Maia Sandu, proeuropejska prezydent Mołdawii, została wybrana na kolejną kadencję. Reelekcję w drugiej turze zapewniły jej głosy wyborców z diaspory. Tygodnie poprzedzające wybory pełne były prowokacji i skandali. „W tym roku Rosjanie przeszli samych siebie”
Wybory w Mołdawii, z racji specyficznego modelu liczenia głosów oraz sytuacji geopolitycznej, przyzwyczaiły nas do silnych emocji. Najpierw zliczane są głosy z komisji wyborczych dla diaspory ze wschodniej półkuli (w tym z Rosji), a ostatnie spływają sprawozdania komisji z Kiszyniowa oraz diaspory europejskiej, amerykańskiej i kanadyjskiej. Z tego powodu zawsze przy zliczaniu wyników dominuje na początku opcja prorosyjska, a dopiero między północą a rankiem zaczynają doganiać ją głosy zazwyczaj bardziej przychylnej zachodowi części wyborców.
20 października Mołdawianie kładli się spać z przeświadczeniem o tym, że w referendum wygrała opcją „nie” dla wpisania integracji z UE dla konstytucji. Dopiero rano dowiedzieli się, że dzięki głosom z zagranicznych komisji udało się odwrócić losy głosowania, wygrywając je o niewiele ponad pół punktu procentowego.
Nie inaczej było ostatniej nocy. Drugą turę wyborów prezydenckich początkowo wygrywał Alexandr Stoianoglo, kandydat tradycyjnie sprzyjającej Kremlowi partii Socjalistów Republiki Mołdawii. Stoianoglo, mimo zdobycia jedynie 26 proc. głosów w pierwszej turze miał teraz zbierać głosy pozostałych 9 prorosyjskich kandydatów. Stoianoglo, w opozycji do swojej zdecydowanie proeuropejskiej i używającej mocnego języka kontrkandydatki, przez całą kampanię pozycjonował się jako umiarkowany kandydat zgody narodowej. Popierał „równy dystans” między UE a Rosją, chciał współpracować z USA, ale też z Chinami, wspierał integrację europejską, ale nie chciał wpisać jej do Konstytucji. Podkreślał, że wspiera Ukrainę, ale nie chce wciągać Mołdawii w wojnę i chętnie spotka się z Putinem. Stoianoglo miał za sobą głosy kandydatów prorosyjskich oraz wielu tych, którzy nie chcieli jasnego poparcia dla żadnej ze stron. Jego przeciwniczka – obecna prezydent, ekonomistka i założycielka obecnie rządzącej, proeuropejskiej Partii Działania i Solidarności – mimo wygrania pierwszej tury 42 proc. głosów, miała silny elektorat negatywny, który obwiniał ją i jej partię o wysoką inflację i wzrost cen gazu. Dlatego, kiedy Stoianoglo, podczas zliczania pierwszych kilkudziesięciu procent głosów wysunął się na prowadzenie, cała Mołdawia wstrzymała oddech.
Około 22 czasu lokalnego, po podliczeniu 90 proc. głosów, były prokurator nadal prowadził, posiadając nieco ponad 51 proc. głosów. Dopiero późno w nocy, Maia Sandu wysunęła się na prowadzenie. Po podliczeniu 99 proc. głosów jej przewaga zwiększyła się do 10 punktów procentowych, zapewniając jej zwycięstwo.
Tak jak podczas poprzedniej kampanii wyborczej, dwa tygodnie poprzedzające drugą turę wyborów prezydenckich w Mołdawii były pełne prowokacji i skandali.
Tysiące Mołdawian miało dostać maile, podszywające się pod mołdawski parlament, który miał oferować wynagrodzenie za głosowanie na jednego z kandydatów. Rzecznik Parlamentu 2 listopada ogłosił, że wiadomości te są fałszywe: instytucja nie nie rozsyłała ich i potępia taką formę ingerencji w wybory oraz podszywanie się pod organ konstytucyjny. Zapowiedziano śledztwo w tej sprawie.
