0:00
0:00

0:00

Prawa autorskie: Fot. Marek Podmokly / Agencja Wyborcza.plFot. Marek Podmokly ...

Zeszłoroczna, przedwyborcza licytacja na pomysły dla transportu publicznego przyniosła dwa mocne postulaty. Oba wiązały się z wprowadzeniem wspólnego biletu na różne środki transportu w całym kraju. Przedstawiły je Polska 2050 i Lewica.

W obu projektach wyraźna była inspiracja rozwiązaniami z zagranicy. Niemcy dwa lata temu wprowadzili wakacyjny bilet, który uprawniał do podróżowania lokalnym i regionalnym transportem za 9 euro, później zamienili go na miesięczną przejazdówkę za 49 euro.

W Austrii większość transportu publicznego obejmuje Klimaticket – to rok przejazdów lokalnych, regionalnych i międzymiastowych za 1095 euro (są też tańsze warianty, obejmujące na przykład jeden region).

Wspólny bilet na różne środki transportu

W Polsce, według propozycji polityków, miałaby obowiązywać miesięczna taryfa, która uprawniałaby do przejazdów całą regionalną i lokalną komunikacją zbiorową, choć w niektórych wypowiedziach pojawiała się również komunikacja „ponadregionalna”.

Chodziłoby więc o transport miejski, ale też autobusy poza miastami, pociągi Polregio czy przewoźników kolejowych utrzymywanych przez samorządy. Plan ugrupowania Szymona Hołowni mówił o 150 złotych za bilet miesięczny, politycy Lewicy zbili tę stawkę do zaledwie 59 złotych.

„Przez długie lata państwo polskie zniechęcało do transportu publicznego i mówiło: poradźcie sobie sami. Jeżeli chcemy, aby ludzie przesiedli się do transportu publicznego, to autobus musi kursować regularnie i być dostępny finansowo. Dlatego też chcemy skorzystać ze wzoru niemieckiego i wprowadzić bilet abonamentowy za 59 zł na wszystkie połączenie gminne, lokalne, regionalne i miejskie, tak żeby nie trzeba było kalkulować, czy wyprawa do miasta – na zakupy, do lekarza, do rodziny – opłaca się” – mówił Adrian Zandberg z Razem, obecnie klubu Lewicy.

„Apelujemy, żeby rząd wprowadził jeden bilet za około 150 zł, to 5 zł dziennie. Za te 5 zł dziennie każdy z nas ma możliwość jazdy komunikacją miejską, regionalną i ponadregionalną. Wprowadzanie podwyżek, które sprawią, że mniej ludzi będzie jeździć koleją, doprowadzi w średniej perspektywie do zwijania się, a nie rozwoju kolei” – mówił z kolei Szymon Hołownia.

Optymizm z kampanii to jedno, rzeczywistość – drugie

W wypowiedziach obu polityków widać zapał do działania, który jednak dość szybko się wypalił. To może martwić, w końcu na chęć stworzenia wspólnej taryfy biletowej wskazywał jeden z punktów umowy koalicyjnej. Przewidywał stworzeniu „zintegrowanego systemu” pozwalającego na kupno biletów na przejazd z wykorzystaniem dowolnego środka transportu.

Niestety, wszystko wskazuje na to, że rok po rozstrzygnięciu wyborów parlamentarnych jesteśmy tak samo daleko od wspólnego biletu „na wszystko”, jak za rządów PiS-u. Po kampanii temat przycichł.

Postulat tańszej komunikacji zbiorowej przebija się chyba jedynie w komunikatach aktywistów Ostatniego Pokolenia. Ich pomysłem jest przekierowanie funduszy z budowy dróg szybkiego ruchu na transport publiczny i bilet na cały transport regionalny za 50 złotych (działacze nie wspominają przy tym o komunikacji miejskiej).

