Kulki jarzębiny mają więcej betakarotenu od marchwi, a do tego pękają w szwach od całego alfabetu dobra: witamin C, E, P, K, B, A. Kto chce, może teraz, zaraz, bez wizyt w sklepach czy aptekach, zrobić sobie dżem, syrop, albo wódkę z jarzębiny, żeby lepiej przygotować się na okres infekcyjny
Choć już dawno przekwitła, a jej owoce właśnie dojrzały, czas jarzębiny dopiero się zaczyna. Pośród jesiennych ulew i zimowych przymrozków, jej krągłe, płonące czerwienią i pomarańczą owoce nie tylko rozgonią, jak pisał Leopold Staff, nasze ludzkie smutki, ale i pomogą przetrwać okres głodu i chłodu wielu mieszkańcom miast, o których istnieniu na co dzień zapominamy: drozdom, gilom, jemiołuszkom, kwiczołom, kosom, lisom, dzikom, wiewiórkom czy sarnom.
Te drobne, jędrne, buńczuczne owoce, które kojarzymy z przedszkolem i przez to łatwo zbywamy, a nawet upupiamy – uznajemy za urocze, ale nieistotne – są w rzeczywistości naprawdę niezwykłe. I to nie tylko dlatego, że według klasyfikacji botanicznej znajdują się w jednej grupie z różami, a do tego ani jagodami, ani owocami tak właściwie nie są. Tylko owocami pozornymi. Rzekomymi. Z rodzaju jabłkowatych, które jak jabłka, gruszki, pigwy, aronie i głóg, nie rozwinęły się wyłącznie z zalążni słupka, ale i z mięsistego dna kwiatu, co wpłynęło na ich konstrukcję, a szczególnie na strukturę ich mezokarpu, czyli miąższu. Kulkom jarzębiny bliżej więc do dzikich róż i jabłek, niż do jagód albo winogron. I to wcale nie największa niespodzianka, jaką w sobie kryją.
Bo mają więcej betakarotenu od marchwi, a do tego pękają w szwach od całego alfabetu dobra: witamin C, E, P, K, B, A, a także sorbitolu i kwasu sorbowego. Dla ptaków, które zimą nie mają dostępu do innego pożywienia, to, co pozostaje na gałęziach jarzębin czy głogów, jest więc nie tylko szansą na przetrwanie, ale również apteczką i zasobem na przyszłość. Nic dziwnego, że ptaki jedzą więc grona jarzębiny jak szalone. Migrujące jemiołuszki spożywają ich tak dużo, że ich pióra barwią się od nich na czerwono. Stąd zresztą łacińska nazwa gatunkowa jarzębu pospolitego: Sorbus aucuparia, jarzębina łapiąca ptaki. Pozwalająca ludziom je śledzić, łowić i chwytać. A dziś obserwować i podtrzymywać przy życiu w coraz bardziej wyniszczonych i nieprzyjaznych im środowiskach.
A nie jest to nasz jedyny z niej pożytek. Bo ten sam betakaroten, który odpowiada za gustowne upierzenie jemiołuszek, u ludzi wspiera odporność, wspomaga produkcję kolagenu, wzmacnia wzrok i jako barwnik również pomaga się ładnie i równomiernie opalić. Z kolei sorbitol, pozyskany po raz pierwszy w 1872 roku właśnie z gron jarzębiny, ma niski indeks glikemiczny, utrzymuje wilgotność, nawilża, słodzi i zmiękcza, a nawet przeciwdziała próchnicy. Produkowany syntetycznie na wielką skalę, przydaje się dziś i w kosmetyce i w stomatologii i w produkcji leków i jako dodatek do żywności (E420).
Znajduję go nawet w antybiotyku, który podaję synowi na anginę.
Równie powszechnie wykorzystuje się dziś kwas sorbowy, który hamuje rozwój pleśni i grzybów, dlatego używa się go i w płynie do płukania zębów i jako konserwant (E200).
Nic dziwnego, że w całej Europie jarzębina była przez wieki uważana za drzewo magiczne. Szczególnie na północy, gdzie symbolizowała zarówno saamską boginię Ravdnę, jak i nordyckiego boga Thora, który miał kiedyś uniknąć śmierci, łapiąc się jarzębinowej gałązki. W wiktoriańskiej Anglii wierzono, że uplecione z niej krzyże i wieńce chronią przed urokami wiedźm, a w Szkocji wsuwano jej gałęzie pod strzechę obory, aby odgonić od bydła choroby oraz śmierć.
