0:000:00

0:00

Kiedy OKO.press przeczytało relację PAP z Debaty Dziennikarzy „Wolność (słowa) kocham i rozumiem” (odbyła się 28 lutego 2019 w Warszawie), wydawało nam się przez moment, że to nie marzec, a kwiecień - i ktoś w PAP przez pomyłkę opublikował depeszę przygotowaną na prima aprilis. Polecamy lekturę całości, albo obejrzenie całości na stronie SDP.

My streszczamy - i sprawdziliśmy trzy wypowiedzi wicepremiera, ponieważ wydawały nam się zupełnie niebywałe w swoim oderwaniu od rzeczywistości.

W trakcie dyskusji narzekano wielokrotnie na brak pluralizmu w polskich mediach. Zapewne w ramach ćwiczenia z pluralizmu polską stronę w tej konferencji reprezentowali wyłącznie przedstawiciele mediów sprzyjających PiS.

Prowadził dyskusję Krzysztof Skowroński, szef przejętego przez zwolenników „dobrej zmiany” Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich. Po Glińskim występował Paweł Lisicki, redaktor naczelny tygodnika „Do Rzeczy”. Zabłysnął m.in. takim stwierdzeniem:

„Głównym zadaniem dla mediów, nie tylko w Polsce, ale również na Zachodzie, jest jasne powiedzenie, że wolność słowa ważniejsza jest niż walka z dyskryminacją i mową nienawiści. Wiem, że może to brzmieć w sposób kontrowersyjny, ale jeśli media nie będą w tego w stanie zrobić i nie będą przyjmowały tej zasady, to skończą dokładnie w tym samym miejscu, co media komunistyczne – miały swoich czytelników, głosiły jedną słuszną tezę, ale były skrajnie niedemokratyczne i nieprawdziwe, służyły budowie władzy”

Wśród panelistów i prowadzących znaleźli się sami przedstawiciele mediów prorządowych (i „mediów narodowych”):

  • Bronisław Wildstein, publicysta licznych prawicowych mediów,
  • Aleksandra Rybińska („Sieci”),
  • Wojciech Surmacz (PAP),
  • Dominika Ćosić (TVP),
  • Jacek Karnowski („Sieci”).

Wśród uczestników nie było żadnego przedstawiciela największych stacji telewizyjnych czy dzienników (TVN, Polsat, „Gazeta Wyborcza”, „Dziennik”, „Rzeczpospolita”, „Fakt”, „Super Express”). Nie było nikogo z „Onetu” czy „Wirtualnej Polski”, „Polityki”, „Newsweeka”, „Tygodnika Powszechnego”.

Cała dyskusja upłynęła więc w zgodzie i harmonii. Pluralizm w wydaniu SDP polegał na tym, że Paweł Lisicki zgadzał się wicepremierem Glińskim, a Bronisław Wildstein - z Lisickim. Tło stanowili zaproszeni goście zza granicy, którzy w większości wydawali się zupełnie zdezorientowani. Aczkolwiek i z tej strony było bezpiecznie — Węgry reprezentowała np. dziennikarka orbanowskiej gazety "Magyar Nemzet".

Imprezę współorganizowało SDP, Fundacja Solidarności Dziennikarskiej (powołana przez SDP) oraz Polska Fundacja Narodowa.

OKO.press nie zajmuje się zazwyczaj dziennikarzami - wyjątek robimy z zasady dla najbardziej kuriozalnych i zmanipulowanych materiałów TVP.

Zajmiemy się więc wicepremierem Glińskim, który wygłosił długi, kilkudziesięciominutowy referat o wychodzeniu Polski z komunizmu i polskim rynku medialnym. Mówił nieprawdę.

Nieprawda 1. Postkomuniści przejęli media

Gliński zaczął od tezy, że po upadku PRL postkomuniści przejęli media. „Instytucjonalnie i personalnie świat mediów dziedziczył dalej komunizm. To są fakty. W sensie ekonomicznym było uwłaszczenie nomenklatury (…) Do dziś te instytucje funkcjonują i w nich dawni towarzysze, dziś liberałowie, odgrywają wiodącą rolę”.

Jest to fałsz. Media publiczne zostały po 1989 roku niemal w całości wyczyszczone z dziennikarzy „dających twarz” reżimowi.

Przypomnijmy, że czasopisma i dzienniki wydawane w PRL należały w większości do koncernu RSW "Prasa Książka Ruch". W marcu 1990 roku Sejm uchwalił ustawę o likwidacji koncernu, który pod koniec lat 80. wydawał 45 gazet codziennych i 235 czasopism, należały do niego wszystkie drukarnie i system kolportażu prasy „Ruch”, a dochody z jej działalności były głównym źródłem finansowania rządzącej partii komunistycznej PZPR.

Komisja likwidacyjna powołana przez Sejm w 1990 roku specjalną ustawą podzieliła majątek RSW między partie polityczne, zespoły redakcyjne i stowarzyszenia. Większość tytułów upadła albo została sprzedana.

Nawiasem mówiąc, w wyniku likwidacji RSW „uwłaszczyło się” na mediach środowisko Jarosława Kaczyńskiego - przejmując bulwarówkę „Express Wieczorny”, którą nieudolnym zarządzaniem doprowadzono do upadku, oraz „Tygodnik Solidarność”, której Jarosław Kaczyński był redaktorem naczelnym na początku lat 90. i który szybko też sprowadził do statusu gazety niszowej.

