Na pewno wiemy tylko jedno: frekwencja będzie rekordowa, na co już wskazywały dane o wcześniejszym głosowaniu. Widać ogromną mobilizację w miastach – skłaniających się ku Demokratom – ale i Republikanom udało się zaktywizować wielu wyborców, którzy wcześniej nie głosowali. Trump wygrał w Teksasie (38 głosów elektorskich), ale mniejszą przewagą niż cztery lata temu – wówczas w całym stanie zagłosowało prawie 9 milionów ludzi, w tym prawie 11 milionów.
Prezydent utrzymał Ohio (18) – gdzie na ostatnim odcinku kampanii wysunął się na prowadzenie w sondażach. Przegrywał za to na Florydzie (29), a i tak wygrał w tym stanie i to całkiem bezpieczną przewagą 3,5 punkta procentowego, zdobywając absolutnie kluczowe dla siebie głosy w kolegium elektorskim. Scenariuszy, w których Bidenowi udaje się zdobyć 270 głosów elektorskich jest więcej, niż dróg do zwycięstwa Trumpa, dla którego wygrana na Florydzie była koniecznością.
Demokraci z kolei mogą być optymistyczni jeśli chodzi o Arizonę (11), którą prawie na pewno podebrali Republikanom, dodatkowo zdobywając tamtejsze miejsce w Senacie. Wciąż nie wiadomo, co w Georgii (16), gdzie nadal nie zliczono wszystkich głosów z bardzo pro-demokratycznej stolicy stanu, Atlanty. Przewaga Trumpa maleje, ale raczej nie na tyle, by przegrać stan, który ostatni raz zagłosował na Demokratę w 1976 roku.
Trump już podważa wynik
Prezydent Trump – zgodnie z przewidywaniami – już zadeklarował w mediach społecznościowych, że „oni” chcą ukraść wybory, a „głosów nie można oddać po zamknięciu lokali wyborczych”. Nie jest to prawda (Twitter i Facebook już oflagowały posty Trumpa jako „wprowadzanie w błąd”) – pierwszy wtorek po pierwszym poniedziałku listopada to dzień wyborów, a nie dzień ogłoszenia oficjalnych wyników. Owszem, stacje telewizyjne na podstawie exit polls podawały, kto zwyciężył w jakim stanie i przewidywały zwycięzcę, ale to było w normalnym roku wyborczym, a nie w środku pandemii, gdzie liczba głosów korespondencyjnych była znacznie wyższa, niż w latach poprzednich. Nie ma też niczego nielegalnego w tym, że w niektórych stanach głosy korespondencyjne nadchodzą jeszcze kilka dni po wtorku (liczy się data stempla pocztowego), choć poczta szacuje, że zaginęło jej co najmniej 300 tysięcy głosów, które nadano, ale nigdy nie dotarły do miejsca przeznaczenia.
Zliczenie wszystkich głosów zawsze zajmowało czas, a w tym roku potrwa to jeszcze dłużej, także dlatego, że w różnych stanach panują różne zasady co do tego, kiedy można zacząć całą procedurę. Na podanie oficjalnych wyników stany mają od kilku dni do kilku tygodni. O wszystkim może zdecydować Pensylwania (20 głosów elektorskich), gdzie liczenie trwa wolniej, niż w pozostałych stanach, a na podliczenie wciąż czekają setki tysięcy głosów, zwłaszcza z miast, Pittsburgha i Filadelfii. Urzędnicy stanowi zapowiadają, że proces ten raczej nie skończy się wcześniej niż w piątek.
Tak naprawdę zaczęła się gra psychologiczna między oboma sztabami – i elektoratami. Deklaracja Trumpa ma z jednej strony przybić Demokratów i utorować drogę narracji „Już jest po wszystkim, poddajcie się”, z drugiej zaś zmobilizować zwolenników prezydenta, przekonać ich, że tak naprawdę zwyciężył, tylko Demokraci nie potrafią przegrywać i usiłują „podważyć wynik” – mimo iż żadnego wyniku jeszcze nie ma.
