"W poczekalni większość kobiet była już po. Kiedy wyszło, że jestem z Polski, dostałam mnóstwo wsparcia. To twoje ciało, masz prawo decydować - mówiły. A potem się żegnały, bo już mąż z dziećmi podjechał pod klinikę" - mówi An Urbanek z kolektywu Ciocia Czesia [Miałam aborcję]
W cyklu "Miałam Aborcję" publikujemy historie osób, które opowiedziały nam o tym, jak przerwały ciążę. Te historie są ważne, bo pokazują prawdziwe doświadczenia, sytuacje i przemyślenia związane z aborcją, która przestaje być tematem tabu.
Niedawno opublikowaliśmy historię emerytowanej nauczycielki, która opowiada jak jeszcze nie tak dawno w Polsce kobiety decydowały o swoim ciele.
Kolejna opowieść była traumatyczną historią pani Danuty, która przerwała ciążę w Polsce 12 lat temu w niepewnych i trudnych warunkach.
Dzisiaj o doświadczeniu bycia w niechcianej ciąży, zagranicznej aborcji i planach wspierania Polek chcących przerwać ciążę w Czechach rozmawiamy z An Urbanek, studentką Uniwersytetu Warszawskiego, aktywistką i współzałożycielką kolektywu Ciocia Czesia.
Marta K. Nowak, OKO.press: Mamy rozmawiać o twojej aborcji. To trudne?
An Urbanek: Jestem już raczej po etapie, kiedy bałam się komukolwiek powiedzieć. Strach, że ktoś się dowie, mam za sobą. Rodzice już wiedzą.
Jak zareagowali?
Wsparli mnie. Uznali, że to była dobra decyzja. Nie ulegli aborcyjnej stygmatyzacji.
A jak długo czekałaś z tą rozmową?
Mama wie chyba od roku, tata oficjalnie dowiedział się w tym miesiącu, ale mówi, że się domyślał. A ile czasu minęło od mojej aborcji? Nie jestem pewna. Miałam około 20 lat. Pamiętam, że to był styczeń - 3 albo 4 lata temu. To nie było tak znaczące wydarzenie, żeby stało się punktem odniesienia w mojej pamięci.
To opowiedz, co pamiętasz.
W niechcianą ciążę zaszłam z ówczesnym partnerem, Holendrem. Moment, w którym zrozumiałam, że jestem w ciąży, pamiętam jako duży stres. Partner spytał: co robimy, a ja nie miałam wątpliwości. Nie było dla mnie innego scenariusza. To nie była trudna decyzja, tylko jedyna możliwa.
Regularnie odwiedzałam partnera w Amsterdamie, więc logistycznie też nie miałam z przerwaniem ciąży problemu, zrobiłam to legalnie w jednej z holenderskich klinik.
Najtrudniejsza w tym wszystkim była ciąża.
Dlaczego?
Trwanie w niechcianej ciąży, czekanie na moment, kiedy w końcu wsiądę do samolotu i będę mogła ją przerwać było nieprzyjemnym i stresującym doświadczeniem. Musiałam tak przeczekać miesiąc. Szybciej nie mogliśmy tego wtedy zorganizować, po drodze były święta.
Miałam bardzo silne bóle macicy, ostatnie dni pamiętam jako hardcore - bóle brzucha, wymioty, mam z tego okresu same najgorsze wspomnienia.
Powiedziałaś komuś poza partnerem?
Nie, bałam się reakcji przyjaciół. Nie wiedziałam, co powiedzą, a było dla mnie bardzo ważne, żeby to była moja decyzja, żeby nikt mnie nie przekonywał i nie ingerował.
Dopiero w Holandii zaczęłam mówić i dostałam bardzo dużo wsparcia od przyjaciół partnera. Powiedzieli, że gdybym się źle poczuła po zabiegu, to wezmą samochód, urwą się z pracy i przyjadą. Jedna z dziewczyn podzieliła się swoją aborcyjną historią.
Co się działo dalej? Trudno było umówić zabieg?