Z kolei w Polsce, Ukrainie i na Litwie, jak czytam w moim ulubionym słowniku roślin w wierzeniach i zwyczajach ludowych Adama Fischera, jarzębinę sadzono, by i odgonić diabła i powstrzymać zmarłych przed wstaniem z grobów i zapewnić krowom mleko i wzbudzić w kimś uczucie. Z owoców korzystano, by leczyć zęby, hemoroidy, kaszel, biegunkę, febrę oraz zapalenie pęcherza, a podczas wieczornych prac budzono się nimi, jak dziś energetykami. W innych regionach omijano zaś jarzębiny szerokim łukiem, bo uważano z kolei, że jest drzewem grzesznym, na zawsze naznaczonym faktem, że w czasach biblijnych powiesił się na niej Judasz. Wszyscy natomiast zgadzali się, że jarzębina nie jest wcale tak zwyczajna i pospolita, jak jej współczesna, polska nazwa gatunkowa zdaje się sugerować.
Gdy czytam o jej długiej i bogatej historii kultury, pełnej nakazów, zakazów, wierzeń, strachów i zachwytów, czuję pokorę, że mogę od tak, z głupia frant wyjść z domu i nazbierać jej owoców – najlepiej po pierwszych przymrozkach, gdy wraz z odrobiną witaminy C stracą też sporo ze swojej nieprzyjemnej goryczki.
Kto chce, może dziś, teraz, zaraz, bez wizyt w sklepach czy aptekach, zrobić sobie dżem, syrop, susz albo wódkę z jarzębiny, żeby lepiej przygotować się na okres infekcyjny. Na nasze ciężkie, dziwaczne czasy. Ważne tylko, żeby pamiętać, że to co dla nas jest tylko zdrowym dodatkiem do diety, dla innych jest jej podstawa. Dlatego zbierajmy zawsze ciut mniej, niż byśmy chciały, a resztę zostawmy ptakom. Świadomie. Z wdzięcznością. I z troską. Bo nie jesteśmy tu same. A bez innych – bez cudzych dziobów, odnóży, skrzydeł, koszyczków, odwłoków i odchodów – jarzębina by się nie rozsiała. I wtedy dopiero zrobiłoby się słabo.
Bo jej kwiaty są niezwykle miododajne, dzięki czemu karmią wiele z wymierających w Europie na wielką skalę zapylaczy, a jej kora, gałęzie, drewno i liście dają schronienie wielu muchom, muchówkom, pająkom, ślimakom, roztoczom i ćmom – choć nie zawsze z korzyścią dla goszczącego je drzewa. I jakby tego było mało, jej korzenie zasilają podziemne sieci mikoryzowe, odpowiedzialne za wymianę informacji i zasobów w środowisku oraz pomagają mitygować powodzie.
Tak. Jarzębinę sadzi się w górach wokół potoków, by jako gatunek odporny na podtopienie, wraz z innymi roślinami – takimi jak wierzby, olsze, dzikie róże i jeżyny – przeciwdziałała erozji brzegów i całych zboczy, zwiększając retencję gleby i ułatwiając wodzie odpływ, łagodząc tym samym skutki gwałtownych ulew. O czym jako mieszczuch oczywiście nie miałam pojęcia, bo nigdy nie przyszło mi do głowy, że to niepozorne, radosne miejskie drzewko jest tak naprawdę ważnych gatunkiem leśnym, górskim, lasotwórczym i tak, również przeciwpowodziowym. O czym polskie leśnictwo, botanika i ekologia wiedziały od dawna – tylko tę wiedzę tłamszono na rzecz innych, rzekomo bardziej nowoczesnych, betonowych rozwiązań, przez które teraz wszyscy budzimy się z ręką w nocniku.
Ta sama jarzębina, którą od przedszkola sprowadzamy wyłącznie do roli dekoracyjnej, jest w rzeczywistości ważną sojuszniczką w przeciwdziałaniu zmianom klimatu i ich gwałtownym, katastrofalnym skutkom. I to nie tylko dlatego, że pomaga górskim i rzecznym ekosystemom rozładować skutki nadmiernych ulew. Jako drzewo, które lubi słońce i jest odporne na mróz, ale mimo tego potrafi przetrwać w formie krzewu w cieniu wysokich świerków, zakorzeniona w najbardziej kamienistej czy piaszczystej czy zanieczyszczonej glebie, karmi leśnych mieszkańców w okresie głodu, osłania młodsze drzewa przed nadmiernym wpływem warunków pogodowych, dzieli się z innymi organizmami zasobami poprzez system grzybni.
