0:00
0:00

0:00

Prawa autorskie: Fot. Agnieszka BurtonFot. Agnieszka Burto...

Po jedenastu latach życia w zawieszeniu, w sierpniu 2023 roku Neil Para, rozpoczął swój „Freedom Walk” i ruszył pieszo z Melbourne do Sydney. Tysiąc kilometrów w 39 dni. Po drodze pomagali mu nieznajomi Australijczycy.

„Protest pana Pary ma przypomnieć o ponad 12,5 tys. osób ubiegających się o azyl i uchodźców żyjących w Australii w niepewności” – pisały australijskie media. „Petycja z ponad 19 tys. podpisów zostanie dostarczona premierowi”.

Córka z numerem łodzi

Jedenaście lat wcześniej, latem 2012 roku Neil Para, Tamil ze Sri Lanki ucieka do Indonezji, skąd wiele łodzi płynie do wymarzonej krainy Oz. Zabiera żonę w zaawansowanej ciąży i dwie córki. Przemytnik, któremu płacą 28 tys. dolarów, zakrywa twarz kominiarką. Obiecuje, że będą płynąć najwyżej osiemnaście godzin „And you will be all right”.

Na morzu są trzy dni.

– Kuter był mały, a wiózł 213 osób! – wkurza się Neil Para, gdy wspomina podróż. – Z Iranu, Iraku, Sri Lanki, Afganistanu…

Trzy dni nic nie jedzą, nie piją, nie mogą korzystać z toalety.

– Jak to jest nie sikać trzy dni? Pierwszy dzień był niezwykle trudny, drugi do zniesienia, a trzeciego nie czuliśmy nic – opowiada po angielsku ze śpiewnym akcentem. – Kiedy zatrzymali nas australijscy marynarze (Australian Defence Forces) i zabrali do obozu detencyjnego na Wyspie Bożego Narodzenia, nie mogłem oddać moczu. Żona chorowała, córki też, więc przetransportowali nas do centrum detencyjnego w Darwin, na australijski ląd.

Neil wspomina obóz dobrze, chociaż nie mogli nigdzie wychodzić.

– Co za wspaniała grupa pracowników Serco, wszyscy sympatyczni, życzliwi – zachwyca się, a ja pytam: – Serio?

– Tak – śmieje się Neil. – Wielu ludzi się dziwi. Przecież o tych miejscach słyszy się same horrory. A my z Niemką, która tam pracowała, do tej pory jesteśmy w kontakcie.

Obozy detencyjne w Australii prowadzone są przez wielkie, międzynarodowe organizacje, na przykład Serco, czy Management Training Corporation, która zarządza też więzieniami w USA i była krytykowana za naruszanie praw człowieka.

W Darwin urodziła się ich trzecia córka, od razu dostała australijski akt urodzenia, ale też numer łodzi, na której przypłynęli.

Uchodźcy zabierani z łodzi do obozów detencyjnych dostają kartę identyfikacyjną, boat ID card. A numer ID to pierwsze trzy litery nazwy łodzi i liczba oznaczająca kolejność aresztowania. Córka Pary dostała numer matki, która przypłynęła jeszcze w ciąży, dodano tylko córce „a” na końcu numeru. Przy załatwianiu formalności w urzędzie do spraw imigracji, używa się numerów z boat ID cards.

Zalecamy obszar wiejski

Wypuścili ich po pół roku i pozwolili wybrać miasto. Tylko że państwo Parowie o Australii nie wiedzieli nic. Ktoś w obozie zarekomendował Melbourne, więc z tropikalnej północy polecieli na chłodne południe.

(„Pięć godzin w samolocie nie spaliśmy, nie jedliśmy, bo wstydziliśmy się odezwać, słabo znaliśmy język”).

W dzielnicy Dandenong pełnej nowych imigrantów z Azji i Afryki zajęła się nimi organizacja pomagająca azylantom. Ich podanie o wizę ochronną na pobyt stały zostało odrzucone. Złożył odwołanie do Refugee Review Tribunal. Dostali wizę przejściową i zalecono im przeprowadzkę do „obszaru wiejskiego”.

Ktoś podpowiedział Ballarat, sprawdzili w Google, pojechali pociągiem zobaczyć, stare domy z czasów gorączki złota, wielkie drzewa, zimno, uśmiechnięci ludzie na ulicach, spodobało im się. A potem Neil chodził po miasteczku i szukał mieszkania.

– Bez pracy, bez języka, bez auta, bez pozwolenia na pobyt stały, w czasach wielkiego australijskiego kryzysu mieszkaniowego. Wyobrażasz sobie? Już miałem się poddać, ale w ostatniej agencji nieruchomości opowiedziałem swoją historię urzędniczce. To pierwsza osoba w Ballarat, która zechciała mi pomóc, gdy dowiedziała się, że jestem uchodźcą.

Dostali klucze, ale nie wiedzieli, że w Australii domy wynajmuje się puste. Spali na podłodze pod grzejnikiem wtuleni w siebie.

Pomagał im Czerwony Krzyż, sąsiedzi i wolontariusz, który uczył angielskiego i troszczył się o Neila „jak ojciec”.