Wokół tematu jest dość cicho, poza pojedynczymi wypowiedziami odpowiedzialnych za transport urzędników resortu infrastruktury. Politycy zdali sobie sprawę, że realizacja chwytliwego hasła z kampanii będzie trudna, wymaga zmian w prawie i sporego finansowania.

Ile kosztowałby wspólny bilet? Zapewne miliardy

Nikt temu tak szczegółowo się nie przyjrzał, politycy woleli milczeć o kosztach wprowadzenia pomysłów. W tym przypadku możemy opierać się jedynie na danych z Niemiec i Austrii.

Oba te przykłady wskazują, że wprowadzenie wspólnego biletu kosztuje dużo – i to bardzo dużo. W przypadku austriackiej oferty koszty sięgają 150 milionów euro rocznie.

Niemcy na swój bilet promocyjny wydadzą rocznie 1,5 miliarda euro. Oczywiście jednocześnie trzeba pamiętać o znaczących różnicach pomiędzy oboma krajami a Polską. Chodzi m.in. o gęstszą sieć połączeń, podróżowanie, które musi zostać dofinansowane przez rządy.

To główny koszt, który musieliby pokryć rządzący. Trudno oszacować, ile mógłby wynieść w polskich realiach. W 2020 roku przychód Polregio, czyli największego polskiego przewoźnika wożącego pasażerów na krótszych trasach, wyniósł 1,5 mld złotych.

Rząd wprowadzając „bilet na wszystko”, musiałby również dogadać się z samorządami utrzymującymi własne spółki kolejowe (lokalne władze dokładają się zresztą również do działalności Polregio). W 2022 roku wpływy z biletów Kolei Mazowieckich utrzymywanych przez województwo mazowieckie wyniosły 222 mln zł.

Przychody z biletów i rekompensaty budżetowej za ulgi ustawowe w Kolejach Dolnośląskich sięgnęły w zeszłym roku 222,6 mln.

Do tego dochodzą miejskie spółki transportu publicznego. MPK Kraków na biletach w ciągu roku zarabia około 380 mln złotych.

Dlatego trzeba założyć, że realizacja obietnicy w obu wersjach kosztowałaby miliardy złotych, a rządzący musieliby dogadać się z bardzo wieloma podmiotami.

Są pilniejsze sprawy?

Mogłoby to być trudniejsze niż na przykład w Niemczech, gdzie za większość transportu regionalnego odpowiada Deutsche Bahn. Z drugiej strony w Austrii ten rodzaj komunikacji nie ma monopolisty, a za regionalne i lokalne połączenia odpowiada między innymi wiele związków komunikacyjnych zależnych od lokalnych władz.

Tak czy inaczej, pogodzenie interesów niewielkich firm transportowych, miejskich i wojewódzkich spółek i największego polskiego przewoźnika kolejowego będzie wyzwaniem.

Trudno więc dziwić się, że w rządzie nie widać pędu do szybkiego wprowadzenia wspólnego biletu. Przedstawiciele resortu infrastruktury twierdzą, że na razie zajmują się pilniejszymi rzeczami. Chodzi przede wszystkim o uproszczenie systemu ulg.

„Gdybym pokazał, ile kombinacji jest, jeżeli chodzi o ulgi biletowe, to cała masa pracy jest przed nami. Będę starał się ujednolicić ulgi pomiędzy przewoźnikami kolejowymi a autobusowymi. To będzie pierwszy krok” – przekonywał wiceminister infrastruktury Dariusz Klimczak w Radiu Zet.

Różnorodność ulg wśród działających przewoźników to duży problem, który utrudnia tworzenie wspólnych biletów na przykład na komunikację miejską i kolej aglomeracyjną. W sierpniu o załatwienie tej sprawy apelowała grupa ekspertów i przedstawicieli branży transportu publicznego.

Wiceminister: abonament na całą komunikację

Nieco więcej na temat wspólnego biletu mówi inny urzędnik tego samego resortu – wiceminister Piotr Malepszak. W maju przyznał, że idea jednolitego biletu żyje w rządzie, a planowana na nieokreśloną przyszłość oferta ma nawet nazwę: Ogólnopolski Bilet Zintegrowany.

