W środę 16 września szefowa Komisji Europejskiej Ursula von der Leyen oficjalnie zapowiedziała to, o czym korytarze Brukseli huczały od dawna i co potwierdzały wycieki unijnych dokumentów roboczych.
Unia Europejska zwiększa cel redukcji emisji dwutlenku węgla na rok 2030 o ponad jedną trzecią z 40 proc. do „co najmniej 55 proc.” względem poziomu z roku 1990. Ma to być milowym krokiem w stronę neutralności klimatycznej Unii w roku 2050.
„Gdy świat zamarł z powodu lockdownów, nasza planeta nadal niebezpiecznie się nagrzewała. Widzimy to wszędzie: od domów ewakuowanych z powodu groźby zawalenia się lodowca na Mont Blanc, przez pożary w Oregonie, po plony zniszczone w Rumunii przez najpoważniejszą suszę od dziesięcioleci” – powiedziała von der Leyen w swoim pierwszym orędziu o stanie UE.
Szefowa KE dodała, że obecnie nie ma pilniejszej potrzeby, niż zadbanie o przyszłość Ziemi. Orędzie von der Leyen zbiegło się w czasie nie tylko ze świeżym zainteresowaniem opinii publicznej kryzysem klimatycznym, ale też z najnowszym raportem ONZ, ostrzegającym przed „zapaścią” ziemskiej biosfery.
Węglowe wojny: epizod ostatni?
Dla chwiejącego się nieco rządu Zjednoczonej Prawicy pod wodzą Prawa i Sprawiedliwości zwiększone ambicje klimatyczne UE to najpoważniejsze polityczne wyzwanie od 2015 roku.
Nowy cel redukcji emisji oznacza bowiem definitywny koniec opowieści prezydenta Andrzeja Dudy i premiera Mateusza Morawieckiego o niezmiennie kluczowej roli węgla w polskiej energetyce i nieuchronną konfrontację z górnikami.
Gorączka politycznego sporu wokół polityki klimatyczno-energetycznej w Polsce zapowiada się tym wyższa, że według ekspertów najnowsze plany dekarbonizacji polskiej energetyki – odpowiadającej za ok. 34 proc. emisji w Polsce – po wystąpieniu von der Leyen już stały się nieaktualne, czytaj: zbyt mało ambitne.
Górnicze związki odrzucają politykę dekarbonizacji w całości jako prowadzącą do „likwidacji większości przemysłu zlokalizowanego w województwie śląskim”, a rządowi zarzucają – poniekąd słusznie – bezczynność wobec pomysłów Brukseli. A to właśnie przekształcenie opartego na węglu sektora energetycznego w kierunku zmniejszenia emisji będzie podstawowym wyzwaniem dla Polski i problemem rządzących.
Niedługo przed orędziem von der Leyen, ministerstwo klimatu zaprezentowało dokument „Polityka Energetyczna Polski do 2040 roku” (PEP2040). Minister klimatu Michał Kurtyka zakłada w nim, że
udział węgla w polskim miksie energetycznym – czyli ile prądu wytwarzamy w jakiej technologii – spadnie z obecnych ponad 70 proc. do 37-56 proc. w roku 2030 i zaledwie do 11-28 proc. dziesięć lat później.
Zakres spadku zależeć będzie od wzrostu cen pozwoleń na emisję dwutlenku węgla ze spalania węgla w polskich elektrowniach. Rynek uprawnień do emisji CO2 – tzw. EU ETS – to jedno podstawowych unijnych narzędzi dekarbonizacji. Pisząc w skrócie, Bruksela dąży do windowania ich ceny tak, by wytwarzanie prądu z węgla było nieopłacalne i wymuszało inwestycje np. w energię odnawialną. Od początku roku ceny uprawnień wzrosły o blisko 4 proc. do ponad 25 euro za tonę. W ciągu trzech lat – blisko czterokrotnie.
Państwowe spółki nie uratują węgla
Wysokie ceny uprawnień już teraz są problemem dla państwowych spółek energetycznych. Kilka lat temu firmy te zostały de facto zmuszone do ratowania tonącej Kompanii Węglowej, przemianowanej wkrótce potem na Polską Grupę Górniczą.
Polska Grupa Energetyczna opublikowała w tym tygodniu raport finansowy za pierwsze półrocze, w którym zaznacza, że 63 proc. spadek (liczony rok do roku) tzw. zysku EBITDA – czyli przed potrąceniem odsetek od zaciągniętych zobowiązań, podatków i amortyzacji – to głównie efekt „ograniczenia liczby darmowych uprawień do emisji CO2 oraz wyższych kosztów ich zakupu”.