Tęsknili za rodziną, na Sri Lankę nie mogli wracać, ich życie byłoby zagrożone, bo Neil Para był tam głosem Tamilów, walczył o ich prawa. Więcej nie chce powiedzieć.

Wiza skończyła się po kilku miesiącach. Wnioski o kolejną sąd odrzucił.

Bez wizy, pieniędzy, prawa do pracy, bez Medicare, czyli publicznej opieki zdrowotnej, byli na łasce organizacji pomocowych i mieszkańców miasteczka.

„Czasem myśleliśmy, żeby zrobić sobie krzywdę", powie mi Neil, kiedy się lepiej poznamy.

Uśmiechnięta rodzina, mężczyzna w granatowej, długiej koszuli i cztery kobiety w różnym wieku, podobne do siebie, wszyscy o śniadej cerze..
Neil Para, jego żona Sugaa i córki: Nivash, Kartie i Nive. Fot. Aldona Kmieć.

Najlepszy sąsiad stanu Wiktoria

Mijały lata, a oni bez pozwolenia zapuszczali korzenie.

Córki do siedemnastego roku życia miały prawo uczęszczania do szkoły publicznej, więc powoli stawały się Aussie. Neil udzielał się społecznie. Jego żona Sugaa pomagała osobom starszym, a on sprzątał w szkole, organizował akcje zbierania śmieci. Dzięki jego staraniom poprawiono nierówny chodnik, niebezpieczne skrzyżowanie i przejście dla pieszych. Zarywał noce dla ochotniczej służby ratunkowej (SES). Nawet nagrodzono go tytułem „Najlepszy sąsiad stanu Wiktoria”, dostał dyplom, czapkę i pięćset dolarów.

– No bo ludzie są różni, ale ja staram się widzieć w nich tylko to, co najlepsze – tłumaczy Neil, bo znowu nie dowierzam. Jak to? Nigdy nie spotkał rednecka, czerwonoszyjcy, rasisty, których pełno na peryferiach w Oz?

Przecież nielegalna imigracja zawsze była postrzegana przez wielu Australijczyków jako „jumping the immigration queue”. Ostatnie dostępne na ten temat statystyki z 2018 roku pokazują, że „duża liczba imigrantów i uchodźców przybywających do Australii” była postrzegana jako poważne zagrożenie przez czterdzieści procent obywateli.

– Połowa moich przyjaciół na Facebooku to rednecks – śmieje się Neil. – Jeżdżę z nimi na wypady jeepami po wertepach. Czerwonoszyjcy podpisali nawet list do rządu, żeby przyznali mi pobyt stały. To dobrzy ludzie, o których krąży wiele stereotypów. Gdy się ich pozna, zmienia się nastawienie, a oni zmieniają swoje uprzedzenia do nas.

Pan Para idzie do Sydney

W końcu Neil zaprotestował przeciw życiu w zawieszeniu, bez praw. Poszedł pieszo z Melbourne do Sydney, tysiąc kilometrów. Nieznajomi Australijczycy, zabierali go na noc do domów, karmili, pokazywali najlepszą trasę. W Sydney przywitało go ze trzysta osób, razem przeszli ostatnie siedem kilometrów. W parku, gdzie zakończył swój „Freedom Walk”, zorganizowano dla niego wielki piknik z muzyką.

Neil uważa, że nie tylko ten protest przyczynił się do przyznania mu wizy stałego pobytu. Jest wdzięczny mieszkańcom Ballarat i miejscowym politykom, że apelowali w jego sprawie do rządu.

Dziś Neil pracuje w fabryce czekolady i studiuje, Community Support Diploma. Chce zostać policjantem. Jego żona Sugaa pracuje jako opiekunka osób niepełnosprawnych, a córki Nivash, Kartie i Nive kończą szkoły. Jedna chce być kardiologiem, druga prawniczką, trzecia artystką.

– Są już Aussies – cieszy się tata – mają australijski akcent, sposób zachowania, myślenia. Po tamilsku mówią coraz gorzej.

Po „Freedom Walk” skontaktowali się z nim dziennikarze ze Sri Lanki, pytali, czy teraz, skoro już może podróżować, odwiedzi swoją wioskę i bliskich.

– Powiedziałem, że pojadę, jeśli dożyję osiemdziesięciu lat, bo wtedy nie będzie tam już nikogo, kto mógłby mnie zabić.

Przeczytaj także:

Operacja Zero szans

Historia Neila Pary brzmi jak reklama kraju, który „świetnie daje sobie radę z problemem uchodźców”, czy jak pisały w ostatnich latach niektóre media w Polsce: „Australia wzorem dla Europy”, „Drastyczna, lecz skuteczna polityka wobec migrantów”. Albo jak głosił Donald Trump: „Wiele można nauczyć się od Australii”.

Tymczasem Oz wydaje każdego roku tylko 20 tys. wiz humanitarnych (Refugee and Humanitarian Program). A każdy, kto przybywa „nielegalnie”, głównie drogą morską, nie może ubiegać się o status uchodźcy.

