0:000:00

0:00

W Polsce brak krytycznego myślenia o tym, z kim i po co się maszeruje. Nastąpiło patriotyczne wzmożenie i ludzie przyłączają się różnych inicjatyw, nie do końca weryfikując, kto i co za nimi stoi. Organizuje to mała grupa faszystów, ale idą tam rzesze przeciętnych, zwyczajnych ludzi. Nie rozumiem tego — mówi Alex w rozmowie z OKO.press.

OKO.press: Co właściwie stało się w niedzielę 11 listopada na marszu nacjonalistów we Wrocławiu?

Alex*: Stałem z transparentem „Nacjonalizm to nie patriotyzm”. Nagle dostałem w głowę jakimś szkłem. Upadłem, nawet nie od siły uderzenia, bardziej z szoku.

Miałem rozciętą głowę. W środę zdjęto mi szwy, rana goi się całkiem nieźle. Gorzej było ze wzrokiem. We wtorek okazało się, że nie za bardzo widzę na lewe oko. To było dosyć przerażające. Na szczęście znajoma jest okulistką i przyjęła mnie za darmo. Miałem krew w źrenicy oka i to zakłócało widzenie. Jeszcze go w pełni nie odzyskałem, ale z każdym dniem jest lepiej i wygląda na to, że z czasem wszystko wróci do normy.

Czy zamierza Pan podjąć jakieś kroki prawne?

Wiem, że policja szuka sprawców. Nie wiem, co się stanie. Nie byłem wcześniej w takiej sytuacji, nie znam się na tych prawnych kwestiach. Najbardziej martwi mnie to, że zniszczono mi okulary, które kosztowały ponad tysiąc złotych. Dla mnie to duża kwota. Myślałem nawet o zorganizowaniu crowdfundingu.

Alex opatrywany po ataku

Pierwszy raz brał Pan udział w kontrmanifestacji?

Mieszkam w Polsce od dobrych kilku lat. Brałem udział w takich kontrmanifestacjach antyfaszystowskich już wcześniej. Ostatnim razem w 2011, we Wrocławiu. Wtedy też nas zaatakowano.

Biorę udział w takich działaniach, bo to ważne, żeby pokazać, że nie zgadzamy się na faszyzm. Oczywiście to nie jest tak, że każda osoba po tej drugiej stronie to faszysta. Możliwe, że działacze organizacji w rodzaju Narodowego Odrodzenia Polski stanowią niewielki procent całej grupy, która maszeruje.

Trzeba jasno pokazać, że nie ma przyzwolenia na takie rzeczy, które wygaduje Jacek Międlar czy Piotr Rybak. To, co mówią, to czysty antysemityzm, rasizm, homofobia.

Przeczytaj także:

Będzie Pan brał udział w kolejnych marszach?

To nie takie proste, bo to nie tylko moja decyzja. Mam rodzinę, która pewnie nie byłaby zadowolona, gdybym to dalej robił. Z jednej strony jestem zdeterminowany i gdyby zależało to tylko ode mnie, to z pewnością bym poszedł. Bo nie można oddać ulic faszystom. Nie wolno pokazać im, że się boimy. Oni żywią się strachem.

Z drugiej strony, niezgodę można okazywać na różne sposoby. Mam mnóstwo znajomych, którzy działają w pozarządowych organizacjach - to też jest ważne. Zamiast blokad, czy kontrmanifestacji można organizować niezależne wydarzenia tak jak manifestacja „Za wolność naszą i waszą” w Warszawie w tym roku.

Czy jako obcokrajowiec doświadcza Pan w Polsce dyskryminacji?

Nie za bardzo. Jestem biały, mówię po polsku. Zdarzają się tylko dziwne komentarze do moich dzieci, że powinny mówić tylko po polsku. Bo to — podobno — miesza dzieciom w głowach, kiedy mówi się w więcej niż w jednym języku.

Brał Pan udział w jakichś manifestacjach w Walii?

Od 20 lat nie mieszkam w Walii, mogę raczej porównać Polskę z Niemcami, gdzie mieszkałem. Tam brałem udział w antyfaszystowskich manifestacjach w Dreźnie. Są duże różnice.

Przede wszystkim tam policja odgradza od neonazistów te wielotysięczne kontrmanifestacje szczelnym kordonem. Dystans jest duży. Tutaj byliśmy niemalże na wyciągnięcie ręki, a policja, bojąc się sprowokować tłum, zachowywała się bardzo biernie.

Poza tym w Niemczech to wszystko jest bardziej czarno-biało. Wiesz, kim są neonaziści, wiesz, kim jest antifa. W Polsce to jest rozmazane — nie wiesz do końca, kim są ci ludzie, którzy idą w jednym marszu z neofaszystami.

Nie rozumiem.

To raczej ja nie rozumiem. W Niemczech w faszystowskim marszu idą chłopaki z konkretnymi symbolami, ubrani w te swoje stroje, ogoleni na łyso, w kurtkach bomberkach — cały ten kod jest jednoznaczny.

We Wrocławiu w niedzielę ludzie, którzy maszerowali ramię w ramię z faszystami takimi jak Międlar, wyglądali tak jak ja, jak zwykli fani piłkarskich klubów. Organizuje to mała grupa faszystów, ale idą tam rzesze przeciętnych, zwyczajnych ludzi.

Prawica tłumaczy, że tylko margines marszu wznosi rasistowskie hasła. A reszta to patrioci.

W Polsce brak krytycznego myślenia o tym, z kim i po co się maszeruje. Jeszcze w 2010 było ich we Wrocławiu sześciuset pięćdziesięciu. Ale nastąpiło patriotyczne wzmożenie i ludzie przyłączają się różnych inicjatyw nie do końca weryfikując, kto i co za nimi stoi. Widać to dobrze na przykładzie kultu żołnierzy wyklętych.

Używamy też języka, który to normalizuje. Nawet moi znajomi, sąsiedzi, czy koledzy z pracy mówią o tym wydarzeniu “marsz”, albo "marsz niepodległości". „Dostałeś w głowę na marszu?”. Nie, dostałem na “marszu faszystowskim”.

To wszystko dowodzi, jaki sukces odniosły środowiska nacjonalistów w promowaniu swojej agendy.

A może jest tak, że to też przyzwolenie ze strony władzy?

Odpowiem na to przykładem. Zanim ten "marsz patriotów" dotarł do miejsca naszej kontrmanifestacji, któryś z liderów powiedział przez mikrofon: „A teraz zbliżamy się do zdrajców narodu". To jest ta sama terminologia, którą posługuje się rząd PiS.

PiS używa w debacie publicznej agresywnego, polaryzującego języka, który potem podejmują na takich marszach narodowcy. I to właśnie ten język prowadzi do rzucania butelkami, ran. To jest bezpośrednio połączone.

*prawdziwe imię do wiadomości redakcji

;

Udostępnij:

Dominika Sitnicka

Absolwentka Prawa i Filozofii Uniwersytetu Warszawskiego. Publikowała m.in. w Dwutygodniku, Res Publice Nowej i Magazynie Kulturalnym. Pisze o praworządności, polityce i mediach.

Komentarze