Największe media prywatne - takie jak „Gazeta Wyborcza” czy TVN - zostały założone od zera. Założyciel TVN, Mariusz Walter, był co prawda członkiem PZPR - podobnie jak różni znani działacze PiS - ale pracując w telewizji w PRL zajmował się głównie programami rozrywkowymi.

„Gazeta Wyborcza” była zaś na początku formalnie gazetą „Solidarności”.

Ciągłość zachował tygodnik „Polityka”, trwale popierający przemiany demokratyczne i transformację, oraz kontrolowany przez postkomunistów (w istocie) dziennik „Trybuna”.

Teza Glińskiego jest więc zupełnie absurdalna - jest dokładnie na odwrót: rok 1989 roku to czas niemal całkowitej zmiany kadrowej i właścicielskiej w polskich mediach.

Nieprawda 2. Blokują USA i UE

Gliński następnie ubolewał, że rząd PiS nic z mediami nie może zrobić — bowiem, jak wyznał szczerze: „Jakiekolwiek próby w tym kierunku idące natykają się, i mówię to jako wicepremier polskiego rządu, na niesamowitą presję ośrodków naszych partnerów zagranicznych i to najbliższych, bo z Unii Europejskiej i z Ameryki na przykład”

Dodał jeszcze: „W Polsce nie ma dekoncentracji mediów, która by zapewniała pluralizm rynku medialnego w oparciu o dekoncentrację własnościową”.

To również jest fałsz. Tezę o koncentracji mediów w rękach zagranicznych można najwyżej bronić wobec prasy lokalnej, będącej w dużej mierze w rękach zagranicznych koncernów. Jest jednak nie do obrony na poziomie ogólnokrajowym.

Największe portale internetowe, dzienniki czy tygodniki opinii mają różnych właścicieli o kapitale polskim i zagranicznym.

O „dekoncentracji” politycy PiS mówią od dawna. W lipcu 2017 posłanka PiS i była dziennikarka Joanna Lichocka groziła dziennikarzom, którzy opisywali protesty w sprawie zmian w sądownictwie i mówiła, że media „chcą obalić demokratycznie wybrany rząd”.

„Po wakacjach weźmiemy się za was” - mówiła wówczas dziennikarzowi „Onetu” posłanka PiS Krystyna Pawłowicz. OKO.press opisywało te groźby obszernie. Posłanka Lichocka miała przygotować nawet ustawę dekoncentracyjną, która - jak wynikało z przecieków - miała zmusić niektórych właścicieli, zwłaszcza zagranicznych, do sprzedaży części swoich tytułów.

Był to wstęp do technik stosowanych na Węgrzech przez Orbána, który podporządkował sobie przytłaczającą większość mediów.

Kiedy Gliński mówi więc „pluralizm”, ma zapewne na myśli nie prawdziwy pluralizm (który w Polsce mamy), ale taki pluralizm, jak na debacie w SDP - istnieją różne tytuły, ale wszystkie chwalą rząd.

Nieprawda 3. Media nie kontrolują

Najbardziej zabawna jest jednak teza Glińskiego, którą zostawił na deser. "Po 1989 roku i w trakcie polskiej transformacji mieliśmy i mamy do czynienia, w tej chwili (...) w znacznie mniejszym stopniu niż trzy lata temu chociażby, z niedostatkiem funkcji kontrolnej mediów”.

Przypomnijmy, na czym polega kontrolna funkcja mediów: na patrzeniu władzy na ręce. Robi to OKO.press, publikując np. takie materiały śledcze, jak ten o wysokich zarobkach znajomych premier Beaty Szydło w państwowych spółkach.

Robią to inne media - np. „Gazeta Wyborcza”, która publikuje dossier o podejrzanych transakcjach wokół związanej z PiS spółki „Srebrna”, w które zamieszany jest sam Jarosław Kaczyński, albo informacje o bardzo wysokich zarobkach współpracownic prezesa NBP z nadania PiS Adama Glapińskiego.

Samo OKO.press opublikowało już dziesiątki materiałów śledczych różnego kalibru, pokazując np. finansowanie różnymi kanałami przez władze mediów, które jej sprzyjają, czy dotowanie interesów o. Rydzyka.

Warto także przypomnieć, że poprzedni rząd PiS upadł w wyniku afer ujawnionych przez media - takich jak „praca za seks” w Samoobronie, ujawniona znów przez „Wyborczą”.

Media donosiły także o aferach w rządzie PO-PSL, takich jak np. „afera taśmowa”, która osłabiła rząd i przyczyniła się do przegranej PO w wyborach 2015 roku.

O co więc Glińskiemu chodzi? Nie wiadomo, ale potraktowane dosłownie jego słowa są z pewnością fałszywe.

Mimo wszystko jednak cieszymy się, że wysłuchaliśmy nagrania z tej kuriozalnej imprezy. Po pierwsze - mamy kolejny przykład, jak PiS wyobraża sobie pluralizm na rynku mediów i wolność słowa (jedno i drugie jest dla swoich).

Po drugie - mamy kolejny dowód, że demokratyczni sojusznicy RP z Zachodu są gwarantami wolności mediów w Polsce. Jest przykro tylko, że muszą chronić jej przed naszym własnym rządem.

Udostępnij:

Adam Leszczyński

Dziennikarz OKO.press, historyk i socjolog, profesor Uniwersytetu SWPS w Warszawie.

Komentarze