Dostanie się do Australii i osiedlenie bez pozwolenia jest niezwykle trudne. A granicy nie przejdzie się pieszo jak z Meksyku do USA. Przy brzegach krążą wielkie krokodyle, trujące meduzy i wszędzie jest dzika przestrzeń. Poza tym australijskie wody strzeżone są tak pilnie, że raczej żaden przeciekający kuter się nie przeciśnie.

„Zero szans” – tak brzmi hasło wojskowej operacji Suwerenne Granice, która wychwytuje łodzie przemytników pełne przybyszy, próbujących przekraść się do lucky country.

Od 2013 roku, kiedy rozpoczęto tę operację, do lutego 2024 australijscy żołnierze zatrzymali i odesłali z powrotem 47 łodzi, na których było razem 1121 osób. 25 łodzi i 1026 osób przechwycili i wywieźli do obozów detencyjnych na wyspach. Oprócz tego „zakłócili działanie” (cokolwiek to znaczy, bo ta operacja znana jest z wysokich kosztów i tajemniczych działań ) 112 łodzi, na których było 3651 osób.

Badanie potencjału osiedleńczego człowieka

W 2023 roku Australia przyjęła i osiedliła 29 892 uchodźców. To najwięcej od rekordowego roku 2016, kiedy przyjęto 34 193 osoby, głównie syryjskich i irackich azylantów.

Te liczby są niezwykle skromne jak na tak wielki, pusty i bogaty kraj, bo 29 892 to zaledwie 1 procent z prawie trzech milionów uchodźców uznanych i osiedlonych na świecie w 2023 roku.

Jak obliczył Refugee Council of Australia, w 2023 roku najwięcej uchodźców przyjęły: Czad, Niemcy, Polska (uchodźcy ukraińscy), Armenia i Stany Zjednoczone.

Więc Australia dumna ze swej multikulturowości w kwestii uchodźców zajmuje 26. miejsce na świecie.

A gdy porównamy liczbę przyjętych uchodźców do liczby mieszkańców kraju, to Oz spadnie na 39. miejsce. W odniesieniu do siły australijskiej gospodarki (PKB), liczba przyjmowanych uchodźców w porównaniu do innych krajów jest niewielka, Australia zajmuje 62. miejsce.

Ci, którzy popierają politykę australijskiego rządu, twierdzą, że „ludzie z łodzi” to dla Australii ciężar, drogi i ryzykowny.

„Bo nie mają żadnych papierów, kto wie, czy to nie terroryści”,

„Bo nie chcemy w naszych australijskich miastach dzielnic jak w Europie, gdzie straszą gangi ciemnoskórych gwałcicieli-nożowników”,

„Dlaczego mamy płacić za ich osiedlanie, lekcje angielskiego i zasiłki?”.

Każdy, kto emigruje do krainy Oz, musi dostosować się do Australian ways, australijskiego stylu życia. Można nosić hidżab lub turban, mieć swój meczet, pagodę, czy gurudwarę, jeść swoje curry, czy halal, zawozić dzieci do sobotnich szkółek, żeby poznawały swój język,

jednak przede wszystkim wszyscy i jak najszybciej mają stać się Australijczykami.

Dlatego Australia selekcjonuje imigrantów na podstawie ich „potencjału osiedleńczego”. Co to znaczy? Wykształcenie wyższe w zawodach potrzebnych w Oz, znajomość angielskiego oraz wspólne wartości. Osoby uciekające przed wojną, prześladowaniami, głodem i biedą, najczęściej nie spełniają takich wymogów, a więc nie są „potencjałem osiedleńczym” dla Oz.

Aktywiści twierdzą, że polityka wobec „boat people” zafiksowana na kontrolach i restrykcjach jest spadkiem po Białej Australii. Ustawy i praktyki wprowadzone w 1901 roku, trwające do lat 70. XX wieku, miały ograniczyć imigrację osób niebiałych oraz zachować dominację białej rasy w społeczeństwie australijskim.

Młodzi ludzie trzymają długi baner z hasłami po angielsku.
Australijczycy wspierający uchodźców. Protest w Melbourne, sierpień 2024. Fot. Agnieszka Burton.

Zamknąć australijskie obozy koncentracyjne

Termin „ludzie z łodzi” wszedł do australijskiego języka potocznego w latach 70. wraz z przybyciem pierwszej fali łodzi z uchodźcami po wojnie w Wietnamie. Pierwsza łódź z pięcioma mężczyznami z Indochin przybiła do Darwin w kwietniu 1976 roku. W następnych 9. latach łodzie przywoziły ok. 300 osób rocznie, głównie z Kambodży, Wietnamu i południowych Chin. W 1999 roku rozpoczęła się trzecia fala uchodźców, przeważnie z Bliskiego Wschodu, którzy przybywali w większych grupach i z pomocą przemytników.

Obowiązkowe zatrzymanie w obozach detencyjnych na australijskim lądzie wprowadził rząd Paula Keatinga w 1992 roku. Ówczesny minister ds. imigracji argumentował, że zatrzymanie w obozie ułatwi przetwarzanie wniosków o azyl, zapobiegnie nielegalnej migracji i zaoszczędzi na kosztach związanych z integracją migrantów w społeczeństwie.