„Zapowiedziane ograniczenie emisji gazów cieplarnianych w UE oznacza, że zawarte w PEP2040 plany dalszego wytwarzania energii z węgla po 2030 roku oraz budowy dużych mocy gazowych tracą ekonomiczny sens – pogrąży je koszt uprawnień do emisji” – mówi Izabela Zygmunt z Polskiej Zielonej Sieci.
Czy zakładane przez ministra Kurtykę tempo odchodzenia od węgla okaże się wystarczające w kontekście nowych ambicji klimatycznych UE?
„Odpowiedź na to pytanie będzie możliwa dopiero po ustaleniu pozostałej części struktury miksu. PEP2040 zakłada pewne widełki nie tylko, jeśli chodzi o udział węgla, ale też w zakresie udziału mocy gazowych – ten waha się od 17 do 33 proc. Pozostają pytania: czy do 2030 roku uda się postawić obiecane 6 GW w morskiej energetyce wiatrowej, jak rozwinie się potencjał fotowoltaiki oraz czy władza poluzuje obostrzenia dla energetyki wiatrowej na lądzie” – mówi Jakub Wiech z portalu Energetyka24.pl
Przyjaciół górników coraz mniej
Chętnych do stanięcia po stronie górników może być mniej, bo PGE i inne spółki rozpoczęły reorientację na niskoemisyjne źródła energii.
„Spółki energetyczne w dekarbonizacji bardziej skłonne są widzieć szanse, nie zagrożenia, a rząd znalazł się w klinczu między polityką klimatyczną UE, a górnikami, którzy – jak na razie – twardo odrzucają dekarbonizację w formule przedstawionej w PEP2040, nie mówiąc o propozycjach von der Leyen. Tymczasem orędzie szefowej KE oznacza, że od ambitniejszej polityki klimatycznej nie będzie odwrotu” – mówi Robert Tomaszewski, analityk rynku i polityki energetycznej z Polityka Insight.
Tomaszewski dodaje, że komisja środowiska Parlamentu Europejskiego opowiada się za redukcją emisji rzędu 60 proc., a w czasie niedawnego posiedzenia omawiała cel jeszcze wyższy, bo 65 proc. Przyjęcie tych wartości może być kwestią zaledwie kilku lat, uważa analityk.
Tymczasem górnicze związki zażądały od premiera Morawieckiego, by stawił się na rozmowy dotyczące PEP2040 i przyszłości sektora do 21 września. „W przeciwnym razie zostaniemy zmuszeni do podjęcia radykalnych akcji protestacyjnych w całym regionie” – napisał w liście do premiera „Międzyzwiązkowy Komitet Protestacyjno-Strajkowy Regionu Śląsko-Dąbrowskiego” złożony z górniczej „Solidarności”, OPZZ, „Kadry” i „Sierpnia ’80”.
Ułatwić transformację energetyczną może – w teorii – tzw. Fundusz Sprawiedliwej Transformacji, mający złagodzić regionom takim, jak Górny Śląsk czy Wielkopolska wschodnia odejście od węgla. Niestety Polska, jako kraj przeciwny celowi neutralności klimatycznej UE, na razie może liczyć tylko na połowę środków z funduszu, czyli ok. 1,75 mld euro. Na dodatek plany konkretnych działań uniezależnienia od węgla w zgodzie ze specyfiką danego regionu są w powijakach.
Węglowy rodzynek na mapie UE nie nadąża
„Zapowiedzi szefowej Komisji Europejskiej dotyczące zwiększenia celu redukcji emisji na 2030 rok ujawniają rozdźwięk między ambicjami i możliwościami unijnej oraz polskiej transformacji energetycznej” – zwraca uwagę Jakub Wiech.
„Z perspektywy Polski to wynik zaniechań z ostatnich 30 lat. Na przestrzeni tego czasu poszczególne polskie rządy nie były w stanie zaprojektować, wdrożyć i konsekwentnie realizować transformacji energetycznej nastawionej na odejście od monokultury węglowej. Efekty tych zaniechań widzimy dobrze dziś: Polska – jeśli chodzi o energetykę – jest węglowym rodzynkiem na mapie UE i kolejne, jeszcze bardziej ambitne wyzwania klimatyczne narzucane przez Brukselę stają się dla Warszawy coraz poważniejszymi problemami” – punktuje analityk Energetyka24.pl
Ministerstwo klimatu dobrze zdaje sobie sprawę z problemu. „Z niepokojem przyjmujemy propozycję Komisji Europejskiej dot. zwiększenia celu redukcji emisji do 2030 roku »co najmniej do 55 proc.”« bez przedstawienia środków, mających służyć jego realizacji” – napisało ministerstwo w komunikacie po wystąpieniu von der Leyen.
