0:000:00

0:00

Prawa autorskie: fot. Agata Kubis / OKO.pressfot. Agata Kubis / O...

Sąd pierwszej instancji nie miał wątpliwości. Trójka aktywistów oskarżonych o zniszczenie furgonetki fundacji Pro-prawo do życia została uznana za winnych udziału w zbiegowisku, którego celem był „gwałtowny zamach na mienie oraz zdrowie pracowników fundacji" (art. 254 kodeksu karnego). Sąd odstąpił jednak od wymierzenia drakońskich kar, których domagało się oskarżenie. Ograniczył się do zasądzenia kary ograniczenia wolności od sześciu miesięcy do roku w postaci obowiązkowych prac społecznych. I zasądzenia odszkodowań na rzecz fundacji, pokrzywdzonych kierowców furgonetki i kosztów procesowych.

Widżet projektu Aktywni Obywatele - Fundusz Krajowy, finansowanego z Funduszy EOG

Do wydarzeń doszło niemal trzy lata temu, 27 czerwca 2020 roku, gdy na celowniku władz publicznych, a także machiny propagandowej znalazła się społeczność LGBT+. Komunikaty na ciężarówkach, które fundacja Pro-prawo do życia wysyłała na ulice polskich miast, straszyły lobby LGBT, zrównywały homoseksualność z pedofilią i przestrzegały przed demoralizującymi skutkami edukacji seksualnej.

Jak wynika z nagrań upublicznionych w trakcie procesu, młodzi aktywiści, w tym oskarżeni Zuzanna M., Paweł Sz. i Małgorzata Sz., znana jako Margot, najpierw zatrzymali pojazd, a potem w wyniku eskalacji - zniszczyli go. Sąd winę za przekłucie opon, oderwanie tablicy rejestracyjnej, czy urwanie lusterka przypisał Margot i Pawłowi Sz. Sąd uznał też, że podczas szarpaniny krótkotrwałego uszczerbku na zdrowiu doznał jeden z kierowców furgonetki.

Wyrok nie jest prawomocny.

Sąd: "Też kiedyś miałam swoje ideały"

W ustnym uzasadnieniu wyroku prezes Sądu Rejonowego dla Warszawy Śródmieście, sędzia Aleksandra Smyk kilkukrotnie podkreślała, że stan faktyczny sprawy nie budził wątpliwości. "Sąd w postępowaniu karnym nie jest umocowany do tego, by kreować prawo, by rozstrzygać o sporach światopoglądowych i politycznych" - mówiła sędzia Smyk.

Na pomruki niezadowolenia, czy głośny śmiech z ław oskarżonych i widowni, reagowała upomnieniami. "Z doświadczenia wiem, że zawsze któraś ze stron jest niezadowolona, więc w żaden sposób mnie to nie dziwi. Jesteście osobami młodymi, pierwszy raz w sądzie, pewnie nie spotkaliście się z sądownictwem" - mówiła. "Wobec czego podkreślam, że sąd ma ustalić, czy czyn został popełniony. Nie jest moim zamiarem stwierdzenie jednoznacznego konfliktu między stronami. Może inne sądy tak czynią, ale ja przez lata doświadczenia wiem, że

mam obowiązek orzekać zgodnie z przepisami ustawy i zgodnie z własnym sumieniem".

Sąd uznał też, że agresja nie jest sposobem rozstrzygania sporów światopoglądowych. "Możemy twierdzić, że czyjeś poglądy nam się nie podobają, ale możemy czynić to w taki sposób, aby nie łamać przepisów" - mówiła. "Nie jest tak, że czyjeś poglądy są lepsze czy gorsze. Takiej gradacji przyjąć nie można".

Przeczytaj także:

Sędzia Smyk uznała, że grupa działała więc z błahego powodu, a nie w stanie wyższej konieczności. Homofobiczne przekazy, transmitowane z furgonetek, porównała do sytuacji, w której komuś nie podoba się kolor pojazdu, więc postanawia go zniszczyć.

"Nic nie daje prawa, aby niszczyć mienie, atakować inne osoby. Nie na tym polega życie" - mówiła.

Dla wymiaru kary ważna była niekaralność, wiek, a także to, w jaki sposób aktywiści tłumaczyli swoje zachowanie. O Margot sędzia mówiła tak: "Jako osoba młoda ma ideały, chce o nie walczyć. Też kiedyś miałam swoje ideały, byłam w stanie o nie walczyć, ale nie poświęcając jednak wszystkiego".

Działalność homofobusów podlega ochronie?

