Limuzyna, którą w środę 11 grudnia jechał wicepremier Jarosław Gowin, miała włączone sygnały świetlne i dźwiękowe, była więc pojazdem uprzywilejowanym. W takim przypadku można nie stosować się do przepisów, więc ciężko o złamanie zasad ruchu drogowego. A jednak według policji kierowcy Gowina ta sztuka się udała
Kolizja z udziałem wicepremiera i ministra nauki Jarosława Gowina zdarzyła się w o poranku w środę 11 grudnia 2019. Doszło do niej Drodze Krajowej nr 7 w miejscowości Kuklin w drodze do Gdańska.
Początkowo media podawały informację o wypadku limuzyny rządowej z jednym wicepremierów. O godz. 09:41 rzeczniczka resortu Gowina Katarzyna Zawada poinformowała na Twitterze, że to właśnie on był pasażerem w aucie Służby Ochrony Państwa.
Jak podało radio RMF FM, BMW SOP z dużą prędkością jechało środkiem jednopasmowej trasy. Jadący w tym samym kierunku tir nie zdążył zjechać na bok i wtedy doszło do zderzenia.
Kilka godzin po kolizji Gowin powiedział dziennikarzom:
"Na szczęście nikomu nic się nie stało, nie było żadnego zagrożenia ani dla życia, ani dla zdrowia. Byłem informowany potem, że kierowca nie naruszył żadnych przepisów".
Byłem informowany potem, że kierowca nie naruszył żadnych przepisów
Wbrew słowom wicepremiera policja uznała, że kierowca naruszył jednak przepisy i ukarała go mandatem w wysokości 250 zł oraz sześcioma punktami karnymi. Albo więc Jarosław Gowin minął się z prawdą w rozmowie z dziennikarzami, albo został wprowadzony w błąd.
Faktem jest, że nawet gdyby kierowca limuzyny rządowej z włączoną sygnalizacją świetlną i dźwiękową chciał celowo złamać przepisy, byłoby mu trudno.
Według art. 53. 1. pojazdem uprzywilejowanym w ruchu drogowym może być pojazd samochodowy Służby Ochrony Państwa.
Według art. 53.2 kierujący pojazdem uprzywilejowanym może, pod warunkiem zachowania szczególnej ostrożności, nie stosować się do przepisów o ruchu pojazdów, zatrzymaniu i postoju oraz do znaków i sygnałów drogowych tylko w razie, gdy m.in.:
Jak widzimy, limuzyna rządowa jako pojazd uprzywilejowany może wykonywać na jezdni manewry niedostępne zwykłym śmiertelnikom, m.in. nie stosować się do znaków i ograniczenia prędkości. Warunek jest jeden - musi zachować szczególną ostrożność.
W przypadku podróży wicepremiera Gowina policja stwierdziła, że ten warunek nie został spełniony. Co może oznaczać, że według świadków kolizji i funkcjonariuszy kierowca wicepremiera poczynał sobie na drodze zbyt brawurowo.
Odrębną kwestią jest, czy na pewno samochód wiozący Jarosława Gowina na spotkanie na Politechnice Gdańskiej musiał być uprzywilejowanym uczestnikiem ruchu. Przypomnijmy, że według prawa uprzywilejowanie przysługuje w - nomen omen - wypadku "wykonywania zadań związanych bezpośrednio z zapewnieniem bezpieczeństwa osób zajmujących kierownicze stanowiska państwowe".
Zdrowy rozsądek wskazuje, że wicepremier Gowin byłby bezpieczniejszy, gdyby na spotkanie w Gdańsku jechał bez włączonych sygnałów dźwiękowych i świetlnych, za to wolniej i zgodnie z przepisami ruchu drogowego.
Wszystkich wątpliwości do tej pory nie udało się wyjaśnić w przypadku najsłynniejszego wypadku władzy PiS. 10 lutego 2017 roku o godzinie 18:30 w Oświęcimiu rządowy pojazd z premier Beatą Szydło zderzył się z seicento kierowanym przez 21-letniego Sebastiana K., po czym uderzył w drzewo. Szydło trafiła do szpitala.
Winnym przez rządowe służby od razu został okrzyknięty młody kierowca seicento, ale wkrótce zaczęły wychodzić na jaw kolejne szczegóły wypadku, które stawiały pod znakiem zapytania oficjalną wersję:
Ustalenie winnego wypadku premier Szydło zależy od odpowiedzi na pytanie: czy rządowe limuzyny wysyłały sygnały świetlne i dźwiękowe? Zeznania świadków są rozbieżne, a prokuratura utrudniała dostęp do świadków i pozwoliła zatrzeć dowody z dwóch rządowych aut.
W ustaleniu, czy rządowa kolumna miała prawidłową sygnalizację, mogły pomóc rejestratory z aut BOR, które jechały przed i za samochodem wiozącym premier Szydło.
Jarosław Zieliński, wiceminister spraw wewnętrznych, już cztery dni po wypadku mówił, że żaden z dwóch rejestratorów niczego nie zapisał.
Nie uwierzył w to obrońca Sebastiana K.: “Elektroniki nie można zmanipulować. Można ją usunąć, ale nie da się na przykład zmienić zapisanego wykresu prędkości. Będę wnioskował o wyjaśnienie, dlaczego dwa rejestratory nic nie zapisały” – komentował słowa wiceministra mec. Władysław Pociej.
Prokuratura jeszcze w lutym 2017 roku poinformowała “Wyborczą”, że wystąpiła do BOR o udostępnienie rejestratorów.
Na początku marca okazało się jednak, że nie zostały zabezpieczone. Oba samochody za zgodą prokuratury wróciły z Oświęcimia do Warszawy.
Oznacza to, że dane z chwili wypadku zostały nadpisane.
Wciąż trwa proces w tej sprawie. Kluczowym dowodem miał być zapis kamer monitoringu miejskiego. Miało z nich wynikać niezbicie, czy kolumna rządowa używała sygnałów świetlnych i dźwiękowych. Najnowsza wieść z sądu jest jednak taka, że z uszkodzonego w niewyjaśnionych okolicznościach dysku z zapisem z ulicznego monitoringu nie da się nic odzyskać.
Naczelny OKO.press, redaktor, socjolog po Instytucie Stosowanych Nauk Społecznych UW. W OKO.press od 2019 roku, pisze o polityce, sondażach, propagandzie. Wcześniej przez ponad 13 lat w "Gazecie Wyborczej" jako dziennikarz od spraw wszelakich, publicysta, redaktor, m.in. wydawca strony głównej Wyborcza.pl i zastępca szefa Działu Krajowego. Pochodzi z Sieradza, ma futbolowego hopla, kibicuje Widzewowi Łódź i Arsenalowi
Naczelny OKO.press, redaktor, socjolog po Instytucie Stosowanych Nauk Społecznych UW. W OKO.press od 2019 roku, pisze o polityce, sondażach, propagandzie. Wcześniej przez ponad 13 lat w "Gazecie Wyborczej" jako dziennikarz od spraw wszelakich, publicysta, redaktor, m.in. wydawca strony głównej Wyborcza.pl i zastępca szefa Działu Krajowego. Pochodzi z Sieradza, ma futbolowego hopla, kibicuje Widzewowi Łódź i Arsenalowi
Komentarze