„Nie są znane skutki takiego działania dla gospodarek i społeczeństw poszczególnych państw członkowskich. Bazując jedynie na dotychczasowych doświadczeniach i analizach (również tych przedstawianych przez Komisję Europejską) możemy z dużą dozą pewności zakładać, że obciążenia nie rozłożą się równomiernie na wszystkie kraje, ale będą większe dla państw o wyższej emisyjności, takich jak Polska” – piszą urzędnicy min. Kurtyki.
Do reformy – rolnictwo, budownictwo, transport
Zwiększone ambicje polityki klimatycznej to odpowiedź Unii Europejskiej na globalne ocieplenie. Temperatura Ziemi jest już o ponad 1°C wyższa niż w epoce sprzed rewolucji przemysłowej, a walka, by zatrzymać jej wzrost na poziomie 1,5°C jest już praktycznie przegrana.
„Ponieważ wzrost temperatury globalnej jest w dobrym przybliżeniu liniowo zależny od sumy emisji, w teorii dopóki nie przekroczymy budżetu węglowego związanego z celem 1.5°C, to nie przekroczymy też tego progu. W praktyce zatrzymanie emisji przed osiągnięciem tego progu wymagałoby wdrożenia programu przebudowy systemu energetycznego na wielką skalę w krótkim czasie” – mówi Piotr Florek, polski klimatolog pracujący w brytyjskim Met Office Hadley Centre (odpowiedniku naszego Instytutu Meteorologii i Gospodarki Wodnej).
Kolejny próg ocieplenia to 2°C, ale wraz z dochodzeniem do niego rośnie ryzyko ekstremalnych zdarzeń pogodowych, trudności w uprawie i hodowli, masowych migracji i konfliktów. Susza rolnicza, gwałtowne burze i ulewy – tego wszystkiego już doświadcza nasz kraj.
Powszechne negatywne skutki rosnącej temperatury planety sprawiają, że obniżenie emisji, by mieć sens dla klimatu, musi wydarzyć się także w sektorach poza energetyką.
Plan von der Leyen zakłada, że osiągnięcie zwiększonego celu redukcji emisji odbędzie się m. in. przez włączenie do unijnego systemu handlu emisjami sektorów takich, jak rolnictwo, budownictwo czy transport.
To oznacza kolejne wyzwania dla Polski. Według niedawnego raportu „Zeroemisyjna Polska 2050” fundacji WWF, w sektorze budownictwa – odpowiadającego za ok. 38 proc. emisji gazów cieplarnianych w naszym kraju – Polska powinna przedsięwziąć m in.:
- masowe wznoszenie budynków zeroemisyjnych i dodatnioenergetycznych;
- wprowadzenie obowiązku montażu instalacji fotowoltaicznej w nowych budynkach jednorodzinnych;
- powiązanie parametrów budynku ze zdolnością kredytową czyli tzw. „zielone kredyty hipoteczne”;
- zakaz stosowania węgla do ogrzewania budynków do 2030 roku.
W rolnictwie i leśnictwie (ok. 8 proc. emisji):
- wprowadzenie uprawy bezorkowej;
- zwiększenie powierzchni lasów;
- wstrzymanie melioracji terenów podmokłych;
- ograniczenie marnowania żywności i popytu na produkty pochodzenia zwierzęcego.
W transporcie (ok. 15 proc. emisji):
- wprowadzenie dopłat do samochodów elektrycznych oraz rozwój sieci ładowania pojazdów;
- dyskusja nad zakazem rejestracji nowych pojazdów spalinowych od 2035 roku;
- zakaz rejestracji nowych autobusów spalinowych od 2025 roku;
- priorytet dla transportu zbiorowego w planach inwestycyjnych miast i regionów;
- utrudnienia dla transportu indywidualnego w miastach.
Nasza, ale czy wasza gospodarka?
„Zdaję sobie sprawę, że wzrost z 40 proc do 55 proc. to dla niektórych za dużo, a dla innych zbyt mało. Jednak nasza ocena skutków jasno pokazuje, że nasza gospodarka i przemysł mogą sobie z tym poradzić” – powiedziała von der Leyen w swoim orędziu.
Przez „nasza” von der Leyen miała oczywiście na myśli „unijna”, choć szefowa KE wie doskonale, że przed ostatecznym przyjęciem celu jeszcze dość długa droga, na której opór tym ambicjom postawi Polska, choć nie tylko ona.