"Uzasadnienie postrzegamy jako rozczarowujące" - mówi OKO.press Karolina Gierdal, obrończyni Zuzanny Madej. "Myślę, że to jeden ze smutniejszych dni, jeśli chodzi o wymiar sprawiedliwości i prawa osób LGBT+ w Polsce. Usłyszeliśmy dziś na sali sądowej, że homofobia i transfobia to uprawniony pogląd, który może być głoszony w toku debaty publicznej".

Adwokatka wskazuje, że taka wykładnia jest sprzeczna z orzecznictwem Europejskiego Trybunału Praw Człowieka. "Ten nie przyznaje ochrony prawnej wypowiedziom mającym cechy mowy nienawiści, a nie wiem, za co innego mielibyśmy uznać komunikaty, które rozpowszechnia fundacja Pro-Prawo do Życia" - komentuje Karolina Gierdal.

"Sąd twierdził, że analizuje czyn, sprawdza, czy zostały wypełnione znamiona przestępstwa. W moim odczuciu to bardzo wąski sposób podejścia. Nie da się czynów ludzi oderwać od kontekstu politycznego, czy społecznego, w jakim działały. Sąd uznał, że kontekst ma znaczenie tylko dla motywacji, a więc wpływa co najwyżej na wymiar kary" - dodaje.

Karolina Gierdal w uzasadnieniu wyroku widzi sprzeczności. "Sąd mówił, że uchyla się od zajmowania stanowiska w sporze światopoglądowym, co oznacza, że albo nie chciał zdecydować, które dobra prawne zasługują na ochronę, albo przychylił się do tego, że na ochronę zasługuje działalność fundacji Pro-Prawo do życia".

Zamach czy obrona konieczna?

Oskarżenie od początku przekonywało, że sprawa jest prosta. Doszło do chaotycznego ataku, w wyniku którego zniszczono mienie o konkretnej wartości, za co należy się kara. Prokuratura uznała, że wydarzenia nie spełniały definicji spontanicznego protestu. Był to według niej przykład ulicznej "bandyterki" - ataku chuligańskiego, którego ofiarą padli działacze legalnie działającej organizacji. Podkreślała też, że agresja nigdy nie jest usprawiedliwioną metodą prowadzenia dyskusji "światopoglądowej".

Reprezentujące prezesa Mariusza Dzierżawskiego "Ordo Iuris" dowodziło, że "atak" nie był przypadkowy, miał konkretny cel. Chodziło o uciszenie działaczy Fundacji Pro-Prawo do Życia. Stawką procesu, jak twierdzili, były więc wolność słowa, wolność głoszenia poglądów, a także nieskrępowana działalność organizacji społecznych w Polsce. W związku z tym dla oskarżonych domagali się drakońskich kar - nawet do trzech lat pozbawienia wolności.

Obrona wskazywała, że dla zrozumienia wydarzeń z czerwca 2020 roku kluczowe jest tło społeczno-polityczne. Walka z furgonetkami, które głosiły homofobiczne treści, trwała od kilkunastu miesięcy. Mieszkańcy wielu polskich miast próbowali usunąć je z ulic, wykorzystując przepisy ruchu drogowego. Bezskutecznie. Jak podkreślała obrona, wszystko dlatego, że Polska nie chroni osób LGBT przed mową nienawiści. O osobach nieheteronormatywnych w przestrzeni publicznej można bezkarnie powiedzieć wszystko, czego w tym samym czasie dopuszczali się zresztą przedstawiciele władz publicznych.

Zniszczenie furgonetki miało być więc aktem oporu wobec niesprawnego, wrogiego państwa.

Prawnicy chcieli, by sąd uznał działania oskarżonych za obronę konieczną.

Działaczom Fundacji zarzucali nie tylko o szczucie na społeczność LGBT+, ale też zamierzoną prowokację. Dowodzi temu miały rozmowy kierowców furgonetki, którzy po wydarzeniach naradzali się, jak sprawę "rozdmuchać", by miała jak największy zasięg medialny. Padały tam m.in. słowa o specjalnej charakteryzacji. Potwierdzały to też zeznania świadka, mieszkanki okolicznej kamienicy przy ul. Wilczej, która zachowanie wolontariuszy fundacji Pro-Prawo do Życia uznała za zaczepne.

Udostępnij:

Anton Ambroziak

Dziennikarz i reporter. Uhonorowany nagrodami: Amnesty International „Pióro Nadziei” (2018), Kampanii Przeciw Homofobii “Korony Równości” (2019). W OKO.press pisze o prawach człowieka, społeczeństwie obywatelskim i usługach publicznych.

Przeczytaj także:

Komentarze