0:00
0:00

0:00

"Kwestie finansowe w mojej rodzinie były zawsze poniżej normy, zawsze rodzicom - z zawodu nauczycielom - brakowało przysłowiowej złotówki, do uzyskania zapomogi z budżetu państwa, więc ciągle zapożyczali się w rodzinie. To też zastrzegałem się, że nie podejmę zawodu nauczyciela" - pisze w liście do OKO.press Tomek, dziś nauczyciel 20-letnim stażem.

Ukończył technikum i studia techniczne na Politechnice Śląskiej. Pod koniec lat 90. zaczął szukać pracy w zawodzie. Po długiej tułaczce udało się, ale za marne wynagrodzenie.

"Mama, która ciągle jeszcze niosła kaganek oświaty, widząc moje rozgoryczenie zaproponowała, żebym jednak spróbował pracy w szkole, w której można było wtedy zarobić na pół etatu tyle, co w starostwie na cały".

Tomek wchodził w dorosłe życie, chciał założyć rodzinę. I wtedy przekroczył próg pierwszej szkoły jako pracownik - nauczyciel i został na dwadzieścia lat.

Tomek: "Praca w szkole zaczęła mnie wciągać, wbrew pozorom była spokojniejsza. Ceniłem sobie samodzielność.

Lata 90. to był schyłek szkoły, w której dało się pracować (...)".

Przeczytaj także:

"Szkoda tylko tych 20 lat"

Trzy plagi, które według Tomka zniszczyły Polską szkołę to:

  • wprowadzenie religii do szkół i zatrudnienie tysięcy katechetów na etatach za publiczne pieniądze;
  • wprowadzenie tony administracyjnej pracy związanej z awansem zawodowym;
  • stres i chaos, który w pracę nauczycieli i życie uczniów wprowadziło powołanie Centralnej Komisji Egzaminacyjnej, której działania zupełnie rozjeżdżają się z pracą dydaktyczną w szkołach.

Jak Tomek wyobraża sobie przyszłość w szkole? "Choć utraciłem nadzieję na godny zarobek i poprawę warunków pracy, to łudzę się, że nadchodzący strajk nauczycieli może to odmienić. Ale nawet jak nic z tego nie wyjdzie, to o siebie się nie martwię, jestem człowiekiem pracowitym, przebranżowię się i znajdę sobie pracę, w której będę doceniany. Szkoda tylko tych prawie 20 najważniejszych lat pracy, w którą się tak zaangażowałem.

Może tylko tymi wszystkimi niezliczonymi: dyplomami, aktami nadania, kursami, szkoleniami, na koniec wytapetuję sobie ściany i z czasem zaproszę syna ku przestrodze, gdy będzie wchodził w dorosłe życie i podejmował pracę".

Poniżej cały list Tomka.

Jeśli jesteś/byłeś nauczycielem_nauczycielką i chcesz podzielić się swoimi doświadczeniami - pisz na adres: [email protected]

Ukończyłem renomowane, prawdopodobnie najlepsze technikum ma Śląsku, uzyskując na zakończenie szkoły, oceny z przedmiotów zawodowych jedne z najlepszych w klasie, a tytuł technika obroniłem z wynikiem "bardzo dobry".

Po 5-letnim technikum podjąłem ciężkie, dzienne studia techniczne na Politechnice Śląskiej, a po pierwszym semestrze uzyskałem średnią powyżej 4,5. Zostałem zaklasyfikowany do stypendium naukowego, które pozwoliło opłacić mi kolejowy bilet miesięczny. Na zajęciach z matematyki byłem na tyle dobry, że pani profesor zatrudniła mnie do sprawdzania kolokwiów i sprawdzianów innych studentów. Byłem też bliski opublikowania własnego „bryka” z geometrii wykreślnej, bo większość studentów pierwszego roku wykładała się na tym przedmiocie, a ja czytałem „kreski” bez mrugnięcia okiem.

