Jednej nawet nie dowieźli do szpitala. Ważyła mniej niż 28 kg. Chcesz skończyć jak ona? ー ordynator podnosi głos. ー Nie jestem twoją mamą, bawić się z tobą nie będę. Dziennikarka OKO.press opisuje, jak w Ukrainie chorowała na anoreksję. „Ale jeśli przez parę godzin nie zjem bodaj orzeszka, wciąż pojawia się ten strach"
"Jedzenie ー to paliwo dla organizmu, więc musisz jeść, żeby żyć. Tyle. Chcesz żyć?” ー powiedziała mi psycholożka, kiedy trafiłam jako szesnastolatka do lwowskiego szpitala z diagnozą “anoreksja”.
Co musi wydarzyć się w życiu, żeby odwrócił się podstawowy instynkt każdej żywej istoty ー zaspokajanie głodu? Pierwsi ludzie ryzykowali życie, żeby upolować żywność. Podczas okresów głodu ludzie robili okropne rzeczy, by zjeść. Co może odwrócić ten mechanizm?
Osoby chorujące na anoreksję nie potrafią wyjaśnić, jak trafiły w pułapkę niejedzenia. Jest to zależność, która zakłóca pracę mózgu i zmienia świadomość: chora osoba może wypierać, że coś jest nie tak.
Trudno samemu czy samej pojąć, dlaczego nie chce się jeść.
Dorastałam w dużej wsi Medenice w obwodzie lwowskim, niedaleko Drohobycza, gdzie urodził się Bruno Schulz.
W ukraińskich wsiach życie koncentruje się na pracy (w tym na roli), szkole i religii. Cała moja klasa szła w maju sadzić ziemniaki, a we wrześniu je zbierać, my z siostrą tego nie robiłyśmy. Tata, nauczyciel matematyki, chciał, żebym się uczyła, czytała, "żeby byli z ciebie ludzie", aż dziadkowie patrzyli krzywo, że wychowują nas zbyt współcześnie.
Na ukraińskiej wsi ludzie wciąż witają się nawet z nieznajomymi, tego mi w mieście brakuje. Jednak ci sami ludzie plotkują o sobie nawzajem. Co jakiś czas ofiarą plotek staje się ktoś inny. Każdy przecież ma jakiś szkielet w szafie. O mnie mówili, że jestem tak wygłodzona, że nie wiadomo, czy nie umrę, a rodzice są winni, bo nie interesowali się moim życiem.
No tak, jakieś ciotki zawsze lepiej wiedzą, co dzieje się u ciebie domu.
Musiałam wyleczyć się także dlatego, żeby zrehabilitować rodziców w oczach sąsiadów, bo przecież była to nieprawda. Byłam strasznie chuda, a miałam być normalna, jak wszyscy, żeby wpisać się w to ich społeczeństwo, żeby na mój widok zaczęli w autobusie kiwać głową i się uśmiechać, co miałoby oznaczać akceptację. Nie lubię być jak wszyscy, ale w tej sytuacji nie żałuję, że się ugięłam. Bo od tego zależało moje życie.
Leżę już w szpitalnym łóżku, jest maj 2014 roku. Wszystko wydaje mi się nieprzyzwoicie białe i śmierdzące. Odczuwam zapach pozornej czystości, w połączeniu z zapachem bulgoczącej zupy. Jestem tu piąty tydzień. Brzydzę się być w szpitalu. Niczego we mnie nie ma. Z utratą smaku odszedł też smak życia. Czuję się jak warzywo. Kiedy do mnie mówią, próbuję zrozumieć, ale nie wiem, o czym mowa.
Przychodzi lekarz. Zwykły, codzienny obchód – pyta o zdrowie, opowiada dowcip. Słyszę, potrafię nawet uśmiechnąć się, lecz szczerze mówiąc, do cholery jasnej, nie rozumiem, w czym rzecz. Lekarz prosi: "Stanąć na wadze". A ja tej wagi nienawidzę.
Wiem, że od wczoraj i tak nic się nie zmieniło. Nie wypiłam kaszki Nestle. Tak, tej, którą podają małym dzieciom, żeby przybrały na wadze. Powinnam ją przyjmować dwa razy dziennie: o 11:00 i 17:00, dawka: 7 łyżek na 200 ml gorącej wody. W jednym kubku aż 456 kalorii! Od liczenia kalorii głowa boli mnie jeszcze bardziej, nie wierzę, że mogłabym tyle zjeść na raz. Jeszcze miesiąc temu to była moja porcja na cały tydzień.
