Czołowi politycy PiS świętują zwycięstwo Nawrockiego. Zarazem jednak doskonale wiedzą, że zawdzięczają je tyleż własnej sile, co wzrostowi politycznego znaczenia Konfederacji. To ostatnie zaś już wcale ich tak nie cieszy
Zwycięzca wyborów prezydenckich ogłosił w czwartek swoje pierwsze zamiary dotyczące obsady stanowisk w nowej administracji. Dwa ważne stanowiska mają dostać ludzie z IPN bez żadnego doświadczenia politycznego. Przyszłego rzecznika Kancelarii Prezydenta, Rafała Leśkiewicza, sam Nawrocki reklamował jako „świetnego historyka”. Zastępcą szefa gabinetu prezydenta ma zostać Jarosław Dębowski, dotąd dyrektor biura prezesa IPN i oczywiście zaufany współpracownik Nawrockiego.
Szefem gabinetu prezydenta ma z kolei zostać Paweł Szefernaker, PiS-owski specjalista od polityki w sieci, który prowadził kampanię Karola Nawrockiego, a przed dekadą miał wydatny udział w przejęciu władzy przez PiS, po czym na długi czas znalazł się (razem z całą ekipą najbliższych współpracowników Beaty Szydło, do których należał) na bocznym torze w partii.
Na trzy kluczowe stanowiska w kancelarii nowy prezydent wyznaczył więc ludzi, którzy może niekoniecznie się do tego nadają – przynajmniej jeśli mierzymy taką przydatność ich życiorysami zawodowymi – za to z całą pewnością zdążyli nawiązać z Nawrockim jakiś rodzaj więzi. Dwaj przyboczni z IPN, czyli Leśkiewicz i Dębowski, wykazali się kilkuletnią lojalnością wobec swego szefa. Szefernaker natomiast był w pierwszych tygodniach kampanii być może tym jedynym członkiem sztabu wyborczego Nawrockiego, który realnie wierzył w jego zwycięstwo. W kampanię Nawrockiego włożył całe swoje doświadczenie i energię – i choć z pewnością była to inwestycja we własną polityczną przyszłość. Na Szefernakera Nawrocki rzeczywiście mógł stale liczyć.
Jeśli dodamy do tego pogłoskę, jakoby na poniedziałkowym spotkaniu z Jarosławem Kaczyńskim Nawrocki miał odmówić mianowania szefem Kancelarii Prezydenta Marka Kuchcińskiego, czego miał domagać się prezes PiS, wyłania się nawet ciekawy obraz. Sprawia to bowiem wrażenie, jakby Nawrocki zamierzał natychmiast po zaprzysiężeniu otoczyć się małym polem siłowym przynajmniej częściowo chroniącym go przed presją wywieraną przez Nowogrodzką i Żoliborz. Choć z perspektywy PiS tworzenie takiego wrażenia byłoby z całą pewnością efektywnym rodzajem spinu (patrzcie, oto prawdziwie obywatelski, jakże niezależny prezydent!), to jednak oddanie kluczowych stanowisk w kancelarii IPN-owcom, którzy nie przeszli wcześniej weryfikacji swej politycznej lojalności i przydatności w szeregach PiS, zdaje się czymś, co dotąd nie mieściło się w kulturze korporacyjnej partii Kaczyńskiego.
„Prawda jest taka, że my wciąż dopiero przetwarzamy tę nową rzeczywistość” – mówi OKO.press dobrze poinformowany polityk PiS, który nie uczestniczył w pracach sztabu Nawrockiego.
Część czołowych polityków partii Jarosława Kaczyńskiego jest obecnie w stanie bliskim euforii. „Profesor Czarnek już czuje się premierem” – słyszymy.
Politycy PiS wręcz demonstrują zadowolenie – przez pierwsze dni po wyborach składali sobie nawzajem ostentacyjne gratulacje w sejmowych korytarzach.
Są jednak i tacy, którzy cieszą się mniej. Bo rozumieją, że wygrana Nawrockiego nie jest tylko wygraną PiS, a głosy elektoratu Kaczyńskiego nie wystarczyłyby ani do tego, by zrobić go prezydentem, ani do tego, by stworzyć parlamentarną większość. I jedno i drugie byłoby niemożliwością – gdyby nie wzrost politycznego znaczenia Konfederacji.
