0:000:00

0:00

Prawa autorskie: AFPAFP

Środowa debata prezydencka przed drugą turą francuskich wyborów prezydenckich przejdzie do historii jako jedna z tych najbardziej bezpardonowych. Prezydent Emmanuel Macron w powszechnym odbiorze wygrał to starcie, jednak nie bez zastrzeżeń.

Część z nich – przede wszystkim do arogancji Macrona – to nie jest coś, co da się naprawić w ostatniej chwili. Inne kwestie, takie jak etykietka „prezydenta bogaczy“, są w pośpiechu rewidowane. Czy w niedzielę Francuzi nadal będą mieli poczucie, że muszą wybierać między dżumą a cholerą?

Przeczytaj także:

Według zagregowanych danych sondażowych, które zbiera portal Politico tuż przed II tura wyborów przewaga Emmanuela Macrona nad Marine Le Pen to 10 pkt procentowych:

Politico: https://www.politico.eu/europe-poll-of-polls/france/

Trochę więcej skromności, panie prezydencie

Podczas debaty Macron wielokrotnie strofował swoją oponentkę, napomnień moderujących dziennikarzy jakby wcale nie słyszał, a wielu oglądających spekulowało, że taka postawa może go sporo kosztować. Jednak sondaże po debacie wskazały, że nieprzejmowanie się tym, co myśli otoczenie, przydało Macronowi co najmniej dodatkowe 1,5 pkt. proc. poparcia (choć badania wskazują, że debaty nie mają większego znaczenia, a wyborcy zmieniają zdanie raczej na wcześniejszych etapach kampanii i z wielu różnych powodów).

Macron zyskał nawet mimo tego, że już po debacie reporterzy LCI uchwycili rozmowę na ulicznym spotkaniu wyborczym w Saint-Denis, gdzie potencjalna wyborczyni zarzucała Macronowi, że „fanfaronuje“: „Chciałabym, żeby miał pan więcej skromności i schodził niekiedy do naszego poziomu".

View post on Twitter

W ambiwalentnym stosunku do Macrona widać ścierające się dwie większe tendencje, których wypadkową są typowe dla dzisiejszych demokracji populizmy.

Z jednej strony, opisywane już przez Maxa Webera zauroczenie wodzowską charyzmą (którą Macron niewątpliwie posiada i okazuje) i ustawianie przywódcy na piedestale.

Z drugiej, zapoczątkowane przez telewizję i utrwalane przez social media zrozumienie, że „wielcy“ są „tacy sami jak my“. To drugie podejście może znaleźć wyraz demokratyczny: poprzez rozumienie władzy nie jako przywileju, ale odpowiedzialności, z której trzeba na bieżąco zdawać sprawę.

Jednak może też przeobrazić się w przekonanie, że „tacy jak my“ oznacza wręcz „tacy jak my, ale gorsi“: takie podejście generuje cynizm, przekonanie, że polityka, jaką widzimy, jest tylko fasadą, a realnie liczy się to, co za kulisami, i osobista korzyść liderów.

Tym sentymentem żywią się nacjonaliści i populiści w Polsce, we Francji, w USA, na Węgrzech… Co gorsza, jeśli dostaną demokratyczny mandat, interpretują go jako przyzwolenie na wykraczanie poza etyczne standardy (dlatego Le Pen uważa, że wyłonienie jej kandydatury w wyborach umożliwi jej „wyczyszczenie“ Francji z „niechcianej imigracji").

Francuzi wybierają więc nie tyle między dżumą a cholerą, ile między arogancją a cynizmem.

Widmo "żółtych kamizelek" wciąż krąży nad Francją

Czy Macron jest „prezydentem bogaczy“? Ten termin został ukuty w 2010 roku przez socjologów Michela Pinçona i Monique Pinçon-Charlot jako tytuł książki opisującej rządy Nicolasa Sarkozy’ego. Sarkozy rzeczywiście znany był zlekceważenia interesów ludzi pracy i upodobania do bardzo widocznego splendoru, co we Francji wyśmiewano określeniem „bling-bling“.