„Jest wiele krajów, dla których te cele będą tak samo trudne lub trudniejsze do osiągnięcia. Np. Słowacja – z 12 proc. PKB z sektora produkcji samochodów, w którym zatrudnionych jest 80 tys. pracowników, przy liczebności kraju na poziomie 6 mln obywateli. Elektryfikacja transportu oznacza rewolucję przemysłową i kompletną zmianę w przemyśle motoryzacyjnym i redukcję miejsc pracy. My mamy górników, Słowacy pracowników sektora motoryzacyjnego” – tłumaczy były minister środowiska Marcin Korolec.
Orędzie von der Leyen to dopiero początek dyskusji w której Polska – jak się wydaje – zaczyna od falstartu.
„Polska polityka klimatyczna w obecnej wersji nie odpowiada na wyzwania zwiększonych unijnych ambicji redukcyjnych – zwłaszcza jeśli system handlu emisjami zostanie rozszerzony o budownictwo i transport, a to właśnie sugeruje Komisja” – mówi Lidia Wojtal, ekspertka think tanku Agora Energiewende zajmującego się transformacją energetyczną.
„Na takie opcje i ich konsekwencje Polska powinna się przygotować pod kątem analitycznym i politycznym. Bez tego nie da rady konstruktywnie włączyć się w przyspieszającą dyskusję o tym, jak ma wyglądać wypełnianie tych celów na poziomie państw członkowskich. Z kalendarza Komisji wynika, że następne pół roku będzie kluczowe dla tej dyskusji” – dodaje Wojtal.
Jest coś takiego szczególnie w grach liczbowych jak „kumulacja”. Dla grających to czas nerwowości i zwiększonego pragnienia wygranej, charakteryzującej się także zwiększoną gotowością do zainwestowania. Moim zdaniem mamy podobne zjawisko w skali, że tak powiem funkcjonowania państwa. Jeśli ktoś by spojrzał w dokumenty akcesyjne do UE, tam konieczność rozwiązania wielu tzw. strategicznych problemów została zasygnalizowana i określone zostały ramy czasowe ich załatwienia. Jednak kolejne ekipy polityczne zamiast się brać do roboty wolały w imię woluntaryzmu politycznego i ekonomicznego dbać głównie o swoje partyjne interesy i działania skupić na zapewnieniu sobie stosownego do wygrania walki o władzę elektoratu. Dlatego w mojej ocenie na przestrzeni tych ostatnich dwóch dekad powstała tylko jedna profesjonalnie przygotowana i trafnie identyfikująca cywilizacyjne wyzwania strategia, która zaraz po powstaniu została odłożona na półkę. Była to moim zdaniem strategia Polska 2030 zespołu Michała Boniego. Cieszyliśmy się tzw. mistrzowskim wykorzystywaniem środków UE i cóż z tego? Jaki cywilizacyjnie zdefiniowany problem został w ramach wykorzystania tych funduszy w naszym kraju rozwiązany? Czy zreformowaliśmy sektor energetyki, szeroko rozumianego transportu? Czy zbudowaliśmy na europejskim poziomie system ochrony zdrowia czy edukacji? Czy zbudowaliśmy spójny system opracowania i wdrażania innowacyjnych rozwiązań w gospodarce? cdn
cd Tych pytań można stawiać dziesiątki jak nie setki i zawsze będzie odpowiedź, że coś tam zrobiliśmy, ale systemowo wygląda to bardzo marnie. Dlaczego tak się stało? Moim zdaniem jest to wynikiem właśnie wszechpanującego woluntaryzmu politycznego i ekonomicznego. Wola i interes partii są ważniejszy niż wyzwania cywilizacyjne czy rozwiązywanie piętrzących się problemów gospodarczych i społecznych. A te problemy się piętrzyły i kumulowały. Czy poradzimy sobie z tą kumulacją? Trudno powiedzieć. Tu zacytuję słowa dr hab. Marcina Napiórkowskiego „Bez względu na to, ile muzeów i pomników zbudujemy, najpoważniejszym czyhającym na nas zagrożeniem nie jest ani ponowna inwazja bolszewików, ani zmartwychwstanie Adolfa Hitlera. Najważniejsze wojny już dawno nie toczą między Polską a jej sąsiadami, lecz między ludzkością a chciwością, biedą, chorobami i stworzoną przez nas samych technologią. Można pogrążać się we wspomnieniach o dumie i cierpieniu i odwlekać konfrontację z realnymi problemami, ale wcześniej czy później rzeczywistość nas dopadnie. A kiedy przyjdzie do konfrontacji z rzeczywistymi problemami, okaże się, że prawica sama sobie zaszkodziła, kierując uwagę swoich wyborców na zmyślone zagrożenia. Tyle że rywale PiS też nie wydają się szczególnie zainteresowani zmianą reguł politycznej gry. Zamiast walczyć o powrót do przyszłości, liberałowie i lewica próbują przelicytować prawicę w walce o przeszłość. Przeszłość jest dla nas ważniejsza niż przyszłość. Mamy kompletnie przestawione priorytety! I zapłacą za to nasze dzieci. Bo naszym pradziadom naprawdę jest już wszystko jedno.”
