Pomyślne wskaźniki co do sytuacji szkolno-zawodowej przybyszów z lat 2015-2016 w Niemczech, które przeprowadziły 1,1 mln ludzi przez kursy integracyjne i językowe, stawiają pytanie, czy napływ z zewnątrz – prócz względów humanitarnych – to może być poważny pomysł Europy na łatanie dziury demograficznej?
Niemcy nadal spierają się o ocenę polityki migracyjnej Angeli Merkel, dla jednych to sukces, dla innych to brak odpowiedzialności, ale Unię zdominował jeden wniosek– trzymać się od tego możliwie z daleka. Jednak Berlin chce zresetować ten temat na forum UE w najbliższych tygodniach. Czy Niemcy znów się nie sparzą?
Deklaracja „Damy radę!” wygłoszona przed pięciu laty przez kanclerz Angelę Merkel uchodzi za symbol niemieckiej „polityki gościnności”, która przełożyła się na przyjęcie około 1,2 mln migrantów (w tym bardzo wielu uchodźców), docierających od września 2015 do wczesnej wiosny 2016 roku do Niemiec przez Turcję, Morze Egejskie, Grecję i dalej lądowym „szlakiem bałkańskim” na północ Europy.
Po pięciu latach – nawet przychylni „polityce gościnności” - komentatorzy na podstawie tych samych statystyk wysuwają dość odmienne wnioski co do integracyjnych umiejętności Niemiec. A i nawet sondażowe pytania o działania Merkel mogą być rozumiane zupełnie różnie:
– jako prośby o ocenę pełnego otwarcia granic bez rozsądnej kontroli (to krytycy mało zorientowani lub ze złą wolą),
– albo prośby o ocenę awaryjnej decyzji Berlina dla uniknięcia katastrofy humanitarnej na zablokowanych szlakach na Bałkanach (a także na dworcu kolejowym w centrum Budapesztu).
Dość szybko nastąpiły bowiem działania Berlina na rzecz zatrzymania fali migracyjnej, których finalizacją była – wątpliwa z punktu widzenia prawa humanitarnego – umowa o hamowaniu migracji zawarta w 2016 roku między UE i Turcją.
Jednak twardym faktem pozostaje to, że już pod koniec 2018 roku około 43 proc. przybyszów z lat 2013-2016 (czyli również sprzed „Damy radę!”) w wieku produkcyjnym pracowało, szkoliło się lub uczyło (dla obywateli Niemiec ten wskaźnik wynosił 75 proc.), co jest wynikiem lepszym od skutków fali migracyjnej do Niemiec z rozpadającej się Jugosławii w latach 90.
Pod koniec 2019 roku w Niemczech było zarejestrowanych łącznie około 1,84 mln ludzi szukających ochrony międzynarodowej (ze wszystkich kierunków), a – jak na początku września 2020 szacował Instytut Gospodarki Niemieckiej (IW) – gdyby nie pandemia, pracę miałby co trzeci z nich w wieku produkcyjnym.
Jednak w Niemczech mieszka też około 200 tys. ludzi ze statusem „tolerowanym” (nie przyznano im azylu, ale nie grozi im szybka deportacja), a kolejne 50 tysięcy nie ma żadnego legalnego statusu.
Dość pomyślne wskaźniki co do sytuacji szkolno-zawodowej przybyszów z lat 2015-2016 w Niemczech, które było organizacyjnie i finansowo stać na przeprowadzenie 1,1 mln ludzi przez kursy integracyjne i językowe, stawiają pytanie, czy taki napływ z zewnątrz to – prócz względów humanitarnych – może być poważny pomysł Europy na łatanie dziury demograficznej w najbliższych dekadach.
Zezwolenie przez Niemcy na aż tak gwałtowną falę migracyjną, jak w latach 2015-16, jest teraz, przynajmniej na forum unijnym - głośno, ciszej albo za plecami – krytykowane w zasadzie przez wszystkie kraje UE.
Większości przysporzyło to politycznych kłopotów z populistami, a zaogniony spór z Grupą Wyszehradzką czasem paraliżował prace całej Brukseli. Jednocześnie niektóre z krajów Unii - na potrzeby własnego rynku pracy – bez przerwy, słabiej lub mocniej, uchylają swe drzwi dla uregulowanej migracji z Afryki, Azji, Ameryki Łacińskiej.
Według prognoz demograficznych opublikowanych ostatnio przez „The Lancet” pięć krajów dzisiejszej Unii, czyli Belgia, Dania, Francja, Irlandia, Luksemburg, miałoby stać się w 2100 roku ludniejsze niż teraz (Polska miałaby wówczas liczyć 15,4 mln ludzi), co należy przypisywać m.in. imigracji, w tym spoza Europy.