Kwestie finansowe w mojej rodzinie były zawsze poniżej normy, zawsze rodzicom - z zawodu nauczycielom - brakowało przysłowiowej złotówki, do uzyskania zapomogi z budżetu państwa, więc ciągle zapożyczali się w rodzinie. To też zastrzegałem się, że nie podejmę zawodu nauczyciela.

Co się niestety nie udało, ponieważ w późnych latach 90., kiedy to w 1997 roku ukończyłem studia broniąc pracę dyplomową z wynikiem "dobry", nie można było znaleźć absolutnie nigdzie pracy w zawodzie.

Po marnych w skutkach wielomiesięcznych poszukiwaniach pracy w zawodzie wyuczonym na studiach, podjąłem pracę w prywatnej firmie tylko dlatego, że była prowadzona przez moich krewnych. To były tak trudne czasy, że praca tam kojarzy mi się z wiecznymi zaległościami płatniczymi kontrahentów, ciągłym brakiem pieniędzy i moim przeświadczeniem, że stanowię dla krewnych obciążenie, a moja praca w biurze przy obsłudze zamówień niewiele wnosi.

Natomiast do pracy na produkcji czy fizycznej w terenie przyjmowano jedynie te osoby, które przyniosły ze sobą swoje narzędzia, a jako że mieszkam na Śląsku, byli to najczęściej emerytowani górnicy. Na Śląsku osoby młode bez doświadczenia po studiach czy szkole, borykały się nie tylko z ogólnym brakiem stanowisk pracy, ale też z konkurencją w postaci łakomych kąsków – wczesnych emerytów, którzy znacznie obniżali koszt utrzymania pracownika, no i mieli doświadczenie.

Zatem posiadanie jakiejkolwiek pracy było szczęściem, naprawdę szczęściem. Ja jednak dalej z nadzieją poszukiwałem swojego miejsca pracy. Był to czas reformy administracyjnej Polski, tworzyły się nowe miasta i powstawały powiaty. Któregoś dnia wertując ogłoszenia w lokalnej prasie, znalazłem ogłoszenie o konkursie na stanowisko pracy zgodne z moim kierunkiem studiów, w tworzącym się powiecie tyskim. Pojawiła się nowa nadzieja i euforia, a zaraz za nią przeświadczenie, że to stanowisko zdobędę!

Szybko przystępuję do działania, składam podanie, szukam kontaktów do kolegów i koleżanek ze studiów, którzy może pracują na podobnym stanowisku gdzieś indziej, trudno o takich, sporo wyjechało z kraju lub czymś innym się zajmują. Zdobywam kontakt do dwóch dobrych kolegów, pracujących na zbliżonym stanowisku, którzy wprowadzają mnie w zagadnienia i udostępniają sterty ustaw, rozporządzeń , projektów. Składam swoje cv, a starostwo po zebraniu ofert ogłasza termin rozstrzygnięcia konkursu.

Mam jeszcze nawyki studenckie i dwa tygodnie, to dla mnie sporo czasu na przygotowanie się. Czytam, wertuję, uczę się paragrafów ustaw, konsultuję się ze znajomymi, którzy robią mi mini egzamin. Konkurs wygrywam z ludźmi o wiele bardziej doświadczonymi, przynajmniej wiek o tym świadczył. Szybko okazuje się dlaczego wygrałem, z braku doświadczenia, nie rozmawiałem o najważniejszym, o wynagrodzeniu.

Po pierwszym miesiącu okazało się, że było niższe niż w firmie prywatnej, a po 3-miesięcznym okresie próbnym i podwyżce o 50 zł, wynagrodzenie dalej było marne. Mama (ojciec zmarł gdy miałem 18 lat), która ciągle jeszcze niosła kaganek oświaty, widząc moje rozgoryczenie, zaproponowała, żebym jednak spróbował pracy w szkole, w której można było wtedy zarobić tyle na pół etatu tyle, co w starostwie na cały.