W 2001 roku rząd premiera Johna Howarda odmówił norweskiemu statkowi handlowemu Tampa wejścia na australijskie wody, bo na pokładzie było 433 „illegal aliens” uratowanych z tonącej łódki. Norweski rząd oskarżył Australię o naruszenie praw międzynarodowych wobec marynarzy, którzy znaleźli się w trudnej sytuacji.

W odpowiedzi na ten incydent, australijski rząd szybko wprowadził ustawę o ochronie granic, tzw. Rozwiązania Pacyficzne – uchodźcy byli przewożeni na Nauru oraz wyspę Manus Papui-Nowej Gwinei, a także na należącą do Australii Wyspę Bożego Narodzenia i siedzieli tam w obozach-więzieniach, w nieskończoność.

W 2013 roku premier Kevin Rudd ogłosił, że uchodźcy, którzy przybywają na łodziach, przy pomocy przemytników, bez wiz, nigdy nie będą osiedleni w Australii. Wygasły Rozwiązania Pacyficzne, zaczęła się operacja Suwerenne Granice.

W 2016 roku z centrum detencyjnego w Nauru wyciekły raporty o przemocy fizycznej, o nadużyciach seksualnych wobec kobiet i nieletnich,

o dzieciach z „syndromem rezygnacji”, które wycofywały się ze świata, przestawały mówić, jeść i pić.

Opublikował je dziennik The Guardian i na ulice australijskich miast wyszły tłumy obywateli z transparentami: „Zamknąć australijskie obozy koncentracyjne”, „Zatrzymać wojny, a nie uchodźców”.

„Przez ostatnie jedenaście lat polityka Australii przetwarzania wniosków azylowych poza jej terytorium spowodowała co najmniej czternaście zgonów oraz poważne szkody fizyczne i psychiczne tysięcy uchodźców ubiegających się o azyl, którzy byli poddawani niewyobrażalnym okrucieństwom w ośrodkach detencyjnych na Nauru i wyspie Manus (PNG)” – pisze centrum pomocy dla osób ubiegających się o azyl (ASRC, Asylum Seeker Resource Centre). „Polityka ta okazała się okrutną klęską, nie tylko z powodu znacznych kosztów kontrowersyjnego systemu detencyjnego – ponad 12 miliardów dolarów od lipca 2012 do czerwca 2024 roku – ale również z powodu udokumentowanych przypadków zaniedbań medycznych, przemocy seksualnej, prób samobójczych, nadużyć psychicznych i fizycznych oraz niezliczonych innych naruszeń praw człowieka w ośrodkach detencyjnych znajdujących się poza Australią”.

W 2016 roku Sąd Najwyższy Papui-Nowej Gwinei uznał centrum detencyjne Manus za nielegalne. Po jego zamknięciu uchodźców przetransportowano do Nauru i do Port Moresby.

Zakonnica przemyca karty SIM

– Nie robię tego ze współczucia, ale ze złości, że Australia może być tak niesprawiedliwa. – Siostra Jane Keogh z zakonu Brygidek ma różowe włosy, szary sweter, 79 lat, mówi dużo i energicznie.

– Moi przodkowie przypłynęli do Australii dawno temu z Irlandii, pewnie uciekali przed głodem. Połowa mojej emerytury idzie na uchodźców. Nigdy nie kupuję kawy, bo za pięć dolców mogę nabyć kartę telefoniczną dla tych chłopaków.

Siostra Jane jest najlepszą osobą w Down Under do rozmowy o uchodźcach przewiezionych z detencji Manus do Port Moresby. Wie o nich najwięcej. Za swoje działania została uhonorowana medalem The Order of Australia. Przyznaje, że chociaż nie jest zwolenniczką angielskiego króla, to przyjęła nagrodę, bo nie zna nikogo, kto ją otrzymał, a był aresztowany dwa razy.

Pierwszy raz zwinęli ją, gdy z chrześcijańską grupą śpiewała hymny na podłodze biura senatorskiego. Drugi raz, gdy siedzieli w ramach protestu w budynku Parlamentu, był z nimi biskup. Siostra Jane przemycała też karty SIM dla dwustu chłopaków zamkniętych w detencji w Baxter, stan Australia Południowa. Organizacje pomagające uchodźcom nie mogły się z nimi kontaktować, więc zakonnica owijała karty telefoniczne folią aluminiową i chowała na swoim ciele. Gdy ją skanowali przy wejściu do ośrodka, pokazywała na klamrę paska, że pewnie przez nią bramka piszczy.