W dotychczasowym – to znaczy poprzedzającym kampanię prezydencką – myśleniu PiS o polskiej scenie Konfederacja wcale nie była potencjalnym sojusznikiem partii Kaczyńskiego, lecz jej konkurentem w walce o głosy prawicy, w przyszłości zaś być może całkiem realnym zagrożeniem. Ta świadomość powróciła natychmiast po wyborach. I to z jej powodu Kaczyński wyniośle odmówił spotkania ze Sławomirem Mentzenem, to także dlatego PiS czynił dziwne uniki, prezentując swój powyborczy pomysł na „rząd techniczny” i jednocześnie w zasadzie nie włączając do tego projektu Konfederatów.
Bo myśl o Konfederacji jako o przystawce w stylu LPR, Samoobrony czy ziobrystów jest Kaczyńskiemu i najważniejszym politykom PiS miła. Ale wizja współrządzenia z Konfederacją, realnego dzielenia się władzą z Mentzenem i jemu podobnymi – to coś, na co PiS nie jest jeszcze mentalnie gotowy. I to mimo tego, że to Konfederacja rozłożyła przez PiS czerwony dywan, który sprawia wrażenie, jakby prowadził do powrotu do władzy. PiS czuje wyraźnie na plecach oddech Konfederatów – niemała część wysiłku partii Kaczyńskiego pójdzie więc teraz na to, by sondażowy dystans między PiS a Konfederacją nie zmniejszał się już w takim tempie, jak przez ostatnie miesiące.
Tuż przed pierwszą turą wyborów prezydenckich na spotkaniu w sztabie Nawrockiego szef jednej z firm badawczych przedstawił sondażową prognozę wyników zamówioną przez PiS. Wskazywała na znaczną przewagę Rafała Trzaskowskiego i dość jasno mówiła, że Nawrocki raczej nie będzie miał większych szans w drugiej turze. W sztabie rozległo się kilka rozczarowanych westchnień, ale przeważało zrezygnowane kiwanie głowami. Nie, nie dlatego, że na tym sztabowym spotkaniu padły podane pewnym głosem autora sondażu konkretne liczby, z którymi trudno było polemizować, tylko dlatego, że
nawet na samym finiszu kampanii w Prawie i Sprawiedliwości niewielu było polityków autentycznie wierzących w wygraną Nawrockiego.
Co było dalej, wszyscy wiemy. Trzaskowski wprawdzie wygrał pierwszą turę, ale zaledwie niecałymi dwoma punktami procentowymi, Nawrockiemu udało się wycisnąć prawie 30 procent głosów. Do tego kandydaci z kręgu konfederackiego – Sławomir Mentzen i Grzegorz Braun uzyskali wyniki zdecydowanie powyżej oczekiwań. W połączeniu z głosami na kandydata PiS dawały one jednoznaczną matematyczną przewagę głosów oddanych na kandydatów prawicy w porównaniu z głosami oddanymi na reprezentantów koalicji rządzącej. To był moment, w którym nastąpiła gruntowna zmiana optyki.
„Tak, chyba dopiero wtedy stało się jasne, że rzeczywiście możemy to wygrać. Część ludzi ze sztabu powtarzała to oczywiście na długo przed pierwszą turą, ale oni nie byli w większości. Nikt nie miał dobrych danych dotyczących szans Mentzena i Brauna. I my naprawdę też ich nie mieliśmy” – mówi nasz rozmówca z PiS.
To mógłby być mały kamyczek do ogródka sztabowców PiS, gdyby nie fakt, że kampania Nawrockiego nie była źle prowadzona, zwłaszcza w swej końcowej fazie. Zacznijmy od jej części klasycznej – czyli spotkań z wyborcami. Nawrocki miał bardzo napięty grafik – jak wynika ze szczegółowycb wyliczeń MamPrawoWiedzieć.pl odwiedził w kampanii niemal dokładnie dwa razy więcej powiatów (256) niż Rafał Trzaskowski (134). Nie była to jednak gra na ilość, lecz na jakość – geografia kampanijnych podróży Nawrockiego oparta była na analizach geografii wyborczej. Nawrocki jeździł przede wszystkim tam, gdzie miał realną szansę na poprawienie wyniku.
