0:00
0:00

0:00

Prawa autorskie: Fot: Pierre-Philippe MARCOU / AFPFot: Pierre-Philippe...

„Hiszpanie powiedzieli skrajnej prawicy „No pasarán!” – informował ostatnio brytyjski „The Guardian”. To zawołanie z czasów wojny domowej w Hiszpanii znowu jest tak popularne. Ukute przez legendę Hiszpańskiej Partii Komunistycznej, Dolores Ibárruri, oznacza sprzeciw wobec sił faszyzmu. Dla porównania: prawicowa odpowiedź na to zawołanie – „hemos pasado”, czyli „przeszliśmy”, w Hiszpanii kojarzone z żołnierzami Franco, używane jest w Polsce przez nikogo innego jak Roberta Winnickiego, posła „Ruchu Narodowego”.

Rzeczywiście, 23 lipca 2023 Hiszpanom udało się zatrzymać brunatną falę. Ma ona swoją nazwę: Vox. To partia skrajna, populistycznie prawicowa, w wielu aspektach przypominająca PiS (z którym jawnie współpracuje – widać to było chociażby po tym, że Jarosław Kaczyński i Mateusz Morawiecki nagrali dla nich przedwyborcze „głosy poparcia”), a w niektórych – Konfederację. Z tymi ostatnimi łączy ich z pewnością romantyzowanie czasów Franco, które – nawiązując do słów lidera Voxu Santiago Abascala – miały być lepsze od rządów obecnego lidera lewicy Pedro Sanchéza. O ile jednak poglądy Konfederatów można tłumaczyć nieuctwem, o tyle w wypadku tej hiszpańskiej partii nostalgia za Franco jest po prostu niebezpieczna.

Vox miał, prawdopodobnie, wejść do rządu razem z PP, czyli ludowcami (politycznie najbliżej im do naszego PSL albo PO sprzed kilku dobrych lat, różni ich jednak poparcie dla związków par jednopłciowych czy aborcji). Eksperci tłumaczyli, że jest to ruch tylko arytmetyczny (tak mówiła mi Gema Sánchez Medero z madryckiego Universidad Complutense) i nie wpływa jakkolwiek na ideologię PP. Mówiono też, że Vox dostanie raczej „podrzędne ministerstwa”. Nie zmienia to jednak faktu, że skrajna prawica zdobyłaby miejsca w rządzie w kolejnym dużym kraju UE po Włoszech i Polsce.

Stało się jednak inaczej, niż wszyscy przewidywali. Jak się okazało, to lewica ma teraz szansę na utworzenie rządu. Jeśli uda jej się przekonać do siebie partie regionalne.

Przeczytaj także:

Dlaczego lewica może utworzyć rząd, czyli co prawicy poszło nie tak

Zwycięstwo lewicy to jednak nie tylko dowód na maestrię jej polityków i mobilizację wyborców, ale wynik kilku błędów prawicy.

Wydawało się, że lewicowy program nikogo już nie przekona. Jak zwracał uwagę Sergio C. Fanjul, hiszpańska prawica, tak jak wszędzie, zbijała kapitał na wojnach kulturowych. „To normalne, że ludzie głosują przeciwko sanczyzmowi” – pisał publicysta w swojej rubryce w lewicowym „El Público” jeszcze w czerwcu. „Nic dziwnego, jeżeli sanczyzm oznacza, że rządzi nami ETA [czyli baskijska organizacja terrorystyczna z przełomu wieków, której dawni członkowie działają w związanej z koalicją rządzącej partii EH Bildu – przyp.red.], że chcą zniszczyć Hiszpanię, odebrać nam steki i wino, promować skłotersów, przekształcać dzieci w homoseksualistów i osoby trans, a także poddać nas globalistycznej dyktaturze pod pretekstem globalnego ocieplenia. I te idee, choć mogą wydawać się znacznie przesadzone, uderzyły prosto w serce Hiszpanii”.

Na prawicę rzeczywiście zagłosowało wielu Hiszpanów. Jednak nawet lewicowe rządy (o nich za chwilę) nie pchnęły ich w objęcia skrajnej prawicy, która w ostatecznym wyniku utraciła 19 mandatów w porównaniu z wyborami z 2019 roku. Tutaj widać zresztą pierwszy błąd prawicy. Pakty PP z partią Vox musiały wyborców po prostu odstraszyć. Co z tego, że były „arytmetycznie” słuszne. Jak pokazywał przeprowadzony na początku lipca sondaż dla konserwatywno-liberalnej „La Vanguardía”, 60 proc. badanych obawiało się Voxu w rządzie. Jednocześnie, na co zwracał uwagę Sam Jones w „The Guardian”, już tylko 41 proc. badanych obawiało się koalicji PSOE i bardziej wychylonego od nich na lewo Sumar.