– Kiedy nie wpuścili Tampy, nie mogłam uwierzyć, że Australia może być tak okrutna. Zaczęłam więc pomagać chłopakom zamkniętym na Manus. Ich sytuacja była przerażająca. Mieszkali w wielkich, spleśniałych namiotach z łóżkami ustawionymi tak ciasno, że nie mogli się swobodnie poruszać. Po kiepskie żarcie stali w kolejkach w morderczym słońcu. Z desperacji zaczęli protestować, przyszli żołnierze, strzelali, jeden z uchodźców został pobity na śmierć przez strażników. Ci mundurowi Australijczycy i z Nowej Zelandii zostali zabrani do swoich krajów i nigdy nie przeprowadzono dochodzenia. Wojsko oskarżyło uchodźców o wykorzystywanie seksualne dzieci, sprawa trafiła do Sądu Najwyższego PNG, który uznał działanie obozu za niezgodne z konstytucją. Uchodźców przewieziono do Port Moresby, ulokowano w malutkich motelach, które z zewnątrz wyglądają spoko, bo niektóre mają baseny. Ale w środku TV nie działa, nie ma wody, trzeba ją nosić w wiadrach. Byłam tam dwa razy, widziałam.

Nie mam żadnych dobrych historii

Siostra Jane: – Australia mówi, żeby tymi chłopcami zajęli się Papuasi, a Papua-Nowa Gwinea odpowiada, że nie ma pieniędzy. To bardzo biedny kraj i wszystko jest drogie, jabłko kosztuje dolca, a prąd majątek. Pełno pijaństwa, korupcji, przemocy. Rządzi system klanowy, bez klanu jesteś bezbronny i nie masz szans na pracę.

A nasi chłopcy mieszkają w motelach i mają telefony komórkowe (Bo siostra Jane wysyła im telefony i opłaca kredyty, żeby mieli kontakt z rodzinami i organizacjami pomocowymi), co stawia ich ponad ubóstwem lokalsów, więc nikt nie jest skłonny im pomóc. Zostali w tych motelach bez pomocy, bez elektryczności i bez jedzenia. Dziś jest tam 45 uchodźców i 34 dzieci, bo niektórzy dorobili się potomstwa z miejscowymi kobietami. Zdesperowane Papuaski, przywiązały się do uciekinierów z Iranu, Afganistanu, czy Sudanu. Kilku ściągnęło swoje żony z Bangladeszu i Pakistanu. Te dzieci nie chodzą do szkoły, rodzice nie pracują, nie mają darmowej opieki medycznej, brakuje antykoncepcji.

Siostra Jane zbiera dla nich pieniądze od Australijczyków, zwykłych emerytów, którzy przysyłają po 20, po 50 dolarów. Ma już 160 tysięcy. Pieniądze idą na żywność i elektryczność. Trzy tysiące siostra Jane płaci, gdy urodzi się tam nowe dziecko.

– Głównym problemem uchodźców jest zdrowie psychiczne. Jeden leży nagi na łóżku całe dnie, w pokoju cuchnie, kradnie jedzenie ze sklepu, płacę za to ja, żeby nie było zadymy. Inny chłopiec, taki mądry, miły oprowadzał mnie po mieście, gdy przyleciałam. Musiał uciekać z Pakistanu, bo należał do prześladowanej mniejszości etnicznej. Niedawno oszalał, biegał nago po lotnisku, płakał, że musi wsiąść do samolotu, bo jego matka jest chora. Kolejny, spokojny, cichy, a tu nagle zaczął wydzwaniać do organizacji pomagającej uchodźcom, że go w Port Moresby okradli. Sprawdziłam, to kłamstwa. Jak mają nie wariować, skoro niektórzy z nich już jedenaście lat czekają na wizy? – wzdycha zakonnica.

Ponieważ nie chce ich Australia, mają nadzieję, że przyjmie ich Nowa Zelandia lub Ameryka, ale miejsca są ograniczone. Siostra Jane zajmuje się koordynacją z Kanadą, złożyła 150 wniosków o wizy. Martwi się, bo wielu z tych uchodźców jest tak psychicznie niestabilnych, że stracili szansę na Kanadę. Stali się największymi wrogami samych siebie.

– Nie mam żadnych dobrych historii o tych uchodźcach.

Nawet ci, którzy dostali się do krajów trzecich, są straumatyzowani, a ich życia zrujnowane.
Mężczyzna w kurtce trzyma biały baner informujący o strajku głodowym.
Aran Mylvaganam dotarł do Oz 20 lat temu, miał 13 lat, jego szkołę na Sri Lance zbombardowano, a brata rozerwała bomba. Fot. Agnieszka Burton.
Dziewczyna o śniadej skórze stoi wśród banerów
Rathy Barthlote, Tamilka, która uciekła do Australii w 2013 i nadal czeka na pobyt stały. Fot. Agnieszka Burton.

Widziałam pozaszywane usta

Uzyskanie zezwolenia na wejście do australijskich obozów detencyjnych jest trudne, zwłaszcza dla dziennikarzy. Dlatego rozmawiam z Heidi Abd Elraouf z Asylum Seeker Resource Centre. Heidi jest rzeczniczką praw ludzi pozamykanych w detencjach.

– Widziałam pozaszywane usta, przecięte nadgarstki, obrażenia, które powinien widzieć tylko lekarz – wyznaje Heidi. – Ale mam silną potrzebę mówienia prawdy i pociągania australijskiego rządu do odpowiedzialności. To mnie motywuje.