Miotając się i bijąc z myślami, ponownie zatrudniłem się w poprzedniej firmie, otworzyłem dodatkowo własną działalność i zacząłem prowadzić kursy komputerowe współpracując głównie z ZDZ-tami, w różnych miastach na Śląsku. Ten rynek był bardzo ciężki i nie gwarantował stałej pensji, zdarzały się sytuacje kiedy to pieniądze nie zostały wypłacone w umówionej kwocie lub wypłacone z dużym opóźnieniem, a za paliwo do samochodu trzeba było zapłacić od razu. Wchodziłem w dorosłe życie, poznawałem swoją przyszłą żonę, chciałem założyć rodzinę.

Po półrocznej walce, poddałem się i przekroczyłem próg swojej pierwszej szkoły, tym razem jako pracownik - nauczyciel. Nie tylko wyższa pensja w stosunku do poprzednich stanowisk pracy skłoniła mnie do tej decyzji, ale i możliwość wcześniejszego przejścia na emeryturę po 20 latach pracy przy tablicy. Praca w szkole zaczęła mnie wciągać, ceniłem sobie samodzielne stanowisko pracy, a atmosfera pracy była wbrew pozorom spokojniejsza niż w poprzednich pracach. A przecież to szkoła i praca z grupą ludzi o przeróżnych temperamentach. Tu trzeba nadmienić, że był to schyłek szkoły, w której dało się pracować.

Trzy plagi niszczące szkolnictwo, z którymi się zetknąłem to:

  • wprowadzenie w latach 90. religii do szkół.

Decyzja ta skutkowała utworzeniem dziesiątek tysięcy stanowisk pracy dla katechetów w szkole. Byli to głównie księża i choć opinia publiczna była informowana, że nie będą pobierali wynagrodzenia za prowadzenie katechezy w szkole, w siatce przedmiotów nazwanej religią, to po kilku latach zaczęli pobierać wynagrodzenie z puli przeznaczonej dla nauczycieli. Siłą rzeczy wstrzymało to wzrost wynagrodzeń dla nauczycieli na długie, długie lata.

  • wprowadzenie tzw. awansu zawodowego nauczycieli.

To początek lat 2000. Już pracuję, widzę co się wtedy zaczyna dziać w szkole. Strach i niepewność w oczach doświadczonych nauczycieli. Słychać pytania: o co chodzi, to my już nie będziemy po prostu uczyć? Młody nauczyciel, taki jak ja wtedy, musiał po prostu przyjąć do wiadomości, że jeżeli chce dalej pracować, to musi nie tylko przygotowywać się do każdych zajęć, jak to było do tej pory, ale zacząć generować mnóstwo nikomu nie potrzebnych papierów, składających się na tzw. teczkę. Okazuje się, że teczka ta będzie jednak potrzebna i to dokładnie raz – komisji egzaminacyjnej, przed którą trzeba będzie się stawić.

Absurdalny proces tworzenia coraz to obszerniejszych teczek powtarza się w moim przypadku 4 razy, na każdym ze stopni awansu zawodowego. Pochłania to w sumie mnóstwo energii, zabiera cenny czas, który mógłbym poświęcić na lepsze przygotowanie się do zajęć, lub czas, który mógłbym poświęcić rodzinie. Jak się okazuje byłem szczęściarzem, bo to wariactwo mogłem zrealizować w 10 lat. Młodzi nauczyciele już nie będą mieli tego szczęścia, ministerstwo robotę głupiego wydłużyło do 15 lat.

Obowiązywały też wtedy przepisy przejściowe dla nauczycieli z długim stażem pracy i pamiętam, że niektórzy otrzymali stopień nauczyciela mianowanego bez tego wariactwa. Nie pamiętam natomiast, by któryś z tych nauczycieli podjął walkę o najwyższy tytuł – nauczyciela dyplomowanego.

Rażącą niesprawiedliwością okazało się wtedy nadawanie tytułu nauczyciela mianowanego wszystkim jak leci księżą i to bez względu na staż.