Pełna zgoda. Zmarnowaliśmy mnóstwo czasu i pieniędzy i to jest strata, która będzie kosztować górę łez, nieszczęść i tragedii nas, naszych dzieci i wnuków. Pytanie jakie sobie zadaję to: jak można kierować uwagę społeczeństwa na rzeczy tak dalece nieistotne wobec zagrożeń istnienia życia jakie znamy? Ci co postanowili pełnić (teraz) polityczne funkcje, muszą mieć świadomość, że wobec najważniejszego wyzwania w historii cywilizacji ludzkiej nie można zamykać oczu i "udawać głupiego", bo nic ich nie usprawiedliwi. Będą zbrodniarzami.
Największym problemem demokracji jest to, że teoretycznie prezentuje głos/wolę ogółu, a faktycznie daje władzę wybrańcom większości. To powoduje, że partia/polityk pragnący rządzić, a rządzić pragną wszyscy wchodzący w skład kasty politycznej, musi pozyskać/kupić jak najwięcej głosów. Jest w miarę dobrze, jeśli to pozyskiwanie ukierunkowane jest na poprawę systemów usług publicznych. Gorzej, jeśli są to proste transfery kasy publicznej do określonych grup społecznych albo wręcz na ślepo jak to jest u nas. W każdym państwie istotną rolę powinna pełnić elita mająca właściwe kompetencje merytoryczne jak i moralne i etyczne. Szczególne znaczenie ma to w państwie demokratycznym, ponieważ rządzą w nim osoby często wybrane przypadkowo przez tych, którzy podlegają różnym manipulacjom kasty polityków rwących się do władzy. Lub tak, jak jest u nas nawet całe zestawy partyjne umieszczone na listach wyborczych osób, które mają nie tylko wątpliwe przygotowanie merytoryczne, ale także kompetencje moralne i etyczne do pełnienia takich funkcji. A jak wyglądają nasze elity szkoda atramentu, aby o tym pisać. Komercjalizacja i pogoń za kasą w znacznej mierze przesłoniła wszystko to co daje atrybuty przynależności do tego szacownego grona, od którego kasta polityczna raczej stroni i nie traktuje jako partnera w kierowaniu państwem.
Strategia Boniego została potraktowana przez rząd Tuska jako indywidualny wybryk autora. Była dokumentem nakazującym myślenie (o tempora, o mores!) i do tego planowanie dalej niż najbliższe wybory. Od tego czasu nie ma żadnej strategi rozwoju Polski. Wyobraźnia sprawujących władzę nie sięga dalej niż perspektywa corocznego budżetu i to z miernym skutkiem. Żadna inicjatywa rządu PiS nie przyniosła zamierzonych skutków. Bo nie mogła. Bo, jak wyżej pisze pan Kolasa "kompetencje merytoryczne…" Jest to cywilizowana ocena osób sprawujących obecnie władzę oraz wyborców ich popierających. Wszystko wskazuje na to, że Polacy sami wybrali drogę ciemnoty i zabobonu, która zapewnia im życie w rytmie 500+, Martyniuka i sklerotycznego bełkotu szamanów w ornatach. Piszę o Polakach, a nie o wyborcach PiS. Bo partie, tzw opozycyjne również nie mają żadnej wizji przyszłości jedynie modyfikacje panopticum, proponowanego przez PiS. To w zupełności wystarcza ich zwolennikom. Polacy to naród skazujący się na byt pod władzą politycznych i ideologicznych szalbierzy.
Taka refleksja odnosnie rozszerzenia zielonego ladu na transport – nie ma to jak pokopcic dieslami, sprzedac je 'do Polski', po czym 'ustalic' ze nie spelniaja norm srodowiskowych : )
Ja wiem, nikt nikogo do niczego nie zmusza(l), ale wychodzi ciekawie.