Aktywistka wyjaśnia, że w obozie detencyjnym na Wyspie Bożego Narodzenia, nikogo teraz nie ma, ale detencja nie jest oficjalnie zamknięta, więc ludzie mogą być tam przeniesieni w każdej chwili. Nauru było puste tylko na papierze, bo operacja Suwerenne Granice odsyła tam wszystkie „nieautoryzowane przybycia”, we wrześniu ubiegłego roku zamknęli ponad 100 osób.

– Zabrali im smartfony, dali proste telefony typu cegła, bez możliwości filmowania czy fotografowania. Nie mają kredytów na połączenia do Australii, żeby na przykład porozmawiać z prawnikami. Mieli tam kilka komputerów, ale zainstalowano w nich filtry, które ograniczają dostęp do stron internetowych poświęconych prawom człowieka.

Uchodźcy trzymani w Nauru, nie kwalifikują się już do działających jeszcze do niedawna programów osiedlenia w Nowej Zelandii, USA, czy Kanadzie. Nie wiadomo co z nimi będzie.

– Jest ośmiu mężczyzn w Papui-Nowej Gwinei – mówi Heidi – skrajnie chorych, którzy rozpaczliwie potrzebują ewakuacji medycznej do Australii. Więc apelujemy do rządu, ale nic nie robi w tej sprawie, chociaż nadal jest odpowiedzialny za tych ludzi.

Polacy, nie kopiujcie australijskich metod

Pytam Heidi o liczne obozy detencyjne na australijskim lądzie, w których wg statystyk Departamentu Spraw Wewnętrznych w lipcu 2024 przebywało 1189 osób, w tym podobno kilkoro dzieci.

– Codzienność w obozach wygląda tak. Rano są liczeni, potem siedzą bezczynnie cały dzień. Każdy dzień jest taki sam. Nie mają prawa do pracy ani nauki. W więzieniach, na przykład, osadzeni mogą pracować i się uczyć, więc ośrodek detencyjny jest znacznie gorszy niż więzienie. Są problemy z jakością jedzenia, muzułmanom często podaje się posiłki, które nie są halal. Wszyscy są nieustannie obserwowani przez strażników. Jest problem z narkotykami. Służba zdrowia psychicznego zagląda tu za rzadko, a pytania psychologów tylko frustrują zatrzymanych. Ci ludzie mają wiele traum, problemy ze snem, więc śpią dużo w dzień, a budzą się w nocy. Jest wiele samookaleczeń i prób samobójczych. Zamiast zawieźć ich do zakładu psychiatrycznego, trzyma się ich w izolatce pod nadzorem strażnika, co tylko pogarsza ich stan.

No i najgorsze: zatrzymanie w australijskich obozach detencyjnych może trwać w nieskończoność! Niektórzy przetrzymywani są latami.

Rachel Saravanamuthu prawniczka z Asylum Seeker Resource Centre wyjaśnia.

– W listopadzie 2023 roku Sąd Najwyższy ustalił nowe zasady. Na przykład, gdy nie ma możliwości wydalenia danej osoby z kraju w najbliższym czasie z powodu problemów administracyjnych, braku dokumentów, czy sytuacji politycznej, sąd może zdecydować, czy zatrzymanie jest uzasadnione. Jednak nie określono żadnego limitu czasu, więc wiele osób dalej siedzi i nie wie, kiedy wyjdzie.

Heidi prosi, żebym przekazała wiadomość Polakom: – Model australijski nie powinien być naśladowany przez inne kraje, bo powoduje ogromne cierpienia. Są przecież inne sposoby, by rozpatrywać wnioski o wizy dla azylantów. Można to robić, gdy ci ludzie żyją na wolności, w społeczeństwie i wtedy sprawdzać ich tożsamość, stan zdrowia, przeszłość.

Opryszek i Zielona granica

Melbourne, nowoczesna dzielnica Docklands, przy wejściu do urzędu imigracyjnego (Department of Home Affairs) od ponad dwóch miesięcy protestują uchodźcy.

Podchodzę do grupy Tamilów, starszy, śniadoskóry mężczyzna pyta, skąd jestem. Nie wierzy, że w Polsce można pisać prawdę o uchodźcach. Pokazuję mu OKO.press in English. Czyta, po czym każe wyszukać fragment jakiegoś reportażu o granicy polsko-białoruskiej i na jego oczach przetłumaczyć w Google. Wyskakuje Szymon Opryszek, który w lesie na granicy boi się proszących oczu. Oczu małej Irakijki. Boi się pożegnań, drapania w gardle. A najbardziej, że wszyscy przekroczyliśmy granicę i nie ma powrotu.

I to wystarcza, mogę robić zdjęcia, nagrywać, rozmawiać. A nawet częstują mnie słodką herbatą z imbirem.

Są tu ludzie ze Sri Lanki, Iranu, Bangladeszu, Pakistanu i Afganistanu. Czasem trzydzieści, to znów siedemdziesiąt osób, dzień i noc. Nie pozwolono im rozbić namiotów, więc śpią na chodniku w śpiworach. Toalety nie ma, biegają do pobliskiej restauracji, właściciel nie jest zadowolony, ale trudno. Uchodźcy przepraszają.

