Większość Amerykanów popiera Obamacare i aborcję na życzenie. Mimo to będą mieli jeszcze przez długie lata konserwatywny stanowiący prawo Sąd Najwyższy. Zatwierdzona właśnie przez republikański Senat sędzia Amy Coney Barrett przypieczętuje ten układ na długie lata – chyba, że...
Kiedy ponad cztery lata temu, w lutym 2016 roku, prezydent Barack Obama mianował następcę zmarłego sędziego Antonina Scalii, Republikanie wymyślili nagle nową zasadę: w roku wyborczym jakoby nie mianuje się sędziów Sądu Najwyższego. Przywódca Republikanów w Senacie Mitch McConnell, oświadczył, że o obsadzeniu miejsca w Sądzie powinni „zdecydować Amerykanie w listopadzie”. Nominacja sędziego należy wprawdzie do prerogatyw prezydenta, ale kandydaturę zatwierdza – lub odrzuca – Senat.
Bezprecedensowy krok Republikanów, którzy odmówili choćby spotkania z nominatem Obamy (skądinąd szanowanym centrystą), sprawił, że wakat trwał prawie rok. Kiedy wybory wygrał Donald Trump, mianował na to miejsce Neila Gorsucha, którego Senat natychmiast zatwierdził.
Republikanie de facto ukradli jedno z miejsc należących do Demokratów, ale wykonali tym samym kolejny krok w stronę swojego upragnionego celu – zdobycia konserwatywnej większości w Sądzie Najwyższym.
Do tej pory w dziewięcioosobowym trybunale panowała jako taka równowaga – czworo sędziów konserwatywnych, czworo liberalnych i jeden języczek u wagi. Sąd Najwyższy jest w amerykańskim systemie nie tylko najwyższym sądem apelacyjnym kraju, lecz także trybunałem konstytucyjnym. Jego wyroki są ostateczne i często po prostu tworzą prawo: tak było np. z legalizacją małżeństw jednopłciowych w roku 2015 (sprawa Obergefell kontra Hodges) czy, wcześniej, aborcji. Wyrok w sprawie Roe kontra Wade z 1973 roku do dziś jest solą w oku amerykańskich konserwatystów, którzy chcieliby jego odwołania.
Nic dziwnego, że czasy ponadpartyjnych porozumień w kwestii obsady foteli w Sądzie Najwyższym dawno się już skończyły i o każde z miejsc toczy się w Senacie zawsze zaciekła walka. Tak było z kolejnym kandydatem Trumpa, sędzią Brettem Kavanaughem (zatwierdzonym przez Republikanów w 2018 roku, mimo oskarżeń o gwałt), a także z sędzią Amy Coney Barrett, którą republikański Senat zatwierdził w poniedziałek, 26 października, ledwie na tydzień przed wyborami prezydenckimi.
McConnell i pozostali Republikanie nawet nie kryli się z tym, że ich własna zasada, by nie obsadzać wakatu w roku wyborczym, dotyczyła wyłącznie Obamy. Kiedy we wrześniu zmarła 87-letnia sędzia Ruth Bader Ginsburg, powszechnie znana jako RBG, do wyborów zostało półtora miesiąca, a w niektórych stanach już nawet trwało przedterminowe głosowanie. Mimo to (i mimo wyraźnego życzenia umierającej Ginsburg) Trump niemal od razu nominował jej następczynię: Amy Coney Barrett.
Republikańscy senatorowie, którzy jeszcze dwa lata temu obiecywali, że jeśli do wakatu dojdzie w ostatnim roku prezydentury Trumpa, zachowają się konsekwentnie i poczekają z nominacją na wynik wyborów, „zmienili zdanie”. Nie przeszkodziły im ani protesty i próby obstrukcji ze strony Demokratów (partia mniejszościowa nie ma zbyt wielu innych możliwości), ani pandemia (w trakcie tyleż uroczystej, co beztroskiej ceremonii w Białym Domu koronawirusem zaraziło się trzech republikańskich senatorów), i zrobili wszystko, by przepchnąć kandydaturę nowej sędzi jeszcze przed wyborami 3 listopada.
Barrett została zatwierdzona stosunkiem głosów 52 do 48. Był to pierwszy przypadek od 150 lat, kiedy prezydencki nominat nie zdobył ani jednego głosu partii opozycyjnej.
Przeciw Barrett zagłosowała też jedna republikańska senatorka, Susan Collins, chcąc w ten sposób sprzeciwić się hipokryzji i zaznaczyć swoją niezależność od kierownictwa partii. Według badań opinii publicznej przeciwko nominacji Barrett była także większość Amerykanów, uważających, że o obsadzie zwolnionego przez Ginsburg fotela powinien zdecydować zwycięzca listopadowych wyborów. Skąd zatem ten pośpiech Republikanów?
