0:000:00

0:00

Joe Biden wygrał wybory prezydenckie w USA. Nie było jednak żadnej „niebieskiej fali”. Sondaże nie doszacowały nie tylko Donalda Trumpa – który w wielu stanach osiągnął znacznie lepszy wynik, niż dawały mu zgodnie prawie wszystkie ośrodki badania opinii – lecz także innych republikańskich kandydatów: w wyborach do obu izb Kongresu.

Przeczytaj także:

Kongres - porażka centrystów

Demokraci utrzymają wprawdzie kontrolę nad Izbą Reprezentantów, ale z dużo mniejszą przewagą, niż dotychczas. Liczenie głosów w niektórych okręgach wciąż trwa, ale wydaje się, że Demokraci ledwie uciułają 218 miejsc, koniecznych do utrzymania większości.

Wielu centrystów, którzy dostali się do Izby w roku 2018, w wyjątkowo dobrych dla Demokratów „midtermach” (czyli wyborach w połowie prezydenckiej kadencji), nie wybrano ponownie, inni z trudem utrzymali swoje mandaty.

Partia Republikańska – tak jak dwa lata temu Demokraci – znaczną większość swoich zdobyczy zawdzięcza kobietom, których (jak na siebie dość nietypowo) wystawiła nadspodziewanie dużo. W styczniu 2021 roku w Izbie Reprezentantów zasiądzie dwadzieścia kilka nowych republikańskich kongresmenek – w tym Marjorie Taylor Greene, pierwsza zwolenniczka QAnonu, absurdalnej, wzrastającej na popularności teorii spiskowej, którą FBI uważa za potencjalne źródło skrajnie prawicowego terroryzmu.

Problemów z wygraną nie miały z kolei lewicowe polityczki Demokratów, należące do tzw. „Drużyny” (Squad): Ayanna Presley, Rashida Tlaib, Ilhan Omar i najsłynniejsza z nich, Alexandria Ocasio-Cortez.

W partii rozgorzała już dyskusja na temat przyczyn tego rozczarowującego wyniku. Lewe skrzydło partii twierdzi, że zbyt centrowy przekaz nie był wystarczająco mobilizujący dla młodego i progresywnego elektoratu. Partyjny establishment obwinia z kolei zbyt lewicowe postulaty, które zraziły niezależnych wyborców z przedmieść, nastraszonych przez Republikanów wizją nadciągającego socjalizmu, który wprowadzi powszechną opiekę zdrowotną i urlopy macierzyńskie.

Senat: Republikanie utrzymują większość

Sytuacja w Izbie Reprezentantów nie jest dla Demokratów idealna, ale i tak wygląda lepiej, niż w Senacie. Jako że każdy stan – bez względu na liczbę mieszkańców – ma po dwóch senatorów, izba wyższa amerykańskiego Kongresu ze swej natury faworyzuje mniej ludne stany wiejskie.

W mijającej kadencji 53 republikańskich senatorów reprezentuje około 14 milionów ludzi mniej, niż 47 senatorów zrzeszonych w klubie Demokratów.

Tegoroczne wybory miały być dla Demokratów szansą na odzyskanie Senatu – w grze było początkowo pięć, potem może nawet do ośmiu miejsc, na które ostrzyli sobie zęby. Sondaże wyglądały dla nich obiecująco nawet w stanach tradycyjnie republikańskich.

Zgodnie z przewidywaniami stracili bardzo konserwatywną Alabamę (wpadła im zupełnym przypadkiem dwa lata temu, kiedy kandydatem Republikanów został człowiek oskarżony o molestowanie nieletnich), ale zrekompensowali to równie pewną wygraną w Kolorado – stanie już całkowicie „niebieskim”. Ważnym zwycięstwem, także symbolicznym, była wygrana w Arizonie byłego astronauty Marka Kelly’ego, który zajął miejsce senatora Johna McCaina, niegdysiejszego kandydata Partii Republikańskiej na prezydenta i lidera jej wątłego, antytrumpowego skrzydła. Arizona była kiedyś stanem zdecydowanie „czerwonym” – dziś oba miejsca w Senacie zajmują Demokraci, a Joe Biden pokonał tam Donalda Trumpa.

Na tym jednak koniec sukcesów. Nie udało się wysadzić z siodła Republikanów w Montanie, Iowie i Karolinie Północnej. Obronili się Susan Collins w Maine i Lindsey Graham w Karolinie Południowej, reprezentujący zupełnie odmienne podejścia do prezydentury Trumpa. Collins (która z Lisą Murkowski z Alaski tworzą dziś całość „umiarkowanych Republikanów” w Senacie), dużo mówi o swojej niezależności, choć w ważnych głosowaniach przeważnie głosowała zgodnie z linią partii. Graham zaczynał jako jeden z liderów antytrumpistów (powtarzał, że „jeśli nominujemy Trumpa to zostaniemy zniszczeni. I słusznie”), a dziś jest zagorzałym poplecznikiem człowieka, którego cztery lata temu nazywał „ksenofobem”, „szaleńcem”, „niezdolnym do pełnienia urzędu prezydenta”. Collins mówi dziś, że trzeba uszanować wynik wyborów – Graham sekunduje Trumpowi w jego desperackich próbach podważania uczciwości tegorocznych wyborów.

Milczy za to Mitch McConnell, lider Republikanów w Senacie i zapewne najpotężniejszy polityk w Stanach Zjednoczonych, którego władza jeszcze wzrośnie – bez względu na wynik.

