0:00
0:00

0:00

Prawa autorskie: Fot. Agnieszka Sadowska / Agencja Wyborcza.plFot. Agnieszka Sadow...

Jakub Wojtaszczyk: Pani książka „Pinezka. Historie z granicy polsko-białoruskiej" przedstawia początki kryzysu migracyjnego w 2021 i 2022 roku, kiedy stopniowo budowało się napięcie wokół osób w drodze. Czytając ją, myślami cofałem się jednak do roku 2015. Wtedy światową prasę obiegło zdjęcie zwłok trzyletniego Syryjczyka, który wraz z matką i bratem utonął podczas przeprawy przez Morze Egejskie. Fotografia wywołała silne emocje, również w Polsce. Dziś podobne zdjęcia, czy nawet świadomość śmierci migrantów i migrantek na granicy z Białorusią – mam wrażenie – już tak nie ruszają. Znieczulica?

Urszula Glensk*: Pamiętam zdjęcie ciała tego chłopczyka, Aylana Kurdi. Jego zwłoki leżały na kamienistej plaży nieopodal tureckiego kurortu w Bodrum. Strażnik, który je niósł, miał niebieskie rękawiczki i uniform z państwowymi symbolami. Wtedy dopiero zaczynaliśmy rozumieć, że coraz więcej osób próbuje przedostać się do Europy, z czasem okazało się, że co roku w morzu ginie ich blisko dwa tysiące. Wierzą pośrednikom i kurierom, organizującym przemyt, wsiadają do łodzi. Te mają ich wieźć do Grecji albo Włoch, lecz są zmiatane przez fale na Morzu Śródziemnym, niegdyś miejscu wymiany kultur, teraz miejscu śmierci. Chłopiec, o którym rozmawiamy, stał się tego symbolem. Zginął z matką i bratem.

Niestety od 2015 roku jest tylko gorzej, lecz faktycznie coraz rzadziej mówi się o śmiertelnych ofiarach kryzysu migracyjnego.

Myślę, że to psychologiczna ucieczka od lęku, z którym sami się zmagamy. Uświadomienie sobie strasznych wiadomości jest niewygodne, przykre. Mam wrażenie, że nie chcemy konfrontować się z tym, co dzieje się na polsko-białoruskim pograniczu, staramy się nie słyszeć o ofiarach. Właściwie nie wiadomo, ile tam osób ginie. W mojej książce zapisałam 55 nazwisk. Ale jest to rejestr pierwszych dwóch lat kryzysu, od 2021. Czasem jedynym znakiem po tych osobach jest grób przy płocie na cmentarzu w Sokółce oznaczony NN albo cała polana mogił na mizarze w Bohonikach. Umierali w cierpieniu w puszczy. To nie są pojedyncze ani przypadkowe ofiary, ale jako społeczeństwo jakbyśmy przymykali oczy na ich nieszczęścia.

Pozostają obcymi?

Bez wątpienia, w debacie publicznej mówimy o nich „nielegalni”. Leszek Kołakowski w książce „Czy diabeł może być zbawiony i 27 innych kazań” pisał, że chętnie ulegamy fałszywej interpretacji, że obcięcie palca komuś, kto mieszka w świecie pełnym przemocy, bólu i poniżenia, jest dla niego mniej bolesne niż pozbawienie palca Europejczyka. Nie, pod każdą szerokością geograficzną ból odczuwany jest tak samo. Kiedy oglądamy pozostałości więzienia Sajdnaja pod Damaszkiem, nazwanego „ludzką rzeźnią”, to wydaje nam się, że zadawane tam tortury są niewyobrażalne. Trudno pojąć, że coś takiego mogłoby nas spotkać. Zatem patrzymy na te wydarzenia jak przez szybę jak na opowieść z innego, nieludzkiego świata. Wtedy warto przywołać sobie Kołakowskiego i jego proste przypomnienie, że inni przeżywają cierpienia tak samo, jak my. Ból więźniów w państwach autorytarnych jest niesłyszalny, bo nie mają głosu. Dlatego, przynajmniej częściowo, starałam się w „Pinezce” wsłuchać się w relacje osób migrujących.

W Hajnówce trwa proces pięciu osób oskarżonych z powodu udzielenia pomocy humanitarnej migrantom. Według prokuratury dostarczenie jedzenia i odzieży rodzinie z Iraku oraz przewiezienie jej z lasu do najbliższego miasta stanowiło przestępstwo ułatwienia cudzoziemcom pobytu w Polsce wbrew przepisom. Tej piątce grozi do ośmiu lat więzienia. To silna manifestacja tego, że władzy nie w smak aktywizm na granicy.

W listopadzie 2021 roku pomoc ludziom w lesie oznaczała ratowanie ich życia. To nie było widzimisię wolontariuszy, „pożytecznych idiotów”, jak ich nazywała ówczesna władza, tylko reakcja na bezmiar cierpienia. Wystarczyło nie odwracać oczu, aby przekonać się, co dzieje się puszczy. Karetki pogotowania nie przyjmowały zgłoszeń do tzw. strefy zamkniętej. Dzwoniąc pod 112, wolontariusze słyszeli pytanie o kolor skóry osoby potrzebującej pomocy. Dyspozytorzy karetek odsyłali do Straży Granicznej, co oznaczało, że wyczerpany człowiek zostanie ponownie pushbackowany.

Doskonale pamiętam tę straszliwą zimę i heroiczne próby pomagania, za które postawiono zarzuty wolontariuszom z Hajnówki. Był to pierwszy rok kryzysu humanitarnego. PiS-owskie państwo szczuło na migrantów, a odpowiedzią na prowokację Łukaszenki było brutalne, pełne przemocy wypychanie ludzi na białoruską stronę. Była to pierwsza fala sprowadzonych przez Mińsk migrantów, którzy nie byli świadomi, co ich tu spotka.

Trzeba dodać, że reakcja polskich władz nastąpiła z kilkumiesięcznym opóźnieniem, jak już setki ludzi spokojnie przeszło przez Podlasie do Niemiec. Gdy rząd Morawieckiego zareagował, zrobił to w najgorszy z możliwych sposobów, niehumanitarnie i z połamaniem wszelkich zasad etycznych i praw uchodźców. Dość powiedzieć, że w mrozie przerzucano ludzi w odludnych miejscach na Białoruś, wcześniej niszcząc im telefony, czyli nawigację. Kluczem lub śrubokrętem przekręcano wejście do ładowania. Ludzie byli najpierw pushbackowani, a potem ich martwe ciała odnajdowano w lasach, albo koło Narewki, koło Hajnówki. W różnych miejscach, bliżej lub dalej zabudowań.

Sądzeni powinni być nie ci, którzy pomagali, ale ci, którzy kryzys migracyjny zmienili w katastrofę humanitarną.

Jednym z elementów tego działania było zastraszanie grup pomocowych. Prokuratorzy często umarzali postępowania przeciw wolontariuszom, wypuszczali zatrzymanych, bo wiedzieli, że chodzą do mroźnego lasu nie po to, żeby zarabiać pieniądze, tylko aby zmniejszyć ludzkie cierpienie, głód, pragnienie, wyziębienie. Gdyby nie oni, śmiertelnych ofiar byłoby znacznie więcej. Na szczęście teraz w Hajnówce wolontariuszy nie będą sądzili ludzie Ziobry.

Przeczytaj także:

Niewidzialny mur

Historia pomocowa osób sądzonych w Hajnówce rozpoczęła się wiosną 2022 roku, mniej więcej w czasie, w którym pani kończyła dokumentować kryzys humanitarny na Podlasiu. Jadąc tam pół roku wcześniej, wiedziała pani, czego może się spodziewać?