Równocześnie media poinformowały o fali zautomatyzowanych telefonów – w ciągu jednej godziny 1 listopada wiele tysięcy Mołdawian miało otrzymać połączenie z nieznanego numeru, podczas którego zautomatyzowany chatbot miał obiecać im 1500 lei (około 300 zł) za oddanie głosu na wskazanego kandydata. Podobne zautomatyzowane telefony – tym razem z groźbami śmierci lub okaleczenia – miały być adresowane do innych osób – w tym dziennikarzy czy polityków. Premier Dorin Recean oświadczył, że jest to próba wzbudzenia paniki przed wyborami i zapewnił, że władze zapewnią bezpieczeństwo swoim obywatelom, zarówno w trakcie głosowania, jak i po nim.
Wiele osób miało też dostać maile pochodzące rzekomo od Partii Działania i Solidarności, czyli obecnej partii rządzącej, z której wywodzi się obecna prezydent Maia Sandu. W mailu miano obiecywać wynagrodzenie finansowe w zamian za zagłosowanie na obecną prezydent i wysłanie na wskazanego maila zdjęcia swojego głosu oraz dowodu osobistego. Radu Marian, parlamentarzysta z Partii Działania i Solidarności potwierdził, że o ile faktycznie takie maile są rozsyłane, o tyle jego partia nie ma z tym nic wspólnego i jest to prowokacja. Działanie prawdopodobnie miało na celu zarzucenie kupowania głosów partii Działania i Solidarności i otwarcie furtki do poważania wyniku wyborów.
Obok powyższych działań, jak w poprzednich tygodniach miały miejsce liczne alarmy bombowe (także w dniu wyborów, podczas których nieznani sprawcy poinformowali o podłożeniu bomb z komisjach w Mołdawii i za granicą), cyberataki czy kampanie dezinformacyjne.
SIS, mołdawska służba bezpieczeństwa wewnętrznego oraz policja oskarżają o te działania Rosję oraz środowisko skupione wokół Iliana Shora – oligarchy-renegata, otwarcie przyznającego się do kupowania głosów w poprzednim referendum.
Zgodnie z zapowiedzią Mai Sandu, która po pierwszej turze obwieściła stanowcze działania przeciwko kupowaniu głosów i ingerencji zza granicy, mołdawska prokuratura przystąpiła do działania.
Wszystko rozpoczęła konferencja Prokuratora Generalnego, Iona Munteanu, który kilkukrotnie ostrzegał osoby zaangażowane w ingerencje w wybory. Munteanu zaapelował też do społeczności mołdawskich prawników, wskazując, że działania prorosyjskich sieci nie odbyły się bez silnego wsparcia w środowisku prawniczym oraz że dobrze wie, jak wielu z nich jest zamieszanych w proceder
„Każdy z nas wie, kiedy działa zgodnie z prawem a kiedy popełnia przestępstwo. Pamiętajcie, że dla was, jako prawników, odpowiedzialność będzie inna.” Wskazał też, że społeczność prawników nie jest duża w tym kraju, a osoby złapane na współpracy, o ile nie zgłoszą się natychmiast same, nie mają co liczyć na pobłażliwość. W następnych dniach przeprowadzono serię aresztowań, przeszukań i konfiskat.
Tylko 1 listopada przeprowadzono 60 przeszukań w domach osób oskarżonych o kupowanie głosów w całym kraju. Dzień wcześniej jedenastu liderów organizacji powiązanych z Ilianem Shorem, zostało aresztowanych. Zarekwirowano duże ilości gotówki, dyski twarde, dokumenty i inne dowody wskazujące na współprace siatek kupujących głosy z Kremlem.
Stoianoglo, jeszcze przed wyborami, odciął się od kupowania głosów. Podkreślił, że ani on, ani jego partia – Partia Mołdawskich Socjalistów- nie mają z tym procederem nic wspólnego.
W samym dniu wyborów doszło do przynajmniej kilkunastu zatrzymań osób oskarżonych o próby przekupstwa głosujących tuż przed oddaniem głosu.