Wielki hamulcowy

Wszystko wskazuje na to, że Joe Biden będzie pierwszym prezydentem od dwudziestu lat, który zaczyna rządy nie mając większości w obu izbach Kongresu. Biden szedł do wyborów zapowiadając, że będzie w stanie dogadać się z Republikanami, którzy po przegranej Trumpa „znormalnieją”. Jego wieloletnie doświadczenie w Senacie, osobiste przyjaźnie i znajomości (nawet z McConnellem czy Grahamem) mają mu pomóc osiągnąć sukces tam, gdzie nie udało się Barackowi Obamie, któremu obstrukcjonizm Republikanów w Senacie wielokrotnie wiązał ręce. Najsłynniejsze było zablokowanie nominacji do Sądu Najwyższego w roku 2016, ale proces ten był znacznie szerszy. Odchodząc z Białego Domu, Obama zostawiał ponad sto wakatów w sądach federalnych, których McConnell nie pozwolił mu wypełnić.

Problemem mogą okazać się tak podstawowe sprawy, jak skompletowanie ekipy. Senat służy prezydentowi „radą i zgodą”, co znaczy, że zatwierdza nie tylko sędziów, lecz także członków gabinetu i wiele innych stanowisk w administracji. Póki co, Graham oświadczył wielkodusznie, że jeśli Biden wygra, to „zasługuje na gabinet”, ale „oczywiście” bez zbyt lewicowych postaci.

Każdą nominację Biden będzie musiał negocjować z Republikanami, więc o miejscu w gabinecie dla takich postaci jak Bernie Sanders (wspominany jako kandydat na sekretarza pracy) czy Elizabeth Warren (potencjalna sekretarz skarbu), można zapomnieć.

Rola „umiarkowanych” Republikanów, a zatem takich, których można czasem przeciągnąć na swoją stronę – Collins i Murkowski – wzrośnie.

Można będzie też zapomnieć o większości ambitnych planów z programu Bidena, na czele z planem klimatycznym, bowiem w opozycji Republikanie znowu zaczną dbać o stan finansów publicznych. Nie kłopotał ich on za rządów Trumpa, kiedy cięcia podatkowe dla najbogatszych zwiększyły deficyt budżetowy z 590 miliardów w roku 2016 do 1 biliona na początku tego roku.

Za sprawą pandemii deficyt urósł do ponad 3 bilionów. Można być pewnym, że od 2021 roku cięcia wydatków staną się dla Republikanów bardzo istotne, a prezydent Biden będzie zmuszony iść na kompromisy, często idące bardzo daleko. Paraliżowanie rządów Bidena będzie częścią republikańskiej strategii – pokazać, że „Demokraci nie potrafią rządzić”, na tym oprzeć swój przekaz w midtermach 2022 roku i odbić Izbę Reprezentantów.

Wielka dogrywka

Czy Demokraci mają jeszcze jakąś szansę na uniknięcie tego klinczu? Wszystko zależy od Georgii, która dość zaskakująco okazała się kluczowym stanem tegorocznych wyborów. W tym stanie wybory do Senatu przeprowadzane są według nieco innych zasad: jeśli żaden z kandydatów nie osiągnie 50 proc. głosów, urządzana jest dogrywka. W tym roku w Georgii były do obsadzenia – nietypowo – oba miejsca senatorskie. W zwykłych wyborach o reelekcję na pełną, sześcioletnią kadencję starał się David Perdue. W wyborach specjalnych, o dokończenie kadencji poprzednika (czyli o dwa lata) stara się Kelly Loeffler, znana głównie z tego, że jest najbogatszą osobą w Senacie.

W obu przypadkach Demokraci zakwalifikowali się do drugiej rundy – na początku stycznia.

Jeśli oba fotele senatorskie przypadną Demokratom, da im to równo 50 miejsc w Senacie – tyle samo co Republikanom, ale że w przypadku remisu głos decydujący należy do wiceprezydenta (oficjalnego przewodniczącego Senatu), wiceprezydentka Kamala Harris da Demokratom kontrolę nad izbą.

Czy to realny scenariusz?

Bardzo mało prawdopodobny, ale nie niemożliwy. Demokraci od kilku lat udowadniają, że potrafią w Georgii konkurować z Republikanami, mobilizując Afroamerykanów (stanowiących jedną trzecią mieszkańców stanu) i przeciągając na swoją stronę centrowych mieszkańców przedmieść Atlanty. Dwa lata temu gubernatorką stanu prawie została Stacey Abrams, wschodząca gwiazda partii (brana pod uwagę przez Bidena jako potencjalna wiceprezydentka). Przegrała o włos – w dużej mierze z powodu republikańskiego voter suppression, czyli utrudniania i ograniczania głosowania przedstawicielom mniejszości – ale pokazała, że Georgia nie jest już stanem bezpiecznie konserwatywnym.

Republikanie będą straszyć, że oddanie Senatu Demokratom oznaczać będzie brak jakiejkolwiek kontroli i nadejście socjalizmu spod znaku Ocasio-Cortez. Demokraci będą próbowali tonować retorykę lewicy i zapewniać, że Amerykanów (i mieszkańców Georgii) nie czeka żadna rewolucja, a Senat jest partii potrzebny do efektywnego rządzenia. Pewne jest, że szykuje się najkosztowniejszy wyścig senacki w historii, bo obie strony wpompują w kampanię rekordowe sumy – stawka jest nie do przecenienia.

;

Udostępnij:

Piotr Tarczyński

Historyk, doktor nauk politycznych, amerykanista, tłumacz, pisarz. Autor książki „Rozkład. O niedemokracji w Ameryce”. Z Łukaszem Pawłowskim prowadzi „Podkast amerykański"

Komentarze