0:00
0:00

0:00

Jak Węgry długie i szerokie, billboardy stoją wszędzie. Drogi wjazdowe do Budapesztu, kurorty nad Balatonem, prowincjonalne miasteczka - nie ma miejsca, w którym nie można by się dowiedzieć, że „sankcje Brukseli rujnują Węgrów”. Polskiemu czytelnikowi ich wszechobecność może przypominać zmasowane akcje billboardowe Fundacji Kornice. Jeśli jednak chodzi o przekaz, nasuwają się skojarzenia z manipulującą odbiorcami kampanią „z żarówką”, stworzoną przez Polskie Elektrownie, a mającą powiązać energetyczną drożyznę z rzekomym wpływem Unii Europejskiej. Bo, podobnie jak polska kampania „żarówkowa”, węgierskie billboardy mają przede wszystkim dzielić i podburzać. I to za ogromne publiczne pieniądze.

„Pytania są tendencyjne”

Plakaty z bombą to reklama ogólnokrajowych konsultacji społecznych dotyczących sankcji Unii Europejskiej przeciwko Rosji. Już po raz dwunasty Węgrzy otrzymają pocztą specjalne ankiety, w których będą mogli wypowiedzieć się w siedmiu zadanych przez rząd pytaniach. Ich odpowiedzi nie będą miały żadnego rzeczywistego znaczenia, bo krajowe konsultacje nie są w żaden sposób politycznie wiążące, a pytania konstruuje się w sposób sugerujący jedyną poprawną odpowiedź.

Mówiąc wprost - ankieta nie tyle rozpoznaje społeczne nastroje, ile je kreuje.

Przykład? Oto zacytowane w całości ostatnie, siódme pytanie z aktualnych konsultacji rządowych: „Europejskie sankcje poważnie dotykają branżę spożywczą. Wzrost cen gazu znacznie podnosi koszty produkcji rolnej, a sankcje obejmują również inne składniki nawozu. Rosnące ceny żywności w krajach rozwijających się zwiększają ryzyko głodu, co doprowadzi do jeszcze większych fal migracji i zwiększy liczbę uchodźców na granicach Europy. Czy zatem zgadzasz się z sankcjami, które powodują wzrost cen żywności?”

Tak zadane pytanie, co oczywiste, nie ma żadnej mocy mierzenia rzeczywistych nastrojów społecznych. Bo nie po to zostało stworzone. Dr Dominik Héjj, politolog, w swojej książce „Węgry na nowo”, nie pozostawia wątpliwości, że wynik konsultacji nie jest dla rządzących ważny. „Nadrzędnym celem owych plebiscytów jest utrzymywanie wysokiej mobilizacji elektoratu i sprawianie wrażenia, że kampania wyborcza trwa cały czas” - pisze.

Zapytany o ich ewentualne plusy, dr Héjj nie pozostawia złudzeń: - Zważywszy na to, że to jest rządowa propaganda, to trudno ten akt parawyborczy klasyfikować jako przejaw demokracji bezpośredniej. Narodowe konsultacje w dużej mierze pozostają sposobem na dotowanie poczty węgierskiej oraz oligarchów, którzy zarabiają na państwowych reklamach. To przejaw patodemokracji – mówi politolog.

Przeczytaj także:

Podatnik finansuje rządowe wendety

Narodowe konsultacje wystartowały w 2010 roku, natychmiast po objęciu władzy przez prawicowego premiera Viktora Orbána. Początkowo pytania dotyczyły kwestii socjalnych i gospodarczych: Węgrów pytano o waloryzację emerytur, finansowanie edukacji czy płacę minimalną. Z czasem maski zaczęły spadać, a z kart do głosowania coraz częściej wynurzało się narzucone przez rząd poczucie zagrożenia. Konsultacje z maja 2015 dotyczyły terroryzmu, uchodźców oraz działań Unii Europejskiej. Dwa lata później akcja przybrała jednoznaczny tytuł „Stop Brukseli!”, a po kilku miesiącach „Stop Soros”. W ten sposób węgierski rząd z pieniędzy publicznych sfinansował ważne elementy swojej wojny z Unią Europejską oraz George'em Sorosem, amerykańskim inwestorem i filantropem pochodzenia węgierskiego, otwarcie krytykującym rządy Viktora Orbána. Ankiecie „Stop Soros” towarzyszyły billboardy z bardzo niekorzystnym zdjęciem miliardera i podpisem „Nie pozwól Sorosowi się z ciebie śmiać”. Kampania oddziaływała podprogowo na najniższe instynkty odbiorców i odniosła swój skutek

- ze wszystkich dotychczasowych konsultacji to właśnie w tej edycji oddano najwięcej głosów.

To wszystko kosztuje niemało. Jak oblicza portal hvg.hu, do tej pory na przeprowadzenie jedenastu narodowych konsultacji wydano łącznie ponad 50 miliardów forintów, czyli niemal 600 milionów złotych. Jednak wydatki nie rozkładają się równomiernie: wyraźnie można zauważyć, że wyższe kwoty przeznaczane są na konsultacje o tematyce istotnej dla propagandowego przekazu rządu. I tak konsultacje nazwane „Życie po epidemii” z 2021 roku kosztowały węgierskiego podatnika „zaledwie” 6224 miliony forintów, podczas gdy na ankietę „Stop Soros!” przeznaczono aż o jedną trzecią więcej - 9550 milionów forintów.