„Przygotowywaliśmy się do wielkiego świętowania. Wygrywaliśmy wszystko. I nagle wszystko to odwołano”, powiedział. W narracji Trumpa postulat policzenia wszystkich oddanych głosów jest oszustwem, a nie kluczowym elementem procesu demokratycznego.
Joe Biden wygłosił z kolei krótkie przemówienie, w którym zawarł sedno przekazu dla Demokratów: nie popadać w zwątpienie, tylko domagać się zliczenia wszystkich głosów. „Wskazanie zwycięzcy tych wyborów nie jest ani moim zadaniem, ani zadaniem Donalda Trumpa. To jest zadanie wyborców”, oświadczył. Panikowanie, załamywanie rąk, szukanie winnych, na to wszystko może przyjść czas, jeśli Demokraci przegrają – sęk w tym, że póki co nikt jeszcze nie wygrał, ani nie przegrał.
Demokraci nadal górą w Izbie Reprezentantów?
Nie ma też jeszcze wyników z Izby Reprezentantów, ale Demokraci prawie na pewno utrzymają większość w niższej izbie Kongresu. Sęk w tym, że bez izby wyższej nie mają szans ani na skuteczne przeciwstawianie się Trumpowi (jeśli to jemu ostatecznie przypadnie zwycięstwo), ani na skuteczne rządzenie (jeśli prezydentem zostanie Biden). Udało im się odebrać Republikanom miejsce w Kolorado i w Arizonie, ale zgodnie z przewidywaniami stracili Alabamę. Na wysadzenie z siodła Mitcha McConnella, demonicznego lidera Republikanów w Senacie, mało kto wprawdzie liczył, ale fotel senatorski obronił też Lindsey Graham w Karolinie Południowej i to zaskakująco dużą przewagą, zważywszy na problemy finansowe jego kampanii i ogromną mobilizację Demokratów.
Nie wiadomo, co w Maine, gdzie broni się Susan Collins, „umiarkowana” Republikanka, której zdarza się głosować przeciw Trumpowi, ostatnio choćby przy okazji nominacji do Sądu Najwyższego. Faworytką była kandydatka Demokratów Sara Gideon, ale wyników z tego stanu wciąż nie ma. Przegrał też Cal Cunningham, kandydat Demokratów w Karolinie Północnej – był wprawdzie faworytem, ale ujawniony romans pozamałżeński go pogrążył. Do zdobycia większości w Senacie Demokraci potrzebują trzech (albo czterech, jeśli Trump wygra) nowych miejsc w izbie, a na to się nie zanosi.
stan gry z godziny 11.45
Nie gasną rozgrzane komentarze w mediach i licytacja, który wybór Amerykanów będzie dla Polski lepszy. Powtórzę to skromnie jeszcze raz. Bez względu na to kto wygra, polityka USA nadal będzie opierać się, stać na pięciu filarach: trójpodział władzy, praworządność, wolne sądy, wolne media, Konstytucja i prawa obywatelskie. Do tego dochodzi szósty: Ameryka tylko z tymi się układa, kiedy jej się to ekonomicznie jej opłaci. Czyli inaczej tylko interes się liczy. Wygrana Trumpa to podniesienie ceny współpracy z USA, mniej kosztowna w przypadku Bidena. A jak wygląda ta współpraca i przyjaźń wystarczy porównać ostatnio wynegocjowane porozumienie rządu RP dotyczące stacjonowania wojsk USA, z tym z 1957 roku dotyczącego armii sowieckiej. Reasumując polityka to interesy, a nie romantyczne marzenia i uniesienia. Co to znaczy dla Polski łatwo sobie odpowiedzieć, chcesz być przyjacielem USA to płać.
U Trumpa jak zwykle emocjonalne podgrzewanie atmosfery i pomówienia o oszustwo. Ciekawa logika (właściwie jej brak): policzenie wszystkich głosów miałoby być podstawą do zakwestionowania wyniku wyborów. Moim zdaniem świadczy o lekceważeniu Amerykanów, niezależnie na kogo głosują oraz procedur demokratycznych.