościej: krowy muszą się dopiero urodzić. A kiedy już zaczną produkować mleko, ceny masła najprawdopodobniej spadną.
Krytykowanie rządów Prawa i Sprawiedliwości za wzrost cen masła jest złym pomysłem, bo o wiele bardziej na ceny wpływa światowa sytuacja.
Wskazywanie, że rosnące ceny produktów spożywczych, szczególnie tych nieprzetworzonych, to efekt działania rządu, jest ryzykowne. Przez kilka miesięcy rosła cena pszenicy, co przełoży się na cenę mąki, a więc prawdopodobnie chleba. Wpływ na to miała pogoda w Australii w grudniu i styczniu tego roku, gdy zbierano tam zboże z pól. Australia jest jednym z najważniejszych producentów pszenicy, więc jej cena wzrosła, gdy okazało się, że tamtejsze zbiory były mniejsze od spodziewanych. Wzrost cen pszenicy wyhamował w połowie tego roku - dzięki dobrym prognozom zbiorów w naszej części świata, m.in. w Polsce. I znów największe znaczenie dla wielkości zbiorów miała pogoda, a nie decyzje polityczne.
Mimo to Ewa Kopacz miała rację: polityka rządu prowadzi do wzrostu cen. Zarówno w sposób bezpośredni (planowane podwyżki różnych opłat), jak i pośredni (wprowadzenie na rynek pieniędzy z programu 500 plus).
Zacznijmy od programu prorodzinnego. Z danych o wpływach z podatku VAT do kasy państwa wynikałoby, że Polacy wydali w tym roku na zakupy o ok. 7 proc. więcej, w porównaniu z podobnym okresem 2016. Można się tylko domyślać, że największa część tych pieniędzy to środki pochodzące z programu 500 plus. Wzrost konsumpcji na trwałe podniósł poziom inflacji. Tak wysokiego tempa wzrostu cen nie było od czterech lat. Najświeższe dane GUS wskazują, że w lipcu poziom inflacji wyniósł 1,7 proc. (rok do roku), choć w porównaniu z czerwcem doszło do lekkiego ich spadku o 0,2 proc. Zdaniem ekspertów poziom cen to m.in. efekt cen ropy, a ta będzie wraz z nadchodzącą jesienią drożeć (w listopadzie OPEC ma ograniczyć wydobycie ropy, by podnieść jej cenę), co dodatkowo może zwiększyć tempo inflacji w Polsce.
Więcej gotówki na rynku to wyższe ceny. Ale nie wpływ będzie też miał planowany przez rząd zestaw podwyżek:
Wzrost cen wody dodatkowo napędzi też wzrost cen energii elektrycznej, bo elektrownie i elektrociepłownie będą musiały płacić za wodę zużywaną do chłodzenia maszyn. To wpłynie na wzrost co najmniej o 2,5 zł na osobę w skali roku, a w okresach suszy nawet o 12 zł.
Inflacja ma tę zaletę, że jest bodźcem zachęcającym do inwestowania. Trwała inflacja na poziomie 2 proc. (obecna 1,7 proc. to jeden z najwyższych wskaźników w Unii Europejskiej – mają taki tylko Niemcy i Belgia) wydaje się realna, tym bardziej, że wyniki budżetu państwa mogą w końcu roku okazać się dalekie od optymistycznych komunikatów, którymi zasypują nas biura prasowe resortów. Z danych budżetowych wynika, że dochody skarbu państwa zrealizowano do połowy roku na poziomie 54 proc. planów, zaś wydatki zaledwie na poziomie 44,5 proc. W grudniu 2017 może się więc ujawnić spory deficyt, a nie nadwyżka finansowa.
Jednocześnie niedawno odwołana podwyżka opłat paliwowych oraz wzmocnienie komercyjnej części programu Mieszkanie plus wskazują, że rząd zdaje sobie sprawę z problemów finansowych, ale obawia się wprowadzania kolejnych danin publicznych, by móc zwiększać wydatki na programy społeczne, więc odkłada je na później.
Komentarze