Najdroższą akcją konsultacyjną była do tej pory ankieta z 2020 roku dotycząca podejścia do epidemii COVID-19. Ale myliłby się ten, kto oczekiwałby w środku rzeczowych, merytorycznych pytań związanych z medycyną. W zasadzie wszystkie poruszane w konsultacjach kwestie dotyczyły miękkiej propagandy działań rządu: Węgrów pytano między innymi o to, czy rząd powinien utrzymać programy ochrony i tworzenia miejsc pracy nawet po zakończeniu pandemii, albo czy sprzęt ochrony zdrowia powinien być kupowany od węgierskich producentów. I nawet tutaj nie zabrakło tendencyjnego pytania o „plan George'a Sorosa, który pozostawiłby Węgry w długach na nieprzewidywalnie długi czas”. Na czym ów plan miałby polegać i według jakich ekspertów mógłby być szkodliwy dla węgierskiej gospodarki, nie wyjaśniono. Znamy za to częściowe wyniki odpowiedzi na tak postawione pytanie: jak podaje oficjalna strona węgierskiego rządu, 1 621 833 odrzuciło rzekomy plan kontrowersyjnego miliardera. Nie wiadomo natomiast, ile osób wypowiedziało się o nim pozytywnie.

Billboardy wskazują winnego

Jednak obecne konsultacje są wyjątkowe. Rozstawione po całym kraju billboardy, oprócz konsolidacji elektoratu, mają jeszcze jedno ważne zadanie: wskazać winnych kryzysu energetycznego, który na Węgrzech odczuwany jest dużo bardziej, niż w Polsce.

Aby to zrozumieć, najlepiej wyjechać na węgierską prowincję. Na przykład do miasteczka Komló, które za czasów komunizmu było tętniącym życiem ośrodkiem górniczym, a po transformacji ustrojowej stało się jednym z upadłych miast poprzemysłowych, powszechnie kojarzonych z bezrobociem i zamkniętymi kopalniami. Ostatecznie Komló uratowała bliskość dużo większego Peczu (piąte miasto Węgier, niespełna 150 tys. mieszkańców), ale dziś trudne czasy powróciły. W związku z kryzysem energetycznym miasto jest zmuszone zmniejszyć zużycie energii aż o 1/4. Aby to osiągnąć, do maja całkowicie zamknięto teatr, a od 1 listopada urząd miasta przeszedł na skrócony system pracy od poniedziałku do środy (w czwartki i piątki obowiązkowa praca zdalna). Najciekawszy jest jednak fakt, że burmistrz silnie domaga się wprowadzenia godziny policyjnej w godzinach od 22:00 do 4:00, kiedy wyłączone będzie oświetlenie uliczne. Na razie trwają jeszcze fasadowe dyskusje, czy godzina policyjna byłaby zgodna z prawem. Ale winny tej sytuacji został już jednoznacznie wskazany: „Sankcje Brukseli nas rujnują”.

Podobnie jak w Polsce, tak i na Węgrzech remedium na problemy z brakiem prądu ma być rozwój energetyki jądrowej. Obecnie w kraju pracuje jedna elektrownia atomowa, w pobliżu miasteczka Paks nad Dunajem, posiadająca cztery bloki energetyczne. W niedalekiej przyszłości zakład ma zostać rozbudowany. Tyle tylko, że rząd Orbána postawił na niewłaściwego konia: partnerem rozbudowy elektrowni w Paks zostało rosyjskie przedsiębiorstwo Rosatom. I choć sankcje Unii Europejskiej wobec Rosji jeszcze nie obejmują energetyki jądrowej, trudno powiedzieć, czy zawsze tak będzie w przyszłości. Ponadto współpraca z rosyjskimi firmami będzie coraz trudniejsza także w aspekcie finansowym i technologicznym.

Orbán zabezpiecza się więc tysiącami billboardów przed ewentualną klęską jednego z najważniejszych gospodarczych wyzwań jego rządu.

Jak na to wszystko reagują sami Węgrzy? Co pewien czas na ulice Budapesztu wychodzą niewielkie demonstracje popierające Ukrainę. To jednak niewiele: znaczna część społeczeństwa wydaje się podatna na działania rządu. Ci, którzy się nie zgadzają, po kilkunastu latach rządów Orbána, nie mają już siły na walkę. – To rzeczywistość, w jakiej żyjemy od 2010 roku, więc kolejne konsultacje nie zmieniają wiele – mówi mi znajomy Węgier o nastawieniu opozycyjnym. – Ludzie tak się do tego przyzwyczaili, że nie pojawiają się już nawet prześmiewcze memy. Po prostu nie mamy już energii na bezcelowe walki polityczne.

;
Na zdjęciu Filip Faliński
Filip Faliński

Podróżnik i odkrywca. Miłośnik niecodziennych tematów z pogranicza historii, polityki i lifestyle'u. Przez wiele lat prowadził blog Stacja Filipa o tematyce podróżniczo-reportażowej.

Komentarze