Nawrockiego – zwłaszcza w ostatnim etapie kampanii – regularnie wspierali też najsilniejsi politycy Prawa i Sprawiedliwości. Jarosław Kaczyński robił to przede wszystkim w pierwszym etapie, gdy opowieść o „kandydacie obywatelskim”, jakim miał być Nawrocki, sprzedaną mediom i wyborcom, trzeba było jednak w oczach elektoratu PiS wzmocnić osobistym poparciem prezesa partii. W tym kontekście słynna fraza „prezes zadecydował” – wypominana w debatach telewizyjnych Nawrockiemu przez Rafała Trzaskowskiego raczej nie była przypadkiem.
Na ostatnich prostych kampanii Nawrocki otrzymywał też regularne wsparcie od Mateusza Morawieckiego i Przemysława Czarnka. Choć to politycy z grupy związanej z Morawieckim byli początkowo najbardziej sceptyczni wobec kandydatury Nawrockiego, a Przemysław Czarnek długo przetrawiał fakt, że to nie on został kandydatem PiS, ostatecznie liderom zwaśnionych PiS-owskich frakcji udało się przedstawić wyborcom dość przekonujący obraz jedności partii. Gdyby wszystkich rąk nie rzucono na pokład, prezes by tego nie wybaczył.
Na niższym poziomie wygrywała z kolei dyscyplina – za przebieg wizyt w regionach częściowo odpowiadali wybrani z nich posłowie PiS, zwłaszcza ci lokalnie najpopularniejsi. Nie znamy przypadku, by ktoś się wyłamał.
Sztabowcy Nawrockiego dbali też o jego obecność w mediach – również tych nowych. Stałym medialnym zapleczem kampanii były dwie prawicowe telewizje, nowe, ale jednak tradycyjne – Republika Tomasza Sakiewicza i wPolsce braci Jacka i Michała Karnowskich, do których czasem dołączała również telewizja Trwam ojca Tadeusza Rydzyka. Ale równie istotną rolę odegrały w kampanii nowe media, a nawet nowe media-niemedia. Mowa oczywiście o Kanale Zero i YouTubowym „programie” Sławomira Mentzena, w którym ten polityk występuje w roli paradziennikarza.
Całkiem nowocześnie i efektywnie prowadzona była również kampania Nawrockiego w sieci. Choć krążą na ten temat różne mity, nadające internetowej sprawności sztabowców Nawrockiego moc niemal nadludzką, nie była to jednak wcale kampania o rewolucyjnym charakterze. Algorytymy BigTechów zgodnie z osią światopoglądową ich właścicieli ewidentnie sprzyjały kandydatom z kręgu skrajnej prawicy, to oni też bili zasięgowe rekordy w social mediach, a ich nagraniami i wpisami bombardowani byli wszyscy użytkownicy sieci w stopniu znacznie bardziej intensywnym, niż miało to miejsce w wypadku Nawrockiego.
W gruncie rzeczy kampania Nawrockiego w sieci prowadzona była w sposób bardziej klasyczny niż ultranowatorski. Dbano o stały przerób nagrań i wpisów kandydata i o wrzucanie ich na jego profile w odpowiednim natężeniu, farmy trolli Dariusza Mateckiego i jemu podobnych pracowały pełną parą, pełnymi garściami czerpano z doświadczeń amerykańskich Republikanów. W gruncie rzeczy jednak niczym fundamentalnym się to nie różniło od wcześniejszych kampanii prowadzonych w sieci przez PiS. Opowieści o całkowicie nowej strategii rzekomo zastosowanej w tej kampanii są pisane po fakcie – i dopisywane do ostatecznego wyniku Nawrockiego.
Brakuje natomiast analiz dotyczących realnego wpływu na kampanię – i na jej ostateczny efekt – obciążeń, które wlókł za sobą Nawrocki. Sprawa mieszkania pana Jerzego oraz nieprzyjemna przeszłość kandydata były bardzo poważnymi problemami dla sztabowców Nawrockiego, kluczowe publikacje dotyczące kawalerki w Gdańsku i kibolskich ustawek, w których brał udział kandydat, doprowadzały ich do szewskiej pasji, także ze względu na postawę prezentowaną przez głównego zainteresowanego. „No to nie jest właściwie nawet tajemnica, delikatnie mówiąc, on kilka kluczowych informacji po prostu zataił przed współpracownikami. Tak się nie robi” – mówi nasz rozmówca z PiS. Badania zamawiane przez sztab mówiły jasno – zarówno kawalerka, jak i przeszłość Nawrockiego będą skutkować stratami, przede wszystkim na skutek demobilizacji mniej zdecydowanych wyborców zniesmaczonych ogólną atmosferą ciągnącą się za kandydatem.