W Unii w ostatnich latach czołowym przykładem radzenia sobie z brakami na rynku pracy za pomocą migracji jest Polska (dzięki Ukraińcom), która jednak – przynajmniej obecnie – nie stawia na trwałe pozostanie większości przybyszów ze wschodu.
Stałe zintegrowanie imigrantów, którzy z czasem dochowuję się na miejscu dzieci i wnuków, to raczej „specjalność” Zachodu. Paradoksalnie pomaga w tym przeszłość kolonialna, czyli np. wielopokoleniowe kontakty i migracje z Afryki Północnej lub subsaharyjskiej Afryki frankofońskiej do Francji albo Belgii.
Szkopuł w tym, że dziedzictwem m.in. wewnątrz europejskich fal migracyjnych po upadku bloku radzieckiego i rozszerzeniu UE jest narastający problem demograficzny w naszej części Europy.
W dodatku kryzys migracyjny z 2015 roku nasilił nastroje ksenofobiczne, utrudniające przemyślaną politykę sprowadzania pozaeuropejskich migrantów. Unijne decyzje o dobrowolnym, a potem obowiązkowym rozdzielniku uchodźców (a konkretnie migrantów z „ewidentną potrzebą ochrony międzynarodowej”) okazały się tak toksyczne w polityce wewnątrzkrajowej i unijnej, że ostatecznie na margines w Brukseli zostały zepchnięte poważniejsze dyskusje o migracji legalnej i nielegalnej, uchodźczej czy zarobkowej.
Unia chętnie debatuje o zagrożeniu klimatycznym czy też wywołanym zapóźnieniem cyfrowym, ale luka demograficzna czy przede wszystkim kurczenie się grupy Europejczyków w wieku produkcyjnym, to temat znacznie mniej popularny.
Nawet hiperskuteczne zachęty pronatalistyczne zaczęłyby rozwiązywać problem demograficzny dopiero za 20-25 lat, bo wtedy na rynek pracy zaczną wchodzić urodzeni teraz. A zatem instytucje UE – na krótszą metę – skupiają się teraz m.in. na wykorzystywaniu innych, lecz nieimigracyjnych zasobów dla rynku pracy.
To m.in. promowaniu „siwej gospodarki” („grey economy”), czyli zwiększaniu stopy zatrudnienia w grupie Europejczyków od 50. do 65. roku życia, czy też wśród kobiet. Natomiast pakiet reform migracyjnych (dotyczących też legalnego napływu do UE) został już przed kilkunastu miesiącami na dobre zamrożony wskutek sporów o – to był tylko jeden z kilku elementów reform - nowy rozdzielnik migrantów między kraje członkowskie skrojony pod przyszłe kryzysy migracyjne.
Jednak Komisja Europejska zamierza odświeżyć dyskusję o migracji i od nowa złożyć zmodyfikowane projekty w tej sprawie – miały być ogłoszone wiosną (ale uderzyła pandemia), potem zapowiadano je na czerwiec (ale szefowa Komisji Ursula von der Leyen bała się, że popsują klimat przed negocjacjami budżetowymi), a teraz są planowane na koniec września. A niemiecka prezydencja w Radzie UE zapowiada, że chce przed końcem roku wnieść ten pakiet („pakt migracyjny”) pod obrady ministrów z 27 krajów Unii.
W planowanym pakiecie – wedle przecieków – nie ma projektu obowiązkowej relokacji uchodźców między kraje Unii, ale każde państwo członkowskie Unii musiałby się jakoś dołożyć do rozwiązywania kryzysu uchodźczego (wśród możliwych wariantów już przed paru laty rozpatrywano zastępcze płacenie do wspólnej kasy UE). „Pakt migracyjny” pokaże, czy Unia w pięć lat po niemieckim „Damy radę!” jest w stanie wspólnie planować spójną politykę migracyjną czy też urazy z 2015 roku nadal paraliżują UE w tej kwestii.
Korespondent w Brukseli od 2009 r. z przerwami na Tahrir, Bengazi, Majdan, czasem Włochy i Watykan. Wcześniej przez parę lat pracował w Moskwie. A jeszcze wcześniej zawodowy starożytnik od Izraela i Biblii Hebrajskiej.
Korespondent w Brukseli od 2009 r. z przerwami na Tahrir, Bengazi, Majdan, czasem Włochy i Watykan. Wcześniej przez parę lat pracował w Moskwie. A jeszcze wcześniej zawodowy starożytnik od Izraela i Biblii Hebrajskiej.
Komentarze