Pojechałam w połowie października 2021 roku. Wiedziałam już, co oznacza pushback. Wtedy to słowo dopiero zadomowiało się w polszczyźnie. Thomas Hobbes, XVII wieczny myśliciel, pisał, że wraz z postępem cywilizacyjnym akty przemocy zostały zepchnięte z pola widzenia, więc pozostają poza naszym realnym doświadczeniem. Nie jesteśmy do nich przyzwyczajeni. Niestety na Podlasiu je widziałam. Wcześniej nie mogłam się spodziewać, że zobaczę ludzi w hipotermii z twarzami, jak figury woskowe, stopami okopowymi, jak u żołnierzy z pierwszej wojny światowej, usłyszę kobietę wyjącą z rozpaczy i strachu.

W „Pinezce” pisze pani, że już w lipcu i sierpniu 2021 roku lokalna społeczność coraz częściej miała kontakt z migrantami i migrantkami. Reagowano neutralnie.

Przejścia uchodźców zaczęły się wiosną 2021 roku. Oczywiście nie były tak częste. Na pierwsze grupy nikt nie zwracał na nich specjalnej uwagi. Mieszkańcy okolic Puszczy Białowieskiej są przyzwyczajeni do cudzoziemców, którzy przyjeżdżają tam jako turyści. Dopiero po kilku miesiącach, o czym opowiadają bohaterowie mojej książki, sytuacja eskalowała. Przełomowe były wydarzenia w Usnarzu 8 sierpnia 2021 roku, kiedy białoruscy funkcjonariusze wypchnęli na polską stronę pięćdziesięcioosobową afgańsko-irakijską grupę, również kobiety z dziećmi. Straż graniczna ją zablokowała, a pogranicznicy Łukaszenki nie pozwalali jej na powrót. Wszystko rozgrywało się w świetle kamer.

Natomiast początkowo nasi strażnicy graniczni przekazywali żywność tkwiącym w lesie uchodźcom. Pozwalali wolontariuszom z nimi rozmawiać. Nawet sami pytali, jak mogą pomóc. Częstowali papierosami.

Dosłownie z tygodnia na tydzień pomiędzy pogranicznikami a pomagającymi wyrósł niewidzialny mur.

Zapewne dostawali nowe rozkazy: „nie rozmawiać”, „nie wdawać się w dyskusje”, „nie uczestniczyć w przekazywaniu pomocy”. Z czasem umacniali się na swojej pozycji, chodzili z bronią na ramieniu i skrzętnie zasłaniali twarze kominiarkami. Wreszcie pojawiła się otwarta niechęć w stosunku do uchodźców. Powtarzano tę samą śpiewkę, że „Islamy” przyszły tutaj zaatakować naszą kulturę, że są „czarni”, niebezpieczni. Rasistowski język został zainicjowany.

W październiku 2021 na wniosek rządu Morawieckiego przegłosowano nowelizację ustawy o cudzoziemcach, czyli de facto nadano pushbackom rangę prawną. Czy wtedy rasizm i przemoc eskalowały?

Pushbacki zyskały pozorny status prawny w postaci artykułu 303b. Z punktu widzenia naszej konstytucji, kodeksu karnego czy Konwencji Genewskiej takie brutalne działania są po prostu nielegalne. Natomiast pozorne zalegalizowanie pushbacków dało strażnikom granicznym pozwolenie na działanie przemocowe. Podporządkowali się rozkazowi, który zapewne w przyszłości będzie źródłem wstydu (jak przestrzegał Remarque). To nie specjalna grupa funkcjonariuszy ładowała broń, by postraszyć nią uchodźców podczas wypychania na białoruską stronę, tylko „zwykli” strażnicy graniczni.