PP, grające raczej rolę konserwatystów w stylu europejskim, pokazało się ze złej strony, wiążąc się z radykałami. I to radykałami o dużym elektoracie negatywnym. Bo, po pierwsze, politycy Vox odrzucają migrantów, przeciwko którym organizują nagonkę. Po drugie, opowiadają się za silnym, hiszpańskim centralizmem – otwarcie atakując ugrupowania regionalistyczne, które, nawet jeśli konserwatywne (przykładem jest tutaj baskijskie PNV), nie mają zamiaru dogadywać się z taką formą prawicowości.

Dla Abascala, w końcu, głosy mniejszości etnicznych i narodowych to głosy „terrorystów”. Przykładem jest jego wypowiedź, w której wskazał, że na Sanchéza zagłosują tacy ludzie jak „Txapote i Mohammed” (Txapote to jeden z najbardziej znanych terrorystów z ETA, obecnie w więzieniu, zaś Mohammed to typowo arabskie imię).

Po drugie, lewica skutecznie wyciągnęła brudy szefowi PP Albertowi Nuñez Feijóo. Chodzi o jego relację z byłym bossem narkotykowym z Galicji, Marcialem Dorado.

Po trzecie, kontrowersyjny ruch szefa PSOE o zwołaniu wcześniejszych wyborów (miały być najpóźniej w grudniu), zmobilizował wyborców lewicy. Zdaje się, że dobrym ruchem była też opcja niekierowania się jedną listą. Osoby krytyczne wobec Sanchéza, a mające lewicowe bądź regionalistyczne poglądy, mogły głosować na Sumar, bądź takie partie jak EH Bildu. To również mogło w pewien sposób osłabić prawicę. Warto pamiętać, że w tych wyborach nie startowali centrowi liberałowie (ostatnio wychylający się w prawo), czyli Ciudadanos. Gdyby brali udział w tych wyborach, mogliby zebrać elektorat niezadowolony z romansu PP i Voxu – i dopiero po wyborach wejść w koalicję z PP.

Wtedy rzeczywiście Hiszpania mogłaby stać się prawicowa. I po raz pierwszy od lat – o wyraźnie brunatnym odcieniu.

Lewica, kilka lat sukcesów… i porażek

Bo rządy lewicy, oceniane z perspektywy progresywnej, to na pierwszy rzut oka raj na ziemi w granicach prawa. Przypomnijmy: wprowadzono tam urlop menstruacyjny czy korzystne dla osób transpłciowych „Ley Trans” (prawo, pozwalające na dokonanie formalnej zmiany płci bez konsultacji medycznych czy psychologicznych – red.), progresywną reformę emerytalną i zieloną transformację. Reforma prawa pracy miała stanowić „ostrze przeciwko prekaryjności”. Zakładała m.in. zniesienie bezpodstawnych umów na czas nieokreślony, wprowadzenie umów sezonowych czy wzmocnienie możliwości kontrolnych państwowych inspekcji pracy. Jak podaje „International Politics and Society”, przewodniczący dwóch konfederacji związków zawodowych, UGT i CCOO, określili reformę prawa pracy jako „największy postęp w zakresie praw pracowniczych w historii demokratycznej Hiszpanii".

Ponadto, rząd PSOE i Podemos zwiększył płacę minimalną o 8 proc. oraz wycofał wiele praw antyzwiązkowych, wprowadzonych przez wcześniejsze, prawicowe rządy PP.

To jednak nie wystarczyło. Po pierwsze, lewicy nie sprzyjała koniunktura: inflacja, wojna w Ukrainie i pandemia. Swoje zrobiło straszenie „sanczyzmem”, czyli długimi rządami PSOE opartymi na jednym przywódcy, co stanowiło odwołanie do „felipizmu” (Felipe González Márquez od 1982 do 1996 premier Hiszpanii) lat osiemdziesiątych, do tej pory ocenianego krytycznie przez wielu mieszkańców Królestwa.

Po drugie, wielu Hiszpanów odrzuca ideologie regionalne. A z nimi kojarzona jest lewica, trzymająca się blisko m.in. z EH Bildu (z Kraju Basków) czy BNG (z Galicji). Podobnie jak w wypadku straszenia „radykałami” z Sumar, prawica lubi straszyć także tymi regionalnymi.

Po trzecie wreszcie, niektóre reformy rządu PSOE-Podemos same w sobie były dla wielu kontrowersyjne. W OKO.press pisaliśmy już o propozycjach reformy hiszpańskiego odpowiednika KRS-u, które zaniepokoiły Komisję Wenecką. Druga reforma dotyczyła prawa karnego, w jej wyniku na wolność wyszło około 104 przestępców seksualnych, a około 978 ma skrócone wyroki.