Po 23 czasu lokalnego, po podliczeniu ponad 93 procent głosów, Maia Sandu wysuwa się na prowadzenie, mając 50,6 proc. głosów. Ostatnie głosy spływają z Kiszyniowa – tradycyjnie bardziej prozachodniego od reszty kraju- oraz z zagranicznych komisji, głównie tych z zachodniej półkuli. Rozmawiam z Marią nauczycielką języków, zatrudnioną w mołdawskim Parlamencie. Uczy zarówno parlamentarzystów, personel administracyjny, prawników pracujących w parlamencie, jak i członków rządu, zna wielu z nich osobiście.
„Maia wygra, bez obawy. Zostały już tylko głosy z zachodu i Kiszyniowa, na pewno będzie miała w nich dużą przewagę. Ale w tym roku Rosjanie przeszli samych siebie w swoich »kreatywnych« próbach na wygraną. Kupowanie głosów na dużą skalę. Strasznie osobami LGBT. W ostatnich dniach dzwoniono nawet do przypadkowych osób oraz dziennikarzy i aktywistów, grożąc im śmiercią, jeśli zagłosują na Sandu”.
Maria opowiada mi też, jak na krótko przed wyborami doszło do aresztowania jednego z jej kolegów pod zarzutem szpiegowania na rzecz Rosjan. Ion Creanga, szef biura prawnego mołdawskiego Parlamentu, pracował w parlamencie od 30 lat, miał dostęp do szeregu dokumentów tajnych, i był współodpowiedzialny za kształt setek aktów prawnych i umów. Wraz z kilkoma współpracownikami został aresztowany przez SIS na trochę ponad dwa miesiące przed wyborami. Wywołało to wielki skandal.
„Najśmieszniejsze jest to, że jego imię i nazwisko to jednocześnie imię i nazwisko naszego największego wieszcza narodowego. Tuż obok jest uniwersytet jego imienia. To taka sytuacja, jakbyście wy w Polsce nagle przeczytali w gazetach, że Adam Mickiewicz szpiegował polski rząd dla Rosjan” – śmieje się. – „Ważne, że jednak mimo tych wszystkich starań, zarówno referendum, jak i wybory, udało się nam wygrać”.
„Problem w tym, że zarówno w wypadku referendum, jak i tych wyborów, zwycięstwo jest marginalne i zapewnione głosami zagranicy. Przez kolejne lata, będziemy słuchać od opozycji, że o przyszłości Mołdawii zdecydowali ludzie, którzy w niej nie mieszkają, wbrew woli tych, którzy tu są. Oczywiście, druga strona kupiła całą masę głosów, ale jestem pewna, że i tak będziemy świadkami takiej narracji”.
Maria ma rację. Gdyby prezydenta miała wybrać sama Mołdawia – wraz z separatystycznym Naddniestrzem, którego około 90 proc. mieszkańców ma mołdawskie obywatelstwo – prezydentem zostałby Stoianoglo. Po podliczeniu 100 proc. głosów z 1988 komisji wyborczych na terenie Republiki Mołdawii, Stoianoglo wygrywał, mając 51,2 proc. wszystkich głosów. Zdecydowanie wygrał na terenie Naddniestrza, Gagauzji (autonomicznego regionu, gdzie głos na niego oddało ponad 97 proc. głosujących), północy i południu kraju. W centralnej części, wliczając stolicę, wygrywała Sandu.
Jej ostateczne zwycięstwo przypieczętowały jednak głosy z 231 komisji zagranicznych – prawie 83 proc. diaspory głosowało na Sandu.
Olbrzymia mołdawska emigracja – szacowana nawet na 25 proc. wszystkich Mołdawian – powstała w latach 90, a jej rozmiar znacznie się powiększył po najeździe Rosji na Ukraine.
Wojna – i przyjęcie przez rząd Mołdawii proukraińskiego i prozachodniego kursu, włącznie z przepuszczaniem dużej ilości transportów wojskowych czy przyjęciem dwustu tysięcy ukraińskich uchodźców – przyniosła spadek jakości życia przeciętych Mołdawian. Na skutek sankcji siedmiokrotnie wzrosły ceny gazu i trzykrotnie energii, a z powodu dużego napływu uchodźców, ceny wynajmu nieruchomości średnio podwoiły się. W rezultacie tych wydarzeń Mołdawię opuściło nawet ponad 200 tysięcy mieszkańców. Należy założyć, że większość z tych osób nie żywi ciepłych uczuć do Rosji – i dlatego głosowało na Sandu.