Gotują w domu i przywożą tutaj. Dziś jest falafel, chleb pita, sałaty, irańskie ciasto, mam się poczęstować.

Nie zawsze jest tu bezpiecznie. Parę dni temu zaatakowała ich przechodząca para Australijczyków, kobieta i mężczyzna, poranili dwie osoby. To znów podczas piątkowego marszu uchodźców, pojawiła się wataha neofaszystów z National Socialist Network, w kominiarkach, okularach słonecznych, czarnych koszulach i wojskowych butach.

Trzymali banery z Fuck off, we’re full. Przegoniły ich grupy wspierające azylantów.

Dziś przysiadł się do protestujących cichy Australijczyk w okularach, mieszka niedaleko, przychodzi pogadać. Bardzo chciałby zobaczyć film Agnieszki Holland „Green Border”. Film pokazywano na popularnym Melbourne International Film Festival. Dyskutuje czasem ze znajomymi o boat people, ale na protest nie przyjdą, nie chce im się.

Jest też pełen pasji pastor z Armii Zbawienia, który pomaga uchodźcom pozamykanym w detencjach w Melbourne. Rozdaje kupony na jedzenie, ubrania, gra na ukulele, no i głosi słowo boże. Poznał ludzi, którzy siedzieli zamknięci ponad dziesięć lat. Pastor mówi tak: – Dwieście lat temu biali ludzie tacy jak ja, przybyli tu i zabrali tę ziemię czarnym. Patrzyliśmy na północ i widzieliśmy ludzi o żółtej i brązowej skórze, myśląc: „O rany! Pewnego dnia przybędą łodziami i zabiorą nam to, co my ukradliśmy”.

Protestujący ludzie trzymają długi biały baner z hasłami po angielsku.
Protest uchodźców. Melbourne, sierpień 2024. Fot. Agnieszka Burton.

My, ludzie w limbo

Protestujący w Docklands mówią o sobie, że od wielu lat tkwią w limbo. To słowo oznaczające stan zawieszenia, niepewności, otchłań, przebywanie dusz w czyśćcu – mocno przyrosło do uchodźców. Wypisują je na plakatach.

Przybyli do Australii na łodziach albo samolotem. Bo wielu przylatuje do Australii na wizach turystycznych, a gdy te tracą ważność, występują o wizę ochronną. Odsiedzieli swoje w detencjach, zostali wypuszczeni do życia w społeczeństwie na tymczasowych wizach (typu A, B, C, D, E). Jedni mają zezwolenie na pracę, inni nie. Wielu musi aplikować o wizę co sześć miesięcy. Większość nie ma Medicare i prawa do australijskich zasiłków dla bezrobotnych ani praw do zaciągania HECS-HELP – pożyczki na studia wyższe.

Wielu z protestujących w Docklands nie ma już żadnych wiz.

Ilu jest w Australii ludzi w limbo? Tylko na wizie E, (nie daje prawa do pracy), w listopadzie 2023 r. było 16 tysięcy azylantów, na wizie C (można pracować, jeśli spełni się „wymagania”) ponad 24 tysiące. Jak mówi prawniczka Rachel Saravanamuthu z Asylum Seeker Resource Centre, łączna liczba osób na wizach tymczasowych i tych bez wiz nie jest znana.

Australijczycy pytają, dlaczego nie mam praw

Nagis, ma 53 lata i melodyjny akcent, jakim mówią Persowie. Jej syn Nooshad jest na wózku inwalidzkim, urodził się z porażeniem mózgowym. – Jest mądry, skończył studia IT – dodaje matka, a Nooshad potakuje. – Musieliśmy uciekać z Teheranu, bo tam reżim, egzekucje, młodzi ludzie wsadzani do więzień, gwałcą kobiety. Z mężem i trójką dzieci pojechaliśmy do Indonezji, zapłaciliśmy przemytnikowi, wsiedliśmy na łódź, niewielką, taką na sześć metrów, siedzieliśmy w ścisku, 170 osób. Nie było zadaszenia, padało, wiało i kołysało… Do dziś nie mogę patrzeć na morze. Ludzie krzyczeli: „Boże, zaopiekuj się naszymi dziećmi”. Łódź zaczęła przeciekać, znalazł nas australijski patrol, zabrali bagaże, kazali czekać całą noc. Poprosiłam o coś do jedzenia, rzucili, „to nie hotel”.

Rano wywieźli nas na Wyspę Bożego Narodzenia. Potem do obozów detencyjnych w Australii, co tydzień musieliśmy pakować rzeczy, bo przenosili nas z jednej detencji do drugiej. Niektóre centra były czyste, inne obrzydliwe, brudne toalety… Potem pozwolili nam żyć w mieście, wśród ludzi, ale nie dali prawa do pracy. Po roku przyznali nam wizę przejściową. Cieszyliśmy się, że wreszcie będziemy bezpieczni i wolni. Możemy pracować, płacimy podatki, mąż maluje domy, córka ma dwie prace jako recepcjonistka, ja pomagam niepełnosprawnym. Nooshad całe dnie jest ze mną, bo przez problemy z wizą nikt nie chce go zatrudnić.