Po pierwsze, przeczuwają klęskę wyborczą – wygraną nie tylko Joego Bidena, lecz także utratę większości w Senacie. Mianowanie konserwatystki do Sądu Najwyższego było rzutem na taśmę, „zaklepaniem” sobie miejsca na kilka dekad (Barrett nie ma jeszcze pięćdziesiątki) i gwarancją, że orzecznictwo Sądu Najwyższego będzie od tej pory po myśli konserwatystów. „Nowe wybory unieważnią wiele z tego, co zrobiliśmy w ostatnich czterech latach”, oświadczył McConnell swoim kolegom w Senacie, „ale z tym niewiele będą w stanie zrobić”.
Choć Republikanie próbowali dość bezwstydnie przedstawiać Barrett jako godną następczynię Ginsburg, trudno między nimi o większy kontrast – RBG była intelektualną liderką liberalnego skrzydła Sądu, Barrett będzie zapewne najbardziej konserwatywną osobą w dzisiejszym składzie trybunału. Jako gorliwa katoliczka sprzeciwia się aborcji i równości małżeńskiej, nie kryła się też ze swoim krytycznym stosunkiem wobec tzw. Obamacare, systemu opieki zdrowotnej, który Republikanie od dziesięciu lat próbują zlikwidować. Choć sędzia zapewnia o swojej niezależności, że będzie orzekać kierując się tylko prawem, a nie poglądami religijnymi czy politycznymi, doskonale wiadomo, że Trump mianował ją właśnie z ich powodu.
Sprawa konstytucyjności Obamacare trafi na wokandę tydzień po wyborach, 10 listopada, i jest duża szansa, że konserwatywna większość w Sądzie Najwyższym – teraz już sześciosoobowa – wyda wyrok po myśli Republikanów. Jeśli wynik wyborów prezydenckich nie będzie jednoznaczny (za sprawą niewielkiej różnicy głosów w kluczowych stanach czy prób podważania legalności części głosów oddanych korespondencyjnie itp.), sprawa trafi do sądu niższej instancji, a w konsekwencji do Sądu Najwyższego, który – tak jak 20 lat temu – może zdecydować o tym, kto zostanie prezydentem. W dalszej perspektywie prawdopodobne jest także obalenie Roe kontra Wade, co pozwoliłoby poszczególnym stanom na całkowite zakazywanie przerywania ciąży.
Obecny Sąd Najwyższy jest dużo bardziej konserwatywny, niż społeczeństwo Stanów Zjednoczonych. Amerykanie w większości popierają Obamacare (55 proc. badanych) i aborcyjne status quo (66 proc.).
Wynika to z tego, że Republikanie od pewnego czasu są już partią mniejszościową, znajdującą się u władzy tylko za sprawą takiego, a nie innego systemu politycznego. Od 1992 roku republikański kandydat na prezydenta tylko raz (sic!) zwyciężył w głosowaniu powszechnym – w 2004 roku – a mimo to 16 z 20 ostatnich nominacji do Sądu Najwyższego przypadło republikańskim prezydentom. Senacka większość, która zatwierdziła Gorsucha, Kavanaugha i Barrett, także reprezentuje mniej obywateli, niż senatorowie opozycji.
Może się okazać, że zwycięstwo Republikanów w kwestii obsady wakatu po RBG okaże się zwycięstwem pyrrusowym. W Partii Demokratycznej narasta wola systemowego rozwiązania problemu Sądu Najwyższego, np. poprzez dodanie kilkorga nowych sędziów. Joe Biden był temu długo przeciwny, ale hipokryzja Republikanów w sprawie miejsc po Scalii i Ginsburg sprawiła, że nawet on wstępnie poparł pomysł powołania komisji, która zajęła by się zmianami w Sądzie Najwyższym.
Dodajmy, że liczbę członków Sądu ustala Kongres i nie trzeba do tego zmiany Konstytucji. Lepszym pomysłem – i prawdziwą reformą – byłoby jednak wprowadzenie kadencyjności, np. 18 lat i wybierania nowych sędziów co dwa lata, żeby wyeliminować z procesu przypadkowość i dać każdemu prezydentowi szansę mianowania przynajmniej jednego sędziego. Zwolennicy tego rozwiązania przekonują, że wzmocniłoby ono legitymizację Sądu Najwyższego, coraz częściej uważanego za organ nadmiernie upolityczniony i odbudowałoby jego prestiż, nadszarpnięty przez ostatnie kontrowersyjne nominacje.
Historyk, doktor nauk politycznych, amerykanista, tłumacz, pisarz. Autor książki „Rozkład. O niedemokracji w Ameryce”. Z Łukaszem Pawłowskim prowadzi „Podkast amerykański"
Historyk, doktor nauk politycznych, amerykanista, tłumacz, pisarz. Autor książki „Rozkład. O niedemokracji w Ameryce”. Z Łukaszem Pawłowskim prowadzi „Podkast amerykański"
Komentarze