Patrząc na wyniki zarówno referendum, jak i obu tur wyborów prezydenckich, trudno nie zadać sobie pytania: czy Mołdawia naprawdę – jak często lubią mówić jej mieszkańcy czy publicyści w zagranicznych mediach – jest podzielona równo po połowie na frakcje prorosyjską i prozachodnią? Czy może naprawdę doszło do kupowania głosów na tak dużą skalę, aby uzasadnić tezę, że bez zewnętrznych wpływów wyniki byłyby dużo korzystniejsze dla Mai Sandu i środowisk prounijnych?
Zdaniem Viorela Cernauteanu, Komendanta Głównego mołdawskiej policji – tak, skala kupionych głosów może być na tyle duża, żeby podważyć narrację o podzielonym społeczeństwie. Na przedstawionej kilka dni po pierwszej turze wyborów konferencji, mołdawska policja zaprezentowała prawdopodobną analizę modelu transferowania środków przeznaczonych na zakup głosów. O ile przed wyborami mołdawska policja i przedstawiciele rządu mówili o 130 000 kupionych głosach, o tyle po 1 turze wyborów, doprecyzowali, że tak naprawdę chodzi o 138 tysięcy kont osób z mołdawskim obywatelstwem, które znajdują się w rosyjskim Promsvyazbank – skrótowo określanym jako PSB. Na konta te – zakładane od początku roku 2024 – miała zostać w samym wrześniu i październiku przelana równowartość 39 milionów dolarów amerykańskich.
Każde konto miało być przypisane do jednego z „aktywistów”, otrzymujących wynagrodzenie od Iliana Shora. Transfery z PSB i sama aplikacja banku zostały w Mołdawii zablokowane w bieżącym roku, jednak używając rumuńskiego VPNu oraz transferu środków przez kilka banków pośrednich, możliwa była wypłata tak przekazanego wynagrodzenia w jednym z naddniestrzańskich banków. Mołdawska policja szacuje, że każde konto służyło do obsługi wynagrodzenia za kupiony więcej niż jednej osoby – przede wszystkim rodziny właściciela konta. Na tej podstawie określa liczbę kupionych głosów na ok. 300 tysięcy.
Informacja o 300 tysiącach kupionych głosów padła też w przemowie, którą Maia Sandu wygłosiła po pierwszej turze.
"Nasi wrogowie chcą podzielonej, pełnej strachu Mołdawii; chcą, aby Mołdawianie wątpili w swoją siłę i jedność” – powiedziała Sandu. „Ich celem jest kupienie 300 000 głosów, a instytucje państwowe udokumentowały płacenie za głosy 150 000 osobom. To pokazuje, że musimy dokładnie zbadać, gdzie popełniono błędy, które na to pozwoliły i wyciągnąć wnioski z tego podłego ataku na naszą suwerenność”.
Przy około 1,5 milionach głosów oddanych zarówno w referendum, jak i w każdej turze wyborów, 300 tysięcy każdorazowo kupionych głosów dla bloku prorosyjskiego faktycznie oznaczałoby, że Mołdawia nie jest podzielona na dwie połowy. Jeśli wierzyć tej narracji, jedynie około 30 proc. głosujących faktycznie popierałoby Stoianoglo czy głos na „nie” w referendum z własnej woli, bez finansowej gratyfikacji. Oznaczałoby to też, że przytłaczająca większość Mołdawian – i to tych mieszkających w kraju, a nie za granicą – jest przychylna lub w najgorszym wypadku obojętna, zarówno integracji z Unią Europejską, jak i rządowi Sandu.
To stanowisko – jakkolwiek wygodne dla rządu w Kiszyniowie – ma wiele luk. Po pierwsze – zarówno w referendum, jak i obu turach wyborów, frekwencja nieznacznie przekroczyła 50 proc.
Mimo dużego zaangażowania i skrajnej retoryki obu stron prawie połowa Mołdawian zdecydowała się nie brać udziału w wyborach.