A do tego rośnie tam, gdzie inni nie chcą rosnąć.
Na przykład na miejscu wymierających w zastraszającym tempie świerków, które dotąd były podstawą wielu europejskich lasów oraz regionalnej gospodarki leśnej.
Ta odporność jarzębiny na przemiany leśnych ekosystemów wywołane zmianami klimatu również nie jest dla polskiej nauki niczym nowym. Magdalena Żywiec z Instytutu Botaniki PAN od lat zgłębia ten temat w Babiogórskim Parku Narodowym. Choć podobno ostatnio nawet tam zaczyna się z jarzębinami źle dziać – bo choć mają teraz większy dostęp do potrzebnego im słońca, to gdy z ich otoczenia zniknęły świerki, zniknęła też ich bariera przeciwwiatrowa, więc kolejne wichury coraz bardziej populację jarzębin niszczą.
Ale Żywiec trzyma rękę na pulsie. Mierzy, sprawdza, bada, weryfikuje. Publikuje wyniki. Dzieli się nimi z innymi. Promuje kolejne pokolenia młodych ekologów. Może więc wciąż nie wszystko stracone?
Trzeba by tylko zacząć z ich wiedzy, narzędzi i budowanej latami intuicji korzystać.
Zbudować na podstawie osiągnięć polskiej i międzynarodowej nauki nowszą, sensowniejszą politykę środowiskową. Szczególnie w zakresie ekologii lasów, na której łonie – mimo chronicznego niedofinansowania – wyrastają w Polsce obecnie eksperci na skalę światową.
Uświadamiam sobie to wszystko podczas rozmowy z Michałem Bogdziewiczem, współpracownikiem Żywiec, dyrektorem Centrum Biologii Lasów Uniwersytetu Adama Mickiewicza w Poznaniu i kierownikiem kilku dużych, międzynarodowych projektów naukowych z zakresu ekologii lasu, nagrodzonego licznymi prestiżowymi wyróżnieniami – od Nagrody Narodowego Centrum Nauki dla młodych naukowców po tytuł Krajowego Mistrza w międzynarodowym konkursie Frontiers Planet Prize 2024.
Najnowsze odkrycia Bogdziewicza i zespołu na temat schematów działania lat nasiennych u różnych gatunków drzew – w tym jarzębiny – są obecnie dyskutowane na całym świecie, bo rewolucjonizują dziedzinę ekologii lasu i pozwalają inaczej, trafniej przewidywać konsekwencje zmian klimatu dla leśnych ekosystemów.
Co brzmi górnolotnie, ale jak tłumaczy mi Bogdziewicz, często zaczyna się od łażenia godzinami po lesie, obserwowania słońca, żmudnego i trudnego liczenia nasion, zadawania sobie podstawowych pytań, no i czytania stert materiałów naukowych na balkonie, aż przyjdzie inspiracja. Z pozoru nic imponującego, przez co pewnie wciąż chętniej myślimy o ekologach jako o leśnych dziadkach czy aktywistkach przytulających drzewa i przykuwających się do nich, niż o ludziach, którzy od dekad, aktywnie i świadomie pracują na nasze wspólne przetrwanie.
Weźmy kwestie tych lat nasiennych.
Niektóre gatunki drzew – jak powszechne w Polsce buki, dęby czy właśnie jarzębiny – nie owocują co roku, a raz na kilka lat. Co w przypadku pojedynczego osobnika nie byłoby szczególnie dziwne, bo każdy organizm nieco inaczej zareaguje na chorobę, ograniczenie dostępu do wody, zabetonowane korzenie. Ale zjawisko to zachodzi na raz w całych populacjach – drzewa z jednego gatunku, a czasem i z kilku na raz, synchronizują się ze sobą w skali od kilkuset kilometrów do całego kontynentu. Jakby nie były wcale jednostkami nastawionymi na osobiste przetrwanie, tylko społecznościami działającymi dla wspólnego dobra, na rzecz przeżycia całego gatunku. Co oczywiście ludziom długo nie mieściło się w głowie. Powstało więc wiele hipotez, dlaczego drzewa tak robią. I dlaczego właśnie w tym danym momencie, a nie kiedy indziej. A zespół Bogdziewicza te różne badania zebrał i ponownie przeanalizował, zestawił z nowymi modelami oraz własnymi danymi ze stacji badawczych w Białowieży i na Białe Górze.
Aż doszli do różnych, fascynujących wniosków, z których teraz wyrosną kolejne odkrycia.