„System będzie obejmował różne formy biletów, w tym: jednorazowe relacyjne nabywane na daną relację bez względu na przewoźnika i godzinę odjazdu, z możliwością wyboru opcji powrotnej, bilety tzw. abonamentowe (odcinkowe): miesięczne bez względu na przewoźnika” – pisał Malepszak w odpowiedzi na poselską interpelację Szymona Hołowni.

„Na obecnym etapie – przygotowania do wdrożenia – nie określono jeszcze ostatecznej formy tego rozwiązania, a co za tym idzie daty i kosztu jego wprowadzenia” – wyjaśniał wiceminister. Jak dodał, w końcu taki system powinien objąć cały transport publiczny w kraju.

Pomysł ministerstwa – mimo braku wielu konkretów – wygląda sensownie. Mógłby ułatwić życie na przykład podróżnym na trasach, na których mogą wybrać zarówno pociąg, jak i autobus – choćby pomiędzy Krakowem a Katowicami, Krakowem i Tarnowem czy Lublinem i Warszawą.

Bilet biletem, ale Niemcy wybierają auto

Czy tak duże wyzwanie organizacyjne i finansowe się opłaci? Trudno jednoznacznie ocenić efekty austriackiego i niemieckiego rozwiązania, którymi moglibyśmy się sugerować przy wprowadzaniu tego polskiego. Niskie koszty i wygoda korzystania z komunikacji zbiorowej znajdą wielu zwolenników. Mogłyby też skłonić niektórych z kierowców do pozostawienia samochodów w garażu.

Doświadczenia z Niemiec pokazują jednak, że nie musi tak być. Efektami wprowadzenia Deutschlandticket zajęła się sondażownia YouGov. Okazało się, że nawet po wprowadzeniu nowego rozwiązania 65 proc. osób z reprezentatywnej grupy ankietowanych odpowiedziało, że do regularnych podróży zwykle używa własnego samochodu. Transport publiczny wybiera 19,3 proc. przepytanych. To tylko nieznaczny wzrost popularności podróży własnymi czterema kółkami w porównaniu z 2019 rokiem.

Zapełnijmy białe plamy

By w Polsce podobna oferta biletowa miała sens, musimy zająć się problemem wykluczenia transportowego. W wielu miejscach na mapie nadal straszą białe plamy braku jakiejkolwiek oferty transportowej. W innych skierowana jest ona głównie do uczniów, bywa też, że jedynym środkiem transportu publicznego są stare, zdezelowane busy.

Pod koniec 2023 roku o komunikację zbiorową zapytała firma badawcza PBS. Na słabą ofertę w swojej okolicy zwróciło uwagę 84 proc. pytanych.

„Najgorzej stan komunikacji publicznej w swojej okolicy oceniają mieszkańcy województwa świętokrzyskiego (56 proc. negatywnych odpowiedzi), opolskiego (50 proc.) i lubuskiego (45 proc.). Jednocześnie, ponad 40 proc. respondentów byłaby skłonna rozważyć rezygnację z własnego samochodu, na rzecz dobrze funkcjonującej komunikacji publicznej w swojej okolicy, a niemal jedna trzecia (30 proc.) jest zdecydowanie przekonana do takiego pomysłu” – czytamy w podsumowaniu badań.

Dlatego, zanim przeprowadzimy biletową rewolucję, musimy zadbać o to, by było czym jeździć.

;
Na zdjęciu Marcel Wandas
Marcel Wandas

Reporter, autor tekstów dotyczących klimatu i gospodarki. Absolwent UMCS w Lublinie, wcześniej pracował między innymi w Radiu Eska, Radiu Kraków i Off Radiu Kraków, publikował też w Magazynie WP.pl i na Wyborcza.pl.

Komentarze