Po drugie – wszystkie ślady dotyczące kupowania głosów oraz ich skali to śledztwa dziennikarskie, poszlaki, oraz raporty NGO. Siłę tych dowodów zweryfikują sądy w najbliższych miesiącach. Osoby aresztowane przez policję w październiku równie dobrze mogą zostać uznane za niewinne, a faktyczna skala kupowanych głosów, po dokładnej analizie dowodów może okazać się znacznie mniejsza. Po trzecie, powyższa narracja zakłada, że wszystkie z tych 300 tysięcy rzekomo kupionych głosów to osoby, które bez motywacji finansowej nie popierałyby bloku prorosyjskiego.
Ostatnią kwestią utrudniającą próbę oceny faktycznych nastrojów w mołdawskim społeczeństwie oraz skali rosyjskiego zaangażowania w manipulację wyborami jest kwestia Nadniestrza. Mimo że jest to tradycyjnie powiązany z Rosją region, a zamieszkuje go ponad 350 tysięcy osób z mołdawskim obywatelstwem, w pierwszej turze oraz w referendum zagłosowało zaledwie 15 tysięcy Naddniestrzan. W drugiej było to 26 tysięcy. Nawet jeśli założymy, że mołdawski model organizowania wyborów w tym roku miał ograniczać dostęp wyborców z Naddniestrza do głosowania (a można tak wnioskować na podstawie m.in. zmniejszonej liczby lokali wyborczych w stosunku do poprzednich lat), wciąż frekwencja Naddniestrzan była w tym roku wyjątkowo niska. Dla porównania – w wyborach parlamentarnych w 2019 roku zagłosowało 37 tysięcy Naddniestrzan, a w drugiej turze wyborów prezydenckich w 2020 – 31 tysięcy. Mamy więc dużą procentowo część populacji Mołdawii, która wykazała bardzo małą frekwencję w ostatnich kluczowych wyborach i mimo bycia tradycyjnie prorosyjska – nie wzięła udziału w rosyjskiej mobilizacji wyborczej i rzekomym kupowaniu głosów.
Wygrana w referendum (o 0,7 proc. głosów) oraz reelekcja Mai Sandu (mimo że wygrała tylko dzięki głosom zza granicy), to wielka ulga dla proeuropejskiego rządu Dorina Receana. Rząd Partii Działania i Solidarności (której założycielką była Sandu) dzięki obu tym wynikom może starać się utrzymać swój mocny, proeuropejski kurs i kontynuować rozpoczęte w czerwcu bieżącego roku negocjacje akcesyjne dotyczące wstąpienia do bez większych obaw. Ursula von der Leyen pogratulowała Sandu na portalu X. „Stawienie czoła wyzwaniom, jakie przezwyciężyłaś podczas tych wyborów wymaga rzadkiego rodzaju siły” – napisała przewodnicząca Komisji Europejskiej.
Mołdawia jest republiką parlamentarną, a kompetencje prezydenta są zbliżone do tych, które znamy z Polski. Obawy przed wygraną Stoianoglo skupiały się na lęku przed obstrukcją prac parlamentu – wetowaniem ustaw, opóźnianiem podpisywania aktów prawnych oraz przede wszystkim – wizerunkowego przygotowywania gruntu pod wygraną koalicji partii prorosyjskich w kolejnych wyborach.
Prozachodni rząd Receana jest u władzy od 2021, a wybory parlamentarne odbędą się wczesnym latem 2025 roku. Obserwatorzy ostrzegają, że wybory te mogą być głównym celem rosyjskich ambicji, a widoczne w ostatnich miesiącach działania – od cyberataków po wykorzystanie szerokiej gamy prorosyjskich kandydatów trafiających do szerokiego grona odbiorców – miały być jedynie próbą generalną.
Analityk Fundacji Kaleckiego, absolwent MISH, realizował projekty badawcze m.in. związane z Partnerstwem Wschodnim
Analityk Fundacji Kaleckiego, absolwent MISH, realizował projekty badawcze m.in. związane z Partnerstwem Wschodnim
Komentarze