Od samego początku migrantów przepychano do koncertiny [udoskonalona wersja drutu kolczastego – red.]. Pogranicznicy rozcinali ją, robiąc małe przejście, przez które uchodźcy musieli przejść. Nie mówili „Zapraszamy państwa do Białorusi…”, tylko „Go, go!”. Działo się to w miejscach kompletnej dziczy i pustki, często na terenach bagiennych, gdzie do najbliższej wioski było 40 km, i gdzie nie było służb białoruskich. W zimie – bez komórki, sprzętu, namiotu – była to droga ku śmierci. Wiedzieliśmy o tym i byliśmy bezsilni.

Jak pani reagowała na tę bezsilność?

Szybko zdałam sobie sprawę, że najlepsze, co w tej sytuacji mogę zrobić, to dokumentować, jednocześnie udzielając pomocy, kiedy nadarzy się okazja. Wystarczyło zaledwie kilka dni, żeby zorientować się, gdzie ukrywają się uchodźcy, gdzie mają swoje obozowiska, którędy przechodzą. Często oczekiwali na przyjazd krewnych z Niemiec czy ze Szwecji.

W pierwszym etapie migracji, o którym piszę w książce, pośrednicy Łukaszenki werbowali rodziny z dziećmi z obozów dla uchodźców w Turcji, by samolotem przetransportować ich do Mińska, a następnie taksówką do granicy. Potem, złapani w tę pułapkę fałszywej obietnicy, nie mieli już wyjścia, nie mogli się cofnąć, chociaż wielu z nich próbowało. Osoby z obozów w Turcji, na przykład w portowym mieście Mersin, decydowały się na wyjazd, bo chociaż nie głodowały, to tkwiły w wegetacji bez pracy i perspektyw. Początkowo podróż była na kredyt, bo bilet był poza finansowymi możliwościami tych ludzi. Mieli zwrócić pieniądze po dotarciu na zachód Europy. Na granicy Schengen stali się jednak piłeczkami ping pingpongowymi, przerzucanymi przez białoruskie i polskie służby.

Pamiętam, że na początku jesieni 2021 roku wraz z wolontariuszami zastanawialiśmy się, co zimą zdarzy się w tej koszmarnej grze. Byliśmy przekonani, że zostanie zorganizowana rządowa pomoc humanitarna, choćby po to, żeby tych, którym nie należy się ochrona międzynarodowa w Europie, odesłać do krajów pochodzenia, gdzie mogliby zaświadczyć o fałszywości obietnic Łukaszenki.

Naiwnie wyobrażaliśmy sobie, że przecież ktoś się zlituje i nie pozwoli kilku tysiącom ludzi siedzieć w mrozie pod gołym niebem, bo to się skończy zbieraniem trupów.

Myliliśmy się co do litości, ale nie co do trupów. Do tego tragicznego bilansu trzeba doliczyć 300 osób, po których ślad zaginął na pograniczu polsko-białoruskim.

Zadaje pani pogranicznikom pytanie: „Jak się czują, wyrzucając ludzi na druty?”. Co odpowiadali?

Niech pani jedzie dalej…”. Jesienią i zimą rząd Morawieckiego robił pokaz sił. Podlasie zostało totalnie zmilitaryzowane. Nie dało się przejechać siedmiu kilometrów bez postoju na tzw. checkpointach. Każdy kierowca musiał otwierać bagażnik samochodu. Kiedy znaleziono migranta, przyjeżdżała straż graniczna, zabierała go i wywoziła „na druty”, jak mówiono. Natomiast przewoźnika aresztowała policja. Te obowiązki służb mundurowych się nie mieszały. Odpowiedzialność została posegregowana.

Na checkpointach stali bardzo młodzi funkcjonariusze, których zwożono z całej Polski. Pytałam ich, czy zdają sobie sprawę z tego, że poszukując uchodźców, narażają ich na pushbacki i zagrożenie życia? Słyszałam: „A co to jest pushback?”. Najpierw byłam przekonana, że ze mnie drwią. Natomiast, gdy sytuacja zaczęła się powtarzać, przekonałam się, że oni rzeczywiście niezbyt się orientują, co dzieje się w lesie i co się dzieje z migrantami, których złapią.

Zdarzyło się, że wolontariuszka na kolanach prosiła policjanta, aby wypuścił migranta. Czuła, że pozwoliłby mu jechać dalej, gdyby nie obserwujący go kolega. Od innego funkcjonariusza usłyszała, że gdyby zatrzymała ich lokalna prewencja, zostaliby wypuszczeni, bo lokalni zdają sobie sprawę, co tu się dzieje, ale ci zwiezieni z całej Polski już nie. Wielokrotnie powtarzałam mundurowym: „Zamknijcie oczy”, dzisiejsze rozkazy mogą być powodem hańby jutro, rozkaz nie zwalnia z odpowiedzialności prawnej i etycznej… Wyjechali z Podlasia, a wspomnienia wzięli ze sobą.

Media donoszą o samobójstwach, nadużywaniu alkoholu, rozróbach żołnierzy na granicy. Rozkazy nie pozostają bez konsekwencji.

Zgadza się. W czasie, o którym pisałam, takie wydarzenia były utajane i nie przenikały do opinii publicznej. Na przykład Białowieża stała się zamkniętym obszarem, do którego mogły wjeżdżać tylko zameldowane osoby. W tamtejszych pięciogwiazdkowych hotelach kwaterowano mundurowych. Wódka lała się hektolitrami. Pokoje były poniszczone, tapety zarzygane. Mieszkańcy doskonale wiedzieli, co się dzieje. Na lokalną stację benzynową i do pobliskich sklepów co chwilę przyjeżdżały samochody wojskowe po zaopatrzenie. Sprzedaż alkoholu wzrosła. Zresztą dwa miesiące temu pijany żołnierz na Podlasiu strzelał do prywatnego samochodu jednego z mieszkańców. W aucie jechał ojciec z nastoletnią córką.

Życie w dwóch realnościach

Jedna z osób, z którymi pani rozmawiała, powiedziała, że ludzie żyją na Podlasiu jak sąsiedzi obozów Treblinki w czasie II wojny światowej. To nie jedyne skojarzenie z wojną, prawda?

Tak, taka skarga została wprost wypowiedziana na spotkaniu z Rzecznikiem Praw Obywatelskich, Marcinem Wiąckiem w Hajnówce. „Patrzymy na cierpienie” – mówiła mieszkanka tzw. strefy zamkniętej. Uruchomiono bardzo niepokojące mechanizmy. Przede wszystkim „dehumanizacji” innego – służby przyjeżdżały do urzędów i ogłaszały: „Jak zobaczycie czarnych, trzeba zgłaszać!”. Na checkpointach słyszałam: „Czemu pani tu jedzie, w lesie się mężczyźni z długimi nożami?”, pomoc uchodźcom ukrywającym się w strefie była zabroniona i ścigana (teraz trafiła do sądu), do tego trwała propaganda w TVP. Wyizolowanie migrantów też zostało zrealizowane, nikt nie odważył się zaprosić głodnego do domu.

Pomagając migrantom, wielokrotnie widziałam obrazy bliźniaczo podobne do tych, o których możemy przeczytać w literaturze wojennej. Pamiętam matkę zasłaniającą buzię płaczącej 11-miesięcznej dziewczynki na widok kogoś, kto w oddali przejeżdżał rowerem. Ta kobieta była wcześniej pushbackowana z dwójką swoich dzieci. Przez dwa tygodnie siedziała na gołej ziemi w pasie przygranicznym.

Naziści pisali na plakatach: „Żydzi przenoszą tyfus”. Kaczyński mówił, że uchodźcy roznoszą „różnego rodzaju pasożyty, pierwotniaki, które nie są groźne w organizmach tych ludzi, ale mogą tutaj być groźne”. Mowa PiS-u w ówczesnych mediach publicznych podsycała niechęć do „obcych”. Migranci byli przedstawiani jako najeźdźcy, którzy niosą zagrożenie higieniczne, chcący nas zniszczyć, wyzyskać nasze państwo i Europę. Skutecznie stworzono również atmosferę zastraszenia. Okoliczni mieszkańcy, z którymi rozmawiałam, milkli, gdy w pobliżu pojawiła się inna osoba. Bali się.

Nie zapominajmy jednak, że państwo wcale nie działało tak sprawnie, jak próbowano nam wmówić. Zdarzało się, że mundurowi odwracali wzrok, bo widzieli skalę cierpienia. Wielu migrantów przedostało się przez granicę i dotarło do Niemiec. Tam po miesiącach weryfikacji, niektórzy z nich zostali deportowani do krajów pochodzenia.

Grupy pomocowe. Kto je tworzył?

Garstka wspaniałych i odważnych ludzi. Wchodzili w głąb puszczy, gdzie nawet lokalni mieszkańcy boją się zapuszczać, w poszukiwaniu kogoś, kto telefonem wysłał pina, czyli lokalizację. Było to zadanie trudne, niebezpieczne, wysiłkowe. Musieli pokonać swój lęk przed wszechobecnymi i uzbrojonymi w broń służbami. Mimo wszystko myślę, że to optymistyczna część opowieści. W „Pinezce” zawarłam wiele relacji wolontariuszy, także mieszkańców Podlasia, którzy ruszyli z pomocą, kiedy kryzys dosłownie zbliżył się do ich płotu. Udokumentowałam ich postawę, często heroiczną.

W pamięci utkwiła mi relacja nauczycielki, która o dziewiątej rano wróciła z akcji pomocowej, w domu wypiła kawę, wzięła prysznic i poszła do pracy. Mówi, że czuła tak, jakby ktoś przeniósł ją z jednego filmu do drugiego.

To opowieść o tym, jak niektórzy mieszkańcy zaczęli żyć w dwóch realnościach, tej utajonej i tej oficjalnej. Nie mieli wyjścia, jeśli chcieli pomagać. Odkąd zobaczyli pierwszego, trzęsącego się z zimna, wychudzonego człowieka na bagnach czy w głębokim lesie, nie mogli spać spokojnie. Wiedzieli, że mogą uratować komuś życie, więc wychodzili i to robili.

Co istotne oddaje pani głos również osobom z doświadczeniem uchodźczym. Wyobrażam sobie, że niełatwo było zdobyć ich zaufanie…

Poznałam ich w ekstremalnych sytuacjach. Nie rozmawialiśmy w puszczy, tylko później, i zwykle wielokrotnie. Ich historie łamią serce. Byli bici zarówno przez białoruskich, jak i polskich pograniczników. Co ciekawe na początku wszyscy relacjonowali, że byli szczuci psami i bici przez Białorusinów, ale teraz, kiedy dłużej się znamy, mają odwagę mówić o przemocy po polskiej stronie. Polacy też używali psów. Jedna z bardzo wiarygodnych rozmówczyń opowiadała mi, jak w jej obecności polski pogranicznik uderzył kijem w ramię chłopaka i ten nie mógł potem podnieść ręki. Jakiś rozwścieczony mundurowy wylał na głowę migranta wódkę, którą znalazł w jego plecaku. Oczywiście w zimie.

Upomina się pani o uchodźców i uchodźczynie, ale nie traci z pola widzenia problemów współczesnego świata i zachodniej Europy.

Wiem, że można zarzucić mi, że jest zupełnie inaczej. Natomiast wiem, że nie da się całego Afganistanu, Sudanu czy Tigraju przenieść do Berlina. „Pinezką” nie naprawię problemów globalnego świata, natomiast ta książka jest faktograficznym zapisem tego, co widziałam, kiedy kryzys się zaczynał i był w najgorszej horrendalnej fazie.

Jest to mój głos sprzeciwu wobec niehumanitarnego traktowania ludzi.