Że lata nasienne to strategia reprodukcyjna, nie mieli wątpliwości. Wiedzieli też, że za jej pomocą drzewa są w stanie lepiej zarządzać energią i zasobami, bo produkcja nasion je pożera i łatwiej je znów gromadzić i wzrastać, tworzyć liście i substancje owadobójcze, gdy nie trzeba biedzić się z nasionami. Stąd historię i rytm lat nasiennych można wyczytać nawet ze struktury drewna. Kto był kiedyś w ciąży, ten wie.
Od dawna obserwowano też, że kalendarz lat nasiennych odbija się właściwie na całym ekosystemie. Bo jak tłumaczy mi Bogdziewicz, lata nasienne zwiększają koncentrację pyłku w powietrzu i tym samym efektywność zapylania oraz szansę gatunku na przeżycie. Z kolei lata bez nasion pozwalają drzewom zamknąć bufet dla żerujących na nich zwierząt. Gryzonie, które namnożyły się podczas roku obfitego w nasiona tak, że najchętniej pożarłyby wszystkie nowe owoce i orzechy, w latach głodnych zaczynają wymierać. Lata nasienne warunkują więc cykle życia całych ekosystemów – nawet ptaki często dostosowują do nich swoje wzorce migracyjne, aby móc podążać za pokarmem.
Wciąż nie było jednak jasne, za pomocą jakiego mechanizmu drzewa zgrywają się ze sobą aż na taką skalę. Aż pewnego lipcowego wieczoru Bogdziewicza nagle olśniło. Nie w laboratorium, nie w lesie, a na balkonie na poznańskiej Wildze. Nad naręczem publikacji szwajcarskich ekologów o starzeniu się liści buka, które uświadomiły mu, że drzewa te najpewniej wykorzystują moment przesilenia letniego – sygnał w postaci najdłuższego dnia w roku – aby na trzy-cztery w skali całej Europy przestawić swoje zewnętrzne zegarki, rozpocząć pomiary temperatury i na ich podstawie synchronizować zachowania.
Bo uświadamia, jak tłumaczył mi Bogdziewicz, że drzewa to nie to pojedyncze, niezależne od siebie kołki w ziemi, darmowe składowiska martwych desek czy powolne towarzyszki ludzkiego życia, lecz „zachwycające i bardzo skomplikowane maszyny, niezwykle precyzyjnie przystosowane, aby po pierwsze, funkcjonować w tym a nie innym środowisku, a po drugie, odczytywać płynące z niego sygnały i dostosowywać się do nich”. Problem polega na tym, że wywołane przez człowieka zmiany klimatu zaburzają te precyzyjne mechanizmy przetrwania, bo im robi się cieplej, tym drzewa częściej zmuszają się do kwitnienia, przez co nie mają ani kiedy się zregenerować, ani jak wygłodzić pożerające je owady i gryzonie.
Jak tłumaczy Bogdziewicz, to sprawia, że lata nasienne przestają gwarantować wielu gatunkom sukces reprodukcyjny, a wręcz go im utrudniają. Drzewa, które dziś pięknie kwitną, zaciągają niespłacalny dług na przyszłość i w rzeczywistości wymierają. Las, po którym teraz chodzimy, jest już lasem duchów. Jesienną zjawą z przeszłości, a nie gwarantem przeżycia na przyszłość.
Słuchając Bogdziewicza, trudno nad losem drzew nie zapłakać. I nie zachwycić się tym, jak żywymi, twórczymi i społecznymi istotami są. I jak wiele komunikatów na temat stanu całego środowiska kierują w naszą stronę. Tylko my nie potrafimy, uparcie nie chcemy ich wysłuchać, bo mówią za wolno, zbyt cieleśnie, zbyt obco. Ale na szczęście mamy tłumaczy. Jak Bogdziewicza, Żywiec, czy zastępy innych botaniczek, ekolożek i dendrolożek. Czas zacząć bardziej doceniać ich pracę. I brać ich odkrycia i rekomendacje na poważnie. Traktować je nie jako piękne ekobajki, a jako istotne wytyczne dla państwowej polityki.
Chcecie dowiedzieć się, jaka przyszłość czeka w Polsce jarzębinę? Nie pytajcie mnie, tylko nasze urzędniczki, posłanki, prezydenta i premiera. Najwyższa pora, żeby nauczyli się na takie pytania odpowiadać.
Kulturoznawczyni, eseistka, badaczka związków sztuki, roślin i pracy opiekuńczej. Mama dwójki dzieci.
Kulturoznawczyni, eseistka, badaczka związków sztuki, roślin i pracy opiekuńczej. Mama dwójki dzieci.
Komentarze