Miałam to szczęście, że parter mi wszystko umówił, nie musiałam się tym dodatkowo stresować. Tydzień przed zabiegiem miałam w Holandii wizytę u lekarza rodzinnego, żeby powiedzieć, że jestem w ciąży i nie chcę w niej być. Pytali, czy to na pewno moja decyzja, czy nikt mnie do tego nie namawiał. Powiedziałam zgodnie z prawdą, że nie i dostałam pisemne poświadczenie od lekarza, że jestem w ciąży i chcę mieć aborcję.
Potem zgłosiliśmy się do kliniki w Utrechcie na umówione spotkanie. Podczas badania USG nie musiałam patrzeć na monitor - i nie patrzyłam. Lekarz wytłumaczył mi, co dokładnie będzie się działo, opowiedział o metodach antykoncepcyjnych. "Ale zapomniałem zapytać: nie chcesz tej ciąży?" - zażartował na koniec i kazał przebrać się w szlafrok.
Jak się czułaś w klinice?
W sali, gdzie czekałam na zabieg większość kobiet była już po. Czuło się tam takie miłe siostrzeństwo.
Dostałam mnóstwo wsparcia, chyba trochę dlatego, że wyszło, że jestem z Polski. "To twoje ciało, masz prawo o sobie decydować" - mówiły kobiety. To było budujące. Potem jedna się pożegnała, bo już mąż z dziećmi podjechał pod klinikę.
Personel był miły, do tej pory pamiętam. Atmosfera była bardzo... jak nie w Polsce. Było jasne, że aborcja jest zabiegiem medycznym, w powietrzu nie wisiała żadna ideologia, personel był wyluzowany. Czułam, że cały ten stres, który przeżywałam w Polsce, wszystkie te negatywne emocje i niepokój zostały daleko za mną. Wiedziałam, że jestem w dobrym miejscu, lekarze się mną zajmą, jestem bezpieczna. Inny świat.
Nawet formularze i dokumentację medyczną dostałam po polsku. Chociaż po angielsku też bym sobie poradziła, to poczułam się dodatkowo zaopiekowana. Wiedziałam, że wszystko zrozumiem, to było miłe. Pokazuje też, że Polek musi przyjeżdżać tu wiele.
Jak przebiegał zabieg, jak się po nim czułaś?
Aborcję przeprowadzano metodą próżniową. Byłam pod narkozą przez około 3 minuty. Dostałam leki przeciwbólowe i mogłam wyjść ze szpitala.
Czułam się lżejsza na duszy o kilka kilo. Wiedziałam, że to była dobra decyzja. Potem wsiadłam w samolot, wylądowałam w Polsce i zaraz byłam na protestach pod sejmem w sprawie aborcji [red. styczeń 2018, protestowano przeciwko odrzuceniu projektu liberalizującego aborcję].
I jak się w tej Polsce odnalazłaś?
Miałam poczucie przeskoku do innego świata. Kilka dni temu miałam aborcję, a dzisiaj znowu muszę być tutaj, tłuc się z tym tematem. Czułam kuriozum sytuacji, że dalej musimy protestować w sprawie zabiegu medycznego.
Ale w Polsce też się zmieniało.
Niedługo po mojej aborcji był ten moment, kiedy na okładce Wysokich Obcasów pojawiło się: aborcja jest ok. Jestem za tę okładkę bardzo wdzięczna. Wywołało to wielką dyskusję, dzięki temu dowiedziałam się na przykład, co o tym wszystkim myślą moi znajomi, łatwiej było mi zacząć mówić.
I jak zareagowali?
Przyjaciele w ogóle nie kwestionowali mojej decyzji. Powiedzieli: szkoda, że nie powiedziałaś wcześniej, wsparlibyśmy cię. Bałam się aborcyjnej stygmy, okazało się, że bez sensu. Jestem wkurwiona, że cały czas władza próbuje odbierać nam wolność i że tak często skupia się na aborcji. To uwłaczające.
Wbrew temu, co o aborcji twierdzi prawica, nie odczuwam smutku, żalu, nie pamiętam nawet do końca, jak dawno temu to wszystko się działo. Najgorsza część tej historii to okres bycia w niechcianej ciąży. Gdyby w Polsce była legalna, bezpieczna i darmowa aborcja na żądanie nie musiałabym się tak długo męczyć.
Przyłączyłaś się do protestów?
Teraz jestem na Erasmusie w Pradze, więc nie mogę być na miejscu, ale z dziewczynami założyłyśmy niedawno kolektyw Ciocia Czesia. Tak jak to robi Ciocia Basia w Niemczech, będziemy pomagać Polkom w dostępie do aborcji na terenie Czech.
Ktoś się do was już zgłosił?
Jeszcze nie przyjmujemy zgłoszeń, na razie weryfikujemy sytuację. Mamy ten problem, że prawo aborcyjne w Czechach ma 34 lata, sięga jeszcze czasów Czechosłowacji i jest trochę zdezaktualizowane. Zakłada na przykład, że tylko osoby, które mają w Czechach pobyt stały, mogą tu przerwać ciążę.
Po protestach w 2016 Ministerstwo Zdrowia powiedziało, że skoro Czechy są w Unii Europejskiej, to Polki mogą tu przyjeżdżać robić aborcję. Ale nie dla wszystkich szpitali i klinik ta interpretacja jest jasna.
Od kilku tygodni badamy sytuację, dzwonimy do placówek, spotykamy się z właścicielami klinik i sprawdzamy, czy są gotowi przyjmować Polki. Piszemy też list do premiera Babisza, wzywając go do wydania jasnego stanowiska, że Polki mają prawo do aborcji w Czechach.
Jak na inicjatywę reagują Czesi?
Wspierają nas. Zgłosiło się bardzo wielu wolontariuszy i wolontariuszek z całych Czech. Mamy zrzutkę i widzimy, że wpłaca na nią również sporo Czechów. W mediach dużo się teraz pisze o sytuacji w Polsce.
Kiedy zbliżał się termin rozpatrywania przez Trybunał Konstytucyjny wniosku dotyczącego konstytucyjności aborcji ze względu na wady płodu i mówiłam znajomym Czechom, że trochę się tego obawiam, komentowali: no co ty, niemożliwe, żeby przeszło coś takiego.
I przeszło. Zupełnie nie mogli tego pojąć, byli strasznie zdziwieni. Ja nie, byłam raczej rozczarowana. Najgorsza w tej sytuacji jest przemoc ekonomiczna - niektórych kobiet nie stać na wyjazd. Dlatego chcemy pomagać finansowo jeśli będzie trzeba.
Zrzutkę mamy po to, żeby w razie potrzeby pokryć część kosztów zabiegu (w Czechach to ok. 800 zł) albo podróży. Sytuacja ekonomiczna nie może decydować o tym, czy ktoś ma aborcję, czy zostaje w niechcianej ciąży.
Będziemy działać. Wiemy, że nieważne, jakie będą prawa, osoby dalej będą robić aborcję. Poczucie, że nie jest się samemu, jest bardzo ważne, dlatego musimy wspierać się w aborcjach. Szczególnie teraz, kiedy są nielegalne.
Absolwentka MISH na UAM, ukończyła latynoamerykanistykę w ramach programu Master Internacional en Estudios Latinoamericanos. 3 lata mieszkała w Ameryce Łacińskiej. Polka z urodzenia, Brazylijka z powołania. W OKO.press pisze o zdrowiu, migrantach i pograniczach więziennictwa (ośrodek w Gostyninie).
Absolwentka MISH na UAM, ukończyła latynoamerykanistykę w ramach programu Master Internacional en Estudios Latinoamericanos. 3 lata mieszkała w Ameryce Łacińskiej. Polka z urodzenia, Brazylijka z powołania. W OKO.press pisze o zdrowiu, migrantach i pograniczach więziennictwa (ośrodek w Gostyninie).
Komentarze