Inny uciekinier z Iranu pokazuje mi w telefonie zdjęcie młodej Hadis Najafi zamordowanej podczas protestów po śmierci Mashy Amini. – W moim kraju jest dramat, gdybym wrócił, już bym nie żył. Od 2016 roku jestem w Australii bez wizy. Wegetuję dzięki pomocy przyjaciół. I muszę bardzo uważać, żeby nie zachorować, nie mam pieniędzy na lekarza. Gdy uciekałem, nic nie wiedziałem o sytuacji uchodźców w Australii. Myślałem, może pięć lat i będę w Kanadzie. Poznałem wielu wspaniałych Australijczyków, pytają, dlaczego ciągle nie mam tu praw?

Kobieta i chłopak na wózku inwalidzkim.
Nagis i Nooshad w czasie protestu w Melbourne. Fot. Agnieszka Burton.

Marsz kobiet bez pozwolenia na życie

Kilka dni później czytam w australijskich mediach, że jeden z protestujących w Docklands podpalił się i zmarł. Pamiętam go, Mano, nieśmiały chłopak ze Sri Lanki.

Gdy znowu pojawiam się pod urzędem do spraw imigracji, protestujący, którzy koczują tu od 63 dni, rozpoczynają strajk głodowy.

Rathy Barthlote, Tamilka, która uciekła do Australii w 2013 i nadal czeka na pobyt stały, opowiada mi, jak rok temu zorganizowała marsz kobiet. Sześć azylantek z Iranu i 16 ze Sri Lanki. Szły 27 dni z Melbourne do Canberry, 650 kilometrów. Przeszły przez wysuszoną słońcem ziemię i przez busz pełen węży. Nocowały w świątyniach różnych wyznań. W Canberze przyjęli ich posłowie z Partii Pracy i partii Zielonych.

– Ale to wszystko puste słowa – mówi Rathy – bo do dziś żadna z nas pozwolenia na życie w Australii nie dostała.

Wegetujemy na wizach tymczasowych albo bez wiz.

Aran Mylvaganam organizator strajku głodowego dotarł do Oz 20 lat temu, miał 13 lat, jego szkołę na Sri Lance zbombardowano, a brata rozerwała bomba. – Ci ludzie tutaj przeszli przez wiele procesów, za każdym razem, gdy zmieniał się minister, pojawiały się nowe przepisy. Na przykład „szybka ścieżka”, która nigdy nie była szybka ani sprawiedliwa, lecz zaprojektowana tak, by uchodźcy nie mieli szans.

Fast track, szybka ścieżka wprowadzona w 2014 to między innymi zmiana definicji uchodźcy, to też brak zezwolenia na łączenie rodzin i podróżowania do innego kraju w celu zobaczenia się z bliskimi. Do tego krótkie terminy na składanie sześćdziesięciostronicowych podań po angielsku i możliwość ubiegania się tylko o wizę tymczasową. Po jej wygaśnięciu znów trzeba składać wniosek.

– Powinna być ogólna amnestia dla wszystkich uchodźców – uważa Aran. – Ci ludzie są częścią tej społeczności, mają dzieci urodzone w Australii. Rozważanie ich deportacji jest znacznie bardziej skomplikowane niż pozwolenie na życie tutaj. Niech w końcu znajdą spokój. W ciągu sześciu tygodni trzy protestujące osoby odebrały sobie życie: – Rozpoczynamy strajk głodowy, bo chcemy, by rząd wreszcie podjął działania! Przez ostatnie dziesięć lat zbyt wiele osób stało się ofiarami australijskiej polityki.

Lista ofiar detencji

Protestujący pokazują mi długą listę osób, które zginęły w detencjach na Nauru i Manus, Reza, Hamid, Faysal, Salim, Omid… 24 lata, 26, 32… „Zamordowany przez personel obozu”, „zmarł od skaleczenia, które rozwinęło się w sepsę”, „odebrał sobie życie”…

Do tego nieznana liczba osób zamordowanych w swoich krajach po tym, jak rząd australijski odesłał ich do miejsc, z których uciekali.

A także nieoszacowana liczba ludzi, którzy zginęli na morzu próbując dotrzeć do krainy Oz.

Ale to początek, dopiero się zaczyna. Australia podpisała pakt z Tuvalu, że przyjmie 280 osób, bo malutka wyspa niedługo znajdzie się pod wodą. A Tuvalu wzywa Australię do pilnego zakończenia wykorzystywania i eksportu paliw kopalnych.

Za chwilę napłynie nowa, pewnie silniejsza fala, uchodźców klimatycznych.

;
Na zdjęciu Agnieszka Burton
Agnieszka Burton

Publikuje reportaże i artykuły w mediach polskich i zagranicznych. Od 2003 roku mieszka w Melbourne, gdzie pracuje dla polskiej sekcji radia SBS, na studiach doktoranckich, Monash University, zajmuje się polskim reportażem literackim. Książka "Ozland. Przestrzeń jest wszystkim", Wydawnictwo Dowody, to jej debiut reporterski.

Komentarze