Za jego kadencji polityka podatkowa faworyzująca wielkie korporacje i multimilionerów szła w parze z typowymi rozwiązaniami polityki austerity - oszczędzającej do granic możliwości na usługach publicznych i zabezpieczeniu społecznym. I wszystko to w kontekście światowego kryzysu finansowego oraz kryzysu strefy euro.

Po Sarkozym prezydentem został socjaldemokrata François Hollande, który - lepiej lub gorzej - wyprowadzał Francję z kryzysu, ale wciąż pozostawał za bardzo uwikłany w reguły gry dyktowane przez system finansowy, a pokryzysowe przemiany gospodarcze obiektywnie i subiektywnie pogorszyły warunki życia większości społeczeństwa.

I tak tytuł „prezydenta bogaczy“ okazał się przechodni – Macron odziedziczył go po swoich poprzednikach z dobrodziejstwem inwentarza.

Wielkie protesty Żółtych Kamizelek wybuchły w październiku 2018 roku – półtora roku po objęciu urzędu przez Macrona – w reakcji na zapowiedź wprowadzenia kilkuprocentowej podwyżki podatku paliwowego. Ten nagły wybuch społecznego gniewu najlepiej ilustruje skalę społecznych zmian od czasów Sarkozy’ego: kilka milionów osób czynnie uczestniczyło, a większość obywateli poparła w sondażach, protesty przeciwko podwyżkom dla większości gospodarstw domowych.

A mówimy tu - z polskiej perspektywy - o państwie dobrobytu. We Francji dochód na głowę jest niemal 2,5 raza większy niż polski (według danych Banku Światowego z 2020). Jeśli w takim kraju masowe protesty wybuchają o nieznaczne podwyżki podatku od paliw, to znaczy, że coś poszło nie tak.

Co gorsza, przez kolejne lata, naznaczone wielkimi strajkami w związku z planowaną reformą emerytalną i pandemicznymi restrykcjami, niewiele się zmieniło. W listopadzie 2021 roku badania pokazały, że dla 82 proc. Francuzów Żółte Kamizelki mogłyby pojawić się na nowo.

Macron zdejmuje łatkę "prezydenta bogaczy"

I rzeczywiście w kampanii wyborczej siła nabywcza była głównym tematem, a podczas debaty telewizyjnej Marine Le Pen akurat w tym obszarze wydawała się bardziej przekonująca od Macrona. Wyrzucała mu między innymi niskie wynagrodzenia w budżetówce.

W odpowiedzi na to w piątkowym (22 kwietnia) godzinnym wywiadzie dla radia "France Inter" Emmanuel Macron przedstawił szereg rozwiązań mających poprawić sytuację, a przede wszystkim zdjąć z niego łatkę „prezydenta bogaczy“ i uczynić z niego polityka przekonującego i dla klasy średniej i klas ludowych.

Poza zapowiedzią „bezwarunkowej rewaloryzacji płac w sektorze edukacji“ Macron zaproponował między innymi instrument zmuszający wszystkie spółki wypłacające udziałowcom dywidendy z tytułu zysku do wypłacania podobnych premii swoim pracownikom.

Ma to dotyczyć nie tylko dużych spółek, ale też mikro, małych i średnich przedsiębiorstw – innymi słowy, doprowadzić do tego, by wszyscy zatrudnieni korzystali na wzroście gospodarczym.

Macron nieco złagodził też ton w kwestii reformy emerytalnej – zapowiadając między innymi podniesienie minimalnego świadczenia do 1100 euro miesięcznie.

Francuzi jednak wolą, aby tym razem prezydent nie miał parlamentarnej większości i rządził w tzw. kohabitacji z innym ugrupowaniem. Opowiada się za tym dwie trzecie respondentów w sondażach.