„Część ludzi w partii uważa, że gdyby nie to wszystko, co niósł ze sobą Nawrocki, być frekwencja mogła być jeszcze wyższa, a ostateczny wynik Nawrockiego, także już w pierwszej turze, lepszy, za to wyniki Mentzena i Brauna słabsze” – mówi nasz informator. I zaraz dodaje, że jego zdaniem to dobry prognostyk dla PiS na przyszłość, zwłaszcza w kontekście kolejnych wyborów parlamentarnych.
***
Zwycięstwo Nawrockiego to dla PiS symboliczny początek marszu po odzyskanie władzy – czego aktualnie wszyscy w partii są pewni. Zarazem to jednak początek gry o to, jaka część tej władzy przypadnie partii Kaczyńskiego, a jaka Konfederacji. Nawrocki ma tu odegrania swoją rolę – z punktu widzenia Nowogrodzkiej ma pracować równolegle na wyniszczanie Koalicji 15 Października i na powolne wykrwawiania Konfederatów.
Opozycja
Wybory
Grzegorz Braun
Jarosław Kaczyński
Sławomir Mentzen
Karol Nawrocki
Kancelaria Prezydenta
Konfederacja
Prawo i Sprawiedliwość
Jarosław Dębowski
Rafał Leśkiewicz
Dziennikarz, publicysta, rocznik 1978. Pracowałem w "Dzienniku Polska Europa Świat" (obecnie „Dziennik Gazeta Prawna”) i w "Polsce The Times" wydawanej przez Polska Press. W „Dzienniku” prowadziłem dział opinii. W „Polsce The Times” byłem analitykiem i komentatorem procesów politycznych, wydawałem też miesięcznik „Nasza Historia”. Współprowadziłem realizowany we współpracy z amerykańską fundacją Democracy Council i Departamentem Stanu USA cykl szkoleniowy „Media kontra fake news”, w ramach którego ok 700 dziennikarzy mediów lokalnych z całej Polski zostało przeszkolonych w zakresie identyfikacji narracji dezinformacyjnych i przeciwdziałania im. Wydawnictwo Polska Press opuściłem po przejęciu koncernu przez kontrolowany przez rząd PiS państwowy koncern paliwowy Orlen. Wtedy też, w 2021 roku, wszedłem w skład zespołu OKO.press. W OKO.press kieruję działem politycznym, piszę też materiały o polityce krajowej i międzynarodowej oraz obronności. Stworzyłem i prowadziłem poświęcony wojnie w Ukrainie cykl „Sytuacja na froncie” obecnie kontynuowany przez płk Piotra Lewandowskiego.
Dziennikarz, publicysta, rocznik 1978. Pracowałem w "Dzienniku Polska Europa Świat" (obecnie „Dziennik Gazeta Prawna”) i w "Polsce The Times" wydawanej przez Polska Press. W „Dzienniku” prowadziłem dział opinii. W „Polsce The Times” byłem analitykiem i komentatorem procesów politycznych, wydawałem też miesięcznik „Nasza Historia”. Współprowadziłem realizowany we współpracy z amerykańską fundacją Democracy Council i Departamentem Stanu USA cykl szkoleniowy „Media kontra fake news”, w ramach którego ok 700 dziennikarzy mediów lokalnych z całej Polski zostało przeszkolonych w zakresie identyfikacji narracji dezinformacyjnych i przeciwdziałania im. Wydawnictwo Polska Press opuściłem po przejęciu koncernu przez kontrolowany przez rząd PiS państwowy koncern paliwowy Orlen. Wtedy też, w 2021 roku, wszedłem w skład zespołu OKO.press. W OKO.press kieruję działem politycznym, piszę też materiały o polityce krajowej i międzynarodowej oraz obronności. Stworzyłem i prowadziłem poświęcony wojnie w Ukrainie cykl „Sytuacja na froncie” obecnie kontynuowany przez płk Piotra Lewandowskiego.
Komentarze