Było to bardzo przykre, nie tylko dla mnie młodego nauczyciela, który w perspektywie miał osiągnąć tytuł nauczyciela mianowanego dopiero za 7 lat. Należy też zwrócić uwagę na to, że sam awans zawodowy wydaje się bez sensu z powodu niewielkich różnic między kwotami. Obecnie różnica między zarobkiem nauczyciela dyplomowanego i nauczyciela kontraktowego, to około 500 zł i aby te 500 zł otrzymać, trzeba wykonywać dodatkową absurdalną robotę przez 15 lat.

  • najgorsza ze wszystkich plag to utworzenie urzędu kontroli wagi mózgu, czyli CKE (Centralna Komisja Egzaminacyjna).

Twór ten został powołany z początkiem lat 2000 i w mojej opinii spowodował, że nauczyciel nigdy już nie będzie czuł się spełniony i zadowolony z efektów swojej pracy.

Jedną z głównych ról jakie pełni CKE to przygotowanie zadań egzaminacyjnych. CKE przygotowując zadania egzaminacyjne nie konsultuje ich w żaden sposób z nauczycielem prowadzącym zajęcia, nie tworzy też żadnych kompletnych materiałów dla nauczyciela i ucznia. Może przygotowywać w ten sposób zadania o treściach nigdy nie przekazanych uczniowi. Dziś uczniowie wydają pieniądze na obowiązkowe podręczniki, w których nie ma kompletu niezbędnych treści potrzebnych do zdania egzaminu. Za treści tych podręczników nie bierze odpowiedzialności ani CKE, ani MEN.

A nauczyciel, opierając się tylko na zbitce haseł zawartych w podstawie programowej, nie jest wstanie umieścić kompletu treści w zeszytach uczniowskich, które są potrzebne do zdania egzaminu, bo nie jest jasnowidzem. Zatem nie mając żadnego wpływu na treści zadań egzaminacyjnych, nauczyciel jest zawsze na straconej pozycji. Systemowo doprowadzono zatem do sytuacji, że już nie tylko uczniowie z deficytami chodzą na korepetycje, ale i wszyscy inni, w obawie czy i na ile zdadzą egzamin zewnętrzny.

Niektóre grupy przedmiotów zawodowych są wielokrotnie egzaminowane i aby uzyskać tytuł technika trzeba pozytywnie zaliczyć np. 6 egzaminów zewnętrznych w ciągu 4 lat kształcenia, do tego dochodzi kilka zewnętrznych egzaminów maturalnych. Poziom stresu jaki dawkujemy uczniom, rodzicom, ale przede wszystkim nauczycielom prowadzącym zajęcia, jest dziś ogromny i nieporównywalny do poziomu stresu generowanego w szkole, do której sami uczęszczaliśmy, kiedy tytuł technika otrzymywano po bronie pracy dyplomowej (nawiasem mówiąc, dalej ma ona zastosowanie np. w Niemczech).

Co dalej? Choć utraciłem nadzieję na godny zarobek i poprawę warunków pracy w tym fachu, to jednak łudzę się, że nadchodzący strajk może to odmienić. Ale nawet jak nic z tego nie wyjdzie, to o siebie się nie martwię, jestem człowiekiem pracowitym, przebranżowię się i znajdę sobie pracę, w której będę doceniany. Szkoda tylko tych prawie 20 najważniejszych lat pracy, w którą się tak zaangażowałem. Może tylko tymi wszystkimi niezliczonymi: dyplomami, aktami nadania, kursami, szkoleniami, na koniec wytapetuję sobie ściany i z czasem zaproszę syna ku przestrodze, gdy będzie wchodził w dorosłe życie i podejmował pracę".

;
Na zdjęciu Anton Ambroziak
Anton Ambroziak

Dziennikarz i reporter. Uhonorowany nagrodami: Amnesty International „Pióro Nadziei” (2018), Kampanii Przeciw Homofobii “Korony Równości” (2019). W OKO.press pisze o prawach człowieka, społeczeństwie obywatelskim i usługach publicznych.

Komentarze