Lewicowy Jean-Luc Mélenchon (z Le Pen łączy go niechęć do NATO, UE i łagodny kurs wobec Władimira Putina), który uzyskał w pierwszej turze przewyższający oczekiwania trzeci wynik i można zasadnie mówić, że jest spadkobiercą rozsypującej się Partii Socjalistycznej, już wezwał Francuzów, by w wyborach parlamentarnych w czerwcu „uczynili go prezesem rady ministrów“.

W pierwszej turze okazało się, że spora część Francuzów jest wciąż socjalistyczna. To stara się wykorzystać Marine Le Pen, krzycząc o swoich rozwiązaniach socjalnych, ale może się okazać, że w przyszłości socjalistyczne sentymenty nad Sekwaną mogą postawić tamę jej faszystowskim zapędom.

Cholera lub dżuma – ale w kohabitacji

Dziś trudno powiedzieć, jakie będą wyniki wyborów parlamentarnych (w czerwcu 2022 roku) – system wyborczy oparty na okręgach jednomandatowych sprawia, że właściwie szacować wyniki można dopiero przed drugą turą. Jak wskazują komentatorzy polityczni, możliwych jest pięć wariantów:

  • Macron jako prezydent z większością parlamentarną swojej partii,
  • Macron jako prezydent, ale bez większości bezwzględnej w parlamencie, a więc skazany na polityczne paktowanie,
  • Le Pen jako prezydentka bez większości bezwzględnej,
  • kohabitacja prezydenta z rządem zbudowanym z koalicji przeciwników,
  • wreszcie kohabitacja z lewicą zintegrowaną pod sztandarami Jean-Luca Mélenchona.

Ten ostatni scenariusz jeszcze przed wyborami był nie do pomyślenia, ale wyraźny przepływ wyborców Socjalistów do obozu przywódcy Francji Niepokornej i znaczące zmiękczenie przekazu – ze skrajnie lewicowego i protekcjonistycznego w stronę rdzenia proeuropejskiej lewicy – sprawia, że opcja ta wydaje się coraz bardziej możliwa. Mélenchon zmienił zdanie przede wszystkim, jeśli chodzi o politykę migracyjną - jeszcze pięć lat temu był przeciwko przyjmowaniu wszystkich, dziś postuluje uproszczone ścieżki legalizacji i coś, co można nazwać polityką gościnności. Zrezygnował z twardego kursu wobec Europy.

Gdyby Emmanuel Macron miał rządzić pospołu z lewicowym rządem, Francja zapewne kontynuowałaby proeuropejski kurs z jednoczesnym naciskiem na Europę bardziej socjalną i w perspektywie rozwijającą swój potencjał w kierunku federacyjnym (założenie to od początków UE stanowi filar programów europejskich partii socjaldemokratycznych).

W znacznej mierze stanowiłoby to realizację planów Macrona, by z Francji uczynić trzpień konstrukcji europejskiej na równi z Niemcami. Do tego, choć Mélenchon mówiłby głosem związków zawodowych i walczył o koncesje dla świata pracy, byłby też dogodnym partnerem do negocjowania reform, które obóz Macrona uznaje za konieczne.

Udostępnij:

Agata Czarnacka

Filozofka polityki, tłumaczka, działaczka feministyczna i publicystka. W latach 2012-2015 redaktorka naczelna portalu Lewica24.pl. Była doradczynią Klubu Parlamentarnego SLD ds. demokracji i przeciwdziałania dyskryminacji oraz członkinią Rady Polityczno-Programowej tej partii. Członkini obywatelskiego Komitetu Ustawodawczego Ratujmy Kobiety i Ratujmy Kobiety 2017, współorganizatorka Czarnych Protestów i Strajku Kobiet w Warszawie. Organizowała również akcję Stop Inwigilacji 2016, a także obywatelskie protesty pod Sejmem w grudniu 2016 i styczniu 2017 roku. Stale współpracuje z Gazetą Wyborczą i portalem Tygodnika Polityka, gdzie ma swój blog poświęcony demokracji pt. Grand Central.

Komentarze