Robienie pushbacków w warunkach zagrażających życiu jest zresztą niezgodne z polskim kodeksem karnym. Straż graniczna uczestnicząca w pushbackach łamała artykuły kodeksu karnego: 160. [narażenie na niebezpieczeństwo drugiego człowieka – red.] i 162. [nieudzielenie pomocy]. Argument obrony granic tego nie usprawiedliwia.

Jest takie talmudyczne przekonanie, że im człowiek więcej wie, tym większy czuje ból. W jakimś sensie tak jest. Naprawdę wolałabym nie wiedzieć i nie widzieć tego wszystkiego, co udokumentowałam. Ale myślę też, iż im człowiek więcej wie, tym lepiej rozumie i lepiej wybiera, na przykład polityków. Takich, którzy nie będą na nieszczęściu „obcych” zbijali kapitału politycznego, którzy będą mieli odwagę powiedzieć, że jeśli nie posuniemy się w swoim europejskim postkolonialnym dobrobycie, to Morze Śródziemne zmieni się w wody topielców, a nasze zapory przemienią się w taki mur, jaki dzielił Berlin Wschodni od Zachodniego. Przejście groziło śmiercią od kuli.

Kryzys humanitarny to gorący kartofel, z którym nie wiadomo co zrobić. Prof. Maciej Duszczyk przed objęciem stanowiska wiceministra spraw wewnętrznych i administracji, odpowiedzialnego za politykę migracyjną, uważał dekryminalizacje pomocy na granicy za minimum oczekiwań od nowego rządu. Tymczasem działania obecnych władz stanowią w tym zakresie kontynuacje polityki poprzedników. Tusk wnioskował o „tymczasowe terytorialne zawieszenie” prawa do azylu.

Jest jeszcze artykuł 33. Konwencji Genewskiej, który mówi, że „żadne […] państwo nie wydali lub nie zwróci w żaden sposób uchodźcy do granicy terytorium, gdzie jego życiu lub wolności zagrażałoby niebezpieczeństwo”. Nie jesteśmy Koreą Północną, funkcjonujemy w systemie praw i porozumień międzynarodowych. Staram się pamiętać to, co premier Tusk mówił jeszcze przed wyborami: „Humanitaryzm nie wyklucza bezpieczeństwa”. Wciąż mam nadzieję na realizację tego podstawowego założenia. Wszelkie populistyczne pokrzykiwania prowadzą donikąd. Do czego doprowadziły na granicy polsko-białoruskiej, pokazuje „Pinezka”. Lepiej, żebyśmy się nie oswajali z widokiem cudzego cierpienia, ale żebyśmy się na nie zgadzali.

Urszula Glensk – profesorka Uniwersytetu Wrocławskiego, badaczka literatury dokumentalnej, wykładowczyni w Instytucie Dziennikarstwa i Komunikacji Społecznej, laureatka nagrody naukowej Prezesa Rady Ministrów. Autorka siedmiu książek, m.in. monografii „Historia słabych. Reportaż i życie w Dwudziestoleciu” (1918–1939), za którą otrzymała Nagrodę Historyczną „Polityki”, oraz „Hirszfeldowie. Zrozumieć krew”, nominowanej do Nagrody Literackiej Nike.

„NIEDZIELA CIĘ ZASKOCZY„ to cykl OKO.press na najspokojniejszy dzień tygodnia. Chcemy zaoferować naszym Czytelniczkom i Czytelnikom „pożywienie dla myśli” – analizy, wywiady, reportaże i multimedia, które pokazują znane tematy z innej strony, wytrącają nasze myślenie z utartych ścieżek, zaskakują właśnie

;
Na zdjęciu Jakub Wojtaszczyk
Jakub Wojtaszczyk

pisarz i dziennikarz. Autor „Cudownego przegięcia. Reportażu o polskim dragu” (Wydawnictwo Znak). Współpracuje z m.in. Vogue.pl, magazynem „Replika”, portalem Kultura u Podstaw.

Komentarze