Mimo to udało się – prawie. Bo, jeżeli zostanie utworzony rząd, to będzie to zapewne rząd-Frankenstein, poskładany z różnych, często znacznie różniących się od siebie ugrupowań. Jak pisze jednak w elDiario.es Isaac Rosa, „chcemy rządu-Frankensteina, który przypomina kraj-Frankensteina, czyli Hiszpanię, gdzie współistnieją różne opcje polityczne, różne projekty terytorialne, różne programy gospodarcze, różne wrażliwości społeczne, czasem nawet przeciwstawne, konfrontujące się, nie do pogodzenia”.

W tym sensie lewica musi szukać szerokiego sojuszu po wyborach, bo sam kraj jest strasznie spolaryzowany. I to od lat.

Wszyscy patrzą na Puigdemonta

To, czy lewica utrzyma się u władzy, będzie zależeć od porozumienia z Junts per Catalunya, czyli partią reprezentującą kataloński ruch niepodległościowy. Kluczowe będą tutaj dwie kwestie. Po pierwsze, amnestia dla organizatorów referendum niepodległościowego z 2017 roku (uznanego przez rząd za nielegalne). Po drugie, większa autonomia dla regionu.

Jak pisałem kilka dni temu, obydwie kwestie są kontrowersyjne. Pierwsza – dla opinii publicznej, zaś druga – konstytucyjnie. Wciąż jednak trwają negocjacje, rozpoczęte przez koalicjanta PSOE, Sumar – początkowo prawdopodobnie na stopie nieoficjalnej. Konieczna dla osiągnięcia porozumienia będzie zmiana stosunku do przywódcy Junts, czyli Carlosa Puigdemonta. Ten kataloński independentysta od października 2017 roku przebywa na emigracji w Brukseli. Nie jest zresztą jedynym politykiem Junts unikającym styczności z hiszpańskim sądownictwem. W wypadku Puigdemonta jednak sprawa jest skomplikowana, jako że nie dawno odebrano mu immunitet europosła.

O tym, że negocjacje te będą trudne, może świadczyć wypowiedź jednej z czołowych polityczek Junts, Míriam Nogueras, która stwierdziła, że „Junts nie zrobią Sanchéza prezydentem »za nic«”.

„Naszym priorytetem jest Katalonia, a nie rząd Państwa Hiszpańskiego” – dodała.

Z drugiej strony – jak słusznie zauważa prawicowe „La Razón”, Junts są też przyparci do muru. Bez udziału we władzach Katalonii, ich głównym oparciem politycznym jest 7 mandatów w Kortezach. Jeśli udałoby się im wejść do rządu, mógłby to być pierwszy krok do odzyskania władzy także na poziomie lokalnym.

Czy się uda? Czas mają do 17 sierpnia, kiedy najpewniej Feijóo i Sanchéz spotkają się z królem Filipem VI. Wybrany przez króla kandydat na premiera zostanie poddany głosowaniu w niższej izbie Kortezów. Jeśli nie zostanie przyjęty zwykłą większością, w ciągu 48 godzin zostanie zarządzone kolejne głosowanie. Jeśli się nie uda, koalicja będzie miała 2 miesiące na wskazanie nowego premiera.

Jeśli nawet wtedy nie uda się skonstruować rządu, w Hiszpanii zostaną zwołane kolejne wybory. A wtedy prawica, która gra na antyregionalistycznych nastrojach, wykorzysta poparcie lewicy dla katalońskich niepodległościowców, aby zmobilizować swoich wyborców.

Na razie lewica nie może osiadać na laurach. Jest pewne, że skrajna, pofaszystowska prawica przebudziła się na Półwyspie Iberyjskim (także w Portugalii, gdzie całkiem dobry wynik w wyborach w 2022 zaliczyła skrajnie prawicowa Chega) i ma coraz więcej apetytu na władzę. Czy uda się ją zatrzymać?

Na zdjęciu: hiszpański premier i kandydat Partii Socjalistycznej (PSOE) na reelekcję Pedro Sanchez bije brawo obok hiszpańskiej minister budżetu Marii Jesus Montero dzień po wyborach parlamentarnych w siedzibie Hiszpańskiej Partii Socjalistycznej (PSOE) w Madrycie 24 lipca 2023.

;

Udostępnij:

Krzysztof Katkowski

publicysta, socjolog, student Kolegium MISH UW i barcelońskiego UPF. Współpracuje z OKO.press, Kulturą Liberalną i Dziennikiem Gazeta Prawna. Jego teksty ukazywały się też między innymi w Gazecie Wyborczej, Jacobinie, Guardianie, Brecha, El Salto czy CTXT.es. Współpracownik Centrum Studiów Figuracyjnych UW.

Komentarze