W szpitalu obliczają mój wskaźnik masy ciała [BMI, czyli body mass index - waga w kilogramach podzielona przez wzrost do kwadratu w metrach]. Mój BMI nie dociągał nawet do 13. Według tabeli oznacza to "wygłodzenie. Życie takiej osoby jest zagrożone!". Lekarze mówią, że wskaźnik powinien wynosić co najmniej 18,5, mam ważyć minimum 54 kg.
Na początek muszę przybrać przynajmniej 10 kg, żeby waga nie była krytyczna. Jeśli nie zacznę wreszcie tyć, lekarz będzie zmuszony przepisać sondę. Tego już sobie całkiem nie wyobrażam.
Jak przybrać w tak krótkim czasie dziesięć kilo? Wolałabym powoli, dlatego szukam innych rozwiązań. Dzisiaj na przykład do miseczki biustonosza wsuwam skarpety. To plus parę gramów. Na szczęście nikt nie zauważył. Odetchnęłam dopiero, kiedy zamknęli drzwi. Na dzisiaj tyle.
Siedzę nad talerzem, patrzę na szpitalną karmę i płaczę.
„Jeść w stołówce” – jedna z reguł mojego nowego życia. Nie mogę połykać, kiedy inni patrzą. Jakoś radzę sobie z zupą, ale drugiego dania nie dam rady zjeść. Każdy kawałek mięsa czy kaszy chce uciec z powrotem. Nawet zupa jest jakbym jadła kamień. Mam wrażenie, że jakaś tarcza blokuje mi przełyk.
To, co udaje się wepchnąć do buzi, muszę zapisać w dzienniczku, z którym idę piętro niżej do psycholożki. Prawie zawsze częstuje mnie ciasteczkami z kremem mascarpone, który aż wylewa się z każdego boku. Lekarka zżera od razu dwa ciasteczka, erotycznie oblizując palce. Myślę: „Fuuuu, jak ona może to jeść?! Ohydztwo. Bomba kaloryczna”. Metoda psycholożki nie działa. Jestem obojętna na desery.
Kierowana na badania błądzę korytarzem szpitala, wlokąc za sobą stojak do kroplówek. Pielęgniarki bez przerwy wlewają we mnie glukozę, witaminy, leki. Trudno mi.
Stojak jest ciężki, jeszcze radziecki. Pielęgniarki nawet nie próbują pomóc, ignorują mnie.
A jedna oskarża, że sama jestem winna, że tutaj wylądowałam. “Tyle dzieci choruje, umiera, a ty z własnej woli nie jadłaś!” ー mówi z pogardą. Po części ma rację. Pani sprzątająca również patrzy na mnie bez współczucia. Jestem w szpitalu na oddziale dla dzieci. Zaburzenie odżywania nie zasługuje na odrębną jednostkę.
W szpitalu zjawiam się dwa czy trzy dni po Świętach Wielkanocnych, w kwietniu 2014 roku. Wyjątkowo prawosławni i katolicy obchodzili Wielkanoc tego samego dnia.
Pachnie szynką i paską, wielkanocną babką, polaną lukrem, z rodzynkami w środku. Na korytarzach długie kolejki, bo lekarze i pielęgniarki dojadają święconkę. Ciocia upiekła paskę specjalnie dla mnie, jest żółta, bo z jajek od swoich kurek, nie taka biała, jak ze sklepu.
Rodzina jest pewna, że będę hospitalizowana. Ja takiej pewności nie mam, ale wolałabym tu zostać.
Sama z tego nie wyjdę. Czuję się jak opętana, jakby ktoś czy coś innego za mnie decydowało.
Część mnie samej, ta normalna połowa, rozumie, że niczego dobrego w tym moim pomyśle nie ma.
Czy wiem, że jestem chora? Nie odbieram tego aż tak serio. Ile dziewczyn się odchudzało i nic złego się nie stało.
“Wymień, co wczoraj jadłaś?”ー pyta lekarz-ordynator (u nas mówi się "główny lekarz"), na pierwszej wizycie, która ma zdecydować o moim losie.
“Nie pamiętam”.
Siwy, drobny mężczyzna pochyla się i szepcze, strasząc mnie spojrzeniem prosto w oczy.
“Kłamiesz. Dobrze wiesz nawet, co jadłaś tydzień temu. Myślisz, że jesteś wyjątkowa? Dziesiątki takich widziałem. Jednej nawet nie dowieźli do szpitala. Ważyła mniej niż 28 kg.
Chcesz skończyć jak ona? ー podwyższa głos. ー Ja nie jestem twoją mamą, bawić się z tobą nie będę”.
Mama jest oczywiście ze mną. Lekarz patrzy na nią: “Ona zostaje”.
Powiedziałabym o sobie, że jestem zwykłą dziewczyną. Mam szesnaście lat, chodzę do dziesiątej klasy szkoły średniej. Ale na tym „zwykłość” się kończy.
Bo w szkole zawsze muszę być pierwsza, nie ma mowy, żebym dostała dwóję. Nie poradziłabym sobie z taką oceną: jestem zbyt wrażliwa. Dlatego staram się robić jak najwięcej. Jestem z tych ludzi, którzy wypisują długopis do końca.
Najpierw postanowiłam nie jeść po 18:00. Potem przestałam jeść chleb i ciasta, a nawet sernik z musem truskawkowym, który tak uwielbiam. Ostatni tort jem na swoje 16 urodziny w październiku [2013], obchodzę je z przyjaciółmi, wtedy jeszcze ich mam i jestem szczęśliwa.
Odmawiam sobie cukru, soli, masła, miodu. Smażone? Oczywiście, że nie – jem tylko gotowane lub zapiekane. Ani kropli tłuszczu, śmietany też nie. Makaron? Nie.
Co jadłam? Wcześnie rano herbata (mniej niż 50 ml, skrupulatnie liczę płyny), wychodzę wcześnie, zanim mama wstanie. W szkole - nic. W domu obiad… tutaj się zaczyna: mama przestaje chodzić do pracy, bo wie, że jak nie przypilnuje, to niczego nie zjem. Czeka w domu, gotowa przyrządzić cokolwiek zechcę. Ale ja niczego już nie chcę. Narzekam, że kuchnia mamy jest zbyt prosta, mam dość grochówki, kotletów, barszczu.
Gotowanie powinno być sztuką. Chcę dawać przykład ー piekę. Oczywiście nie zawsze zjadam to, co upiekę. Pilnuję każdego ruchu, ubijania jajek, wałkowania ciasta, odważam składniki, aby wszystko co do grama było zgodne z kulinarnym przepisem. Gardzę kobietami, które robią to na oko. Dokładność jest ważna. Niedługo potem w szpitalu lekarz powie rodzicom, że pasja do gotowania jest jednym z objawów anoreksji.
W szkole wychowawczyni zauważa, że starosta klasy (czyli ja) się zmniejsza. Przeprowadza nawet specjalną lekcję, prosi, by wymieniać ulubione dania. Padają przykłady: gołąbki, rosół, placki ziemniaczane. Kiedy przychodzi moja kolej, nie umiem wymyślić dania.
Wychowawczyni zaczepia mnie na korytarzu, grozi, że będzie chodzić ze mną do stołówki. Inni nauczyciele zagadują mnie, radzą, co mam jeść, aby przybrać na wadze. Wszyscy są wrogami. Obgadują mnie.
Nie jest łatwo też z innego powodu. Do szkoły mam na piechotę 15-20 minut. A plecak staje się nie do udźwignięcia. Zmuszona jestem poprosić sąsiada z ławki (u nas dziewczyny muszą siedzieć z chłopakami) byśmy razem korzystali z jego podręczników. Nie lubię nikogo o nic prosić.
Na lekcji siedzę ze wzrokiem utkwionym w okno. Nic nie ma sensu. Życie jest nudne, marzę o tym, co będzie, gdy wreszcie schudnę.
Siedzę i rozcieram po kolei kończyny, bo robią się sztywne. Siedzę w ciepłej kamizelce i drżę z zimna. Czasami wydaje mi się, że to zimno uczyniło mnie twardą i bezduszną. Nic nie może mnie dotknąć, wszystko może mnie rozzłościć. Kiedyś byłam uczuciowa i współczująca.
W domu podczas obiadu już dawno nie biorę całego kawałka chleba. Rodzina siedzi tuż obok, ale nie zauważają, jak chleb znika w kieszeniach spodni czy rękawach bluzek, jak u carycy z rosyjskiej baśni.
Nie mogę jeść chleba! Zupę mogę. Nabieram jedną chochlę, ale broń Boże, jeśli trafi się ziemniak lub marchewka. Mama niesie drugie danie – wychodzę, rzucam: „Dziękuję, jestem najedzona”.
Zamykam się w pokoju. Jest zima, więc owijam się kocem, siedzę przytulona do kaloryfera. Chociaż w domu jest ciepło, ręce i nogi mam ciągle ciemnoniebieskie, a nawet fioletowe, jakbym je odmroziła. Próbuję się uczyć, nie mogę się skupić. Ten akapit czytam już trzeci raz, nie jestem w stanie niczego zapamiętać.
Pamięć mnie często zawodzi, nie chodzi tylko o szkołę. Zostawiam portfel przy kasie w sklepie, sprawdzam parę razy, czy zamknęłam drzwi i gdzie położyłam komórkę.
Ale to jeszcze nic, zdarza się przecież każdemu. Boję się, że pamięć zawiedzie mnie w najważniejszym – w kłamstwie o tym, co jem. "A tam, bułeczkę z makiem" - odpowiadam na pytanie mamy, co jadłam w szkole.
W innych kwestiach nigdy nie mówię nieprawdy. Dlatego pilnuję, co mówię, komu i kiedy.
Ten strach przed zdemaskowaniem mnie prześladuje. Ciągle myślę o historiach, jakie opowiadam. A nocą szczególnie.
Męczy mnie, że mówię nieprawdę, ale nie mogę inaczej. Kładę się spać wcześniej, około 21., ścielę koce, jeden z nich układam między nogami: kości kolan obijają się o siebie, zawsze mam w tym miejscu siniaki. Na skórze pojawiają się ciemne plamy, wystarczy, że ktoś mnie złapie za ramię.
Dawno nie spałam. Dla mnie noc to czas na dyskusję ze sobą. Trzeba pochwalić siebie za coś dobrego lub zrobić rachunek sumienia za złe rzeczy. Dzisiaj zjadłam więcej, niż planowałam, dlatego jutro powinnam zrównoważyć kalorie, czyli zjeść mniej albo wcale... wtedy to będzie sukces. Od takich rozmów na okrągło boli mnie głowa. Każda komórka mózgu jest wypełniona niepokojem. Czuję, że kieruje mną jakaś nieludzka siła.
Na początku tego nie zauważam, po prostu chcę zmniejszyć wagę o 5 kilo. Chcę mieć płaski brzuszek i nie tak pyszne biodra. Ale znienawidzone kilogramy, jakby przyklejone trzymają się ciała.
Dopiero w grudniu czuję smak sukcesu. Nie ustalam jednak ostatecznych granic. 52 kg? – Dużo. Trzeba zejść do 50... A to może 47? O, jest 44... W sumie niedaleko do 40, 38 będzie w sam raz… Jak już będę ważyć mniej, będę mogła jeść wszystko.
Pewnego dnia nie ma już wagi. Zniknęła z pokoju – rodzice zorientowali się, że w kółko kontroluję, ile ważę. Dla mnie to tragedia, bodziec do bardziej radykalnych kroków. W ogóle, co oni sobie myślą: to moje ciało! Jak mam nie wiedzieć, ile ważę, to w ogóle nie będę jeść.
Żyję jak na łańcuchu, ale podstępem dopadam wagi.
Wracam ze szkoły, idę przebrać się w domowe ciuchy i kiedy mama nakłada obiad, lecę do sypialni rodziców, gdzie teraz jest waga. Mam kilka reguł: wysikać się przed, zdjąć kolczyki, stanąć na wadze nago. Zapisuję w pamięci cyfry. Oczywiście, prawidłowo ważyć się trzeba rano, ale w tej sytuacji nie ma szans. Cieszę się, że nie przybieram.
Denerwują mnie codzienne, wieczorne rozmowy ojca z matką o mnie. Co im do tego? O, teraz gadają, że straciłam miesiączkę. Nie będę mieć jej przez dwa lata. Matka wpisuje w internecie: "objawy anoreksji". Na wsi to choroba nieznana.
To stereotyp, że na anoreksję chorują dzieci w rodzinach z marginesu społecznego. Moja rodzina często jest stawiana innym jako przykład. Dobrze nam się wiodło. Byłam posłusznym, "łatwym dzieckiem". Do tej pory.
Sama nie wiem, dlaczego to właściwie robię. Czy to krzyk, że brakuje mi uwagi ze strony rodziców? A może chłopaków, którzy sądzą, że jestem zbyt wymagająca, dlatego nawet nie próbują zatańczyć ze mną na dyskotece. Boją się, że nie będą mieć o czym ze mną rozmawiać, zbudowałam sobie autorytet osoby oczytanej, nie toleruję też picia alkoholu, nawet piwa. Na imprezy chodzę rzadko: moim priorytetem jest szkoła.
Powinnam zawsze przynosić najlepsze stopnie. To trochę takie sowieckie podejście do wychowania. Musisz być najlepsza, Chrystia.
Choroba to zmieniła, na dobre. Teraz czuję z ich strony uznanie, szacunek dla moich potrzeb. Słyszę, że mnie kochają, przytulamy się do siebie. Wcześniej relacje były bardziej surowe.
A może takie wyjaśnienia przyczyn mojej choroby narzuciła mi psycholożka w szpitalu? Bo przecież musi być jakaś przyczyna. Człowiek nie może po prostu odmawiać sobie jedzenia, o tak.
Ale powiem wam prawdę, do dzisiaj nie umiem wyjaśnić tego epizodu swojego życia.
Po którymś razie mama mówi, że trzeba pójść do lekarza. Nie chcę. Przecież jestem normalna!
Ukrywam prawdziwą wagę przed rodzicami, ale mama ciągle krzyczy, że wyglądam strasznie, jak szkielet.
Tata prosi, żeby ważyć się tylko przy nim, szkoda mu nerwów mamy. Stawia warunek, że jeżeli za tydzień na wadze nie będzie plusa, zawiezie mnie do szpitala. Przytula mnie. Płaczemy, obiecuję, że będę jeść więcej.
Widzę, że są bezradni. Kocham rodziców i rozumiem, że się martwią. Ale tydzień później jest minus dwa.
Wszystko byłoby pod kontrolą, gdyby nie to, że parę razy mdleję, tracę świadomość.
Ostatni raz jest okropny: mocno uderzam twarzą o podłogę w kuchni.
Budzę się w łóżku. Nagle świat jest piękny, ciepło, problemy zniknęły. Ból może być przyjemny. Uśmiecham się. Nade mną matka, siostra i babcia. Zapłakane. Cisza. Stoją jak obok martwej. Nie krzyczą, tylko babcia lekko głaszcze mnie po głowie i przykłada do twarzy lód; nie chce, żeby zostały sińce (nic to nie pomoże i twarz jeszcze przez kilka miesięcy będzie naznaczona fioletowo-żółto-zieloną plamą).
Powoli wracam do realności. Staram się powiązać wydarzenia.
Przypominam sobie, że prowadzę grę antyjedzeniowego kłamcy.
Robi mi się przykro. Obiecuję, że od jutra wszystko się zmieni. Lecz tak naprawdę wiem, że nie jestem w stanie przekroczyć samej siebie.
Uważam, że ten, kto je regularnie, jest żarłokiem. Według mnie jeść - to być niezdyscyplinowanym. Szczupli ludzie podobają się wszystkim. Jeżeli schudnę, to ludzie będą mnie wreszcie zauważać. Jeżeli przybiorę na wadze, to znaczy, że jestem niezdarą. Taką prawdę wyczytuję w magazynach o ludziach, którzy osiągnęli sukces. Strasznie mi się podoba, kiedy u modelek widać obojczyk i kości klatki piersiowej. Też chcę tak mieć.
To, że nie mogę zobaczyć dwóch wymarzonych cyferek w czarnym szklanym kwadraciku, doprowadza mnie do szału. Z lustra patrzy na mnie nieznana osoba, nie podoba mi się, jest za gruba.
Znajduję nowy sposób, aby się kontrolować. Wprowadzam rytuał: dwoma palcami jednej ręki, kciukiem i wskazującym, obejmuję ramię. Tak samo dwiema dłońmi obejmuję udo. Jeśli się uda, jestem spokojna. Zazwyczaj robię to w łazience. Jednak i tam nie mogę zostać sama: rodzice zabraniają mi zamykać się, kiedy biorę kąpiel. Gdy jestem w łazience, obejmują warty, co jakiś czas któreś pyta, czy wszystko OK.
Nie dbam o strój − od kiedy schudłam, nie potrafię się ładnie ubrać. Marzę, by pewnego dnia kupić najmodniejszą, najdelikatniejszą i oczywiście najmniejszą sukienkę. Chcę się w niej pojawić się na imprezie z wysoko podniesioną głową i wzrokiem, który mówi: „Patrzcie, wytrwałam, jestem silna, szczupła i przepiękna. A wy tylko umiecie mówić, zamiast coś zrobić. Jestem przykładem, że da się zrzucić kilogramy. I na koniec − tak, jestem z siebie dumna!” .
Póki co czekam na ten dzień. Wstaję przed wszystkimi i wykonuje wyczerpujące ćwiczenia, także wieczorem robię krótki trening w łazience, żeby spalić kalorie.
Trudno mi teraz kupić ubrania. Chodzę w tych z podstawówki: idealnie pasują. Nakładam dwie pary rajstop, później dopiero zielone spodnie w rozmiarze XXS. Kupiłam je w sklepie dla nastolatków. Do dziś pamiętam, jak sprzedawczyni zwróciła mamie uwagę, że “córka wygląda nienormalnie jak na swój wiek”.
“Co ją to obchodzi, jak wyglądam” ー powiedziałam matce.
Naciągam na siebie dwa, czasem trzy swetry, żeby ukryć wystające kości, które mogą zauważyć rodzice. Nauczyciele, rodzina, znajomi – wszyscy mówią, że strasznie schudłam.
Martwią się o moje zdrowie, ale ja wiem, że tak naprawdę mi zazdroszczą i nienawidzą mnie za to, że tak potrafiłam schudnąć.
Dobre rady, co mam jeść, są zupełnie niepotrzebne. Kto jak kto, ale ja już wiem, jaka żywność powinna znaleźć się na talerzu. Zdarza się, że słysząc krytykę mam chęć plunąć rozmówcy w twarz.
Błagam, niech przestanie gadać te głupoty, bo splunę.
Idę do koleżanki. Dawno nigdzie nie wychodziłam. Okazuje się, że straciłyśmy tematy do rozmów. Nie możemy już powierzyć sobie tajemnic.
Myślę, że tylko zmarnowałam czas, ale nagle w jej łazience zauważam wagę. O, jak długo o tym marzyłam. Staję. Chyba nie pokazuje prawidłowo. 35? A jeżeli odjąć trzy grube swetry, metr włosów, i inne rzeczy, które zawsze odliczałam, wychodzi... Nie mogę się skupić. Przy moim wzroście 170 cm to chyb nawet za mało?
Wieczorem próbuję zasnąć. Wreszcie jestem spokojna, rozmawiam z rodzicami, przyjmuję propozycję szpitala. Jestem uwolniona. Od jutra będę mogła jeść wszystko.
Nie będę więcej bać się miski z pierogami czy kromki chleba z masłem. Oddycham z ulgą. Po policzkach płyną gorące kropelki. Dawno nie płakałam ze szczęścia.
Po badaniach okazuje się, że mój organizm jest wycieńczony. Mam problemy niemal ze wszystkim. Serce ledwie bije. Niektóre organy, zwłaszcza kobiece, zmniejszyły się. Ciało wygląda na dwanaście lat, nie więcej. Z szesnastolatki zostały tylko wtopione głęboko oczy i naciągnięta, szara skóra.
Ale dobrze, że nie jest za późno i będę żyć. Uratują mnie, zgadzam się na wszystko. Chcę chcę chcę żyć.
Rehabilitacja jest czasem na przemyślenie życia, celów i poglądów. Życie nie jest idealne. Nie jestem sama, jestem kochana i potrzebna. Okazuje się, że to jest ważne dla człowieka. Żałuję, że byłam taką egoistką.
Często z Nim rozmawiam. Boli mnie to, że obraziłam wszystkich, a Jego najbardziej.
Wiem, że zniszczyłam swoje ciało, które On stworzył na swoje podobieństwo. Wstyd i poczucie winy zostaną ze mną na całe życie. Tego nie da się zapomnieć, wyrzucić czy wymazać z mojej biografii. Było.
Po szpitalu trafiam na rekolekcje. Losujemy fragmenty Biblii, które mają nam przewodzić. Mnie przypada tekst z Księgi Rodzaju 1:27: "I Bóg stworzył człowieka na Swój obraz, na obraz Boga go stworzył...", chociaż bardziej pamiętam sens niż dokładny zapis. To jest jak znak.
Te słowa przemawiają do mnie, uzmysławiam sobie, że nie mogę zmarnować życia, bo to ciężki grzech. Bliscy nie zasługują, żebym ich tak raniła.
Nie, nie chcę namawiać osoby mające zaburzenie odżywiania, by zanurzyły się w religii. Akurat mnie wiara uzdrowiła.
Jeśli czytasz moją historię i wydaje ci się, że też masz lęk przed jedzeniem lub ktoś w twoim otoczeniu zachowuje się podobnie, to znajdź swoją prawdę, swój argument, swój cytat, odkryj pasję. Znajdźcie hasło, które będzie ciebie lub bliską ci osobę trzymać na powierzchni.
W październiku mija dziewięć lat od czasu, jak postanowiłam schudnąć. To był najgorszy okres mojego życia.
Dwa lata po chorobie nareszcie przybrałam na wadze i ważyłam nawet powyżej normy. Ale żyłam! Wróciły emocje, jestem znowu osobą empatyczną i mam swoje miejsce pod słońcem. Kiedy z organizmu "wyszły" już tabletki hormonalne, które połykałam, żeby wróciła miesiączka, moje ciało zaczęło samo chudnąć, choć jem nawet więcej niż podczas rehabilitacji. Zniknęły problemy z trawieniem. Czuję się lepiej, lęk, że zjem za dużo już mnie nie prześladuje. Podobają mi się słowa filozofa: "Jem, żeby żyć, a nie żyję, żeby jeść".
Lepiej niż ktokolwiek wiem, że jedzenie to energia, bez której organizm człowieka nie może prawidłowo funkcjonować. W życiu mam tyle do zrobienia, nie ważne, ile jest na wadze. Ludzie będą doceniać mnie taką, jaka jestem.
***
Po tym, jak odzyskałam racjonalne myślenie, od czasu do czasu zbierałam się na odwagę, żeby nagłośnić problem anoreksji. Pierwszą wersję tego tekstu napisałam pięć lat temu, jeszcze na studiach. Wysłałam go do kilku ukraińskich mediów z uzasadnieniem, że chcę pomóc ludziom, którzy są chorzy i nie mogą sami z tego wyjść. Redakcje odpowiadały, że "tekst nie na czasie".
Oburzałam się: jak ludzkie życie może być „nie na czasie"?! Ale fakt, to media decydują, co i kiedy jest na czasie.
Od pół roku jestem w OKO.press, medium, które, choć wydaje się mocno polityczne, umie wychodzić z ramek. Sławek Zagórski napisał o anoreksji 18-letniej dziewczyny. Opowiedziałam swoją historię w redakcji. Zachęcili mnie do jej opublikowania.
Problemu anoreksji nie zrozumie osoba, która jej nie przeżyła. Nie jest to zatrucie organizmu, jak w przypadku alkoholizmu, lecz jego nie/świadome głodzenie. Bądźmy czujni wobec bliskich.
Co z tego zostało? Nie liczę już gramów, kalorii, nie mierzę okiem, który kawałek potrawy jest mniejszy, rzadko pytam o skład. Ale jeśli przez parę godzin nie zjem bodaj orzeszka, pojawia się ten strach. Strach przed śmiercią. Ciężko to pisać. Przez te wspomnienia rozbolała mnie głowa.
Jest dziennikarką, reporterką, „ambasadorką” Ukrainy w Polsce. Ukończyła studia dziennikarskie na Uniwersytecie Jagiellońskim. Pisała na portalu dla Ukraińców w Krakowie — UAinKraków.pl oraz do charkowskiego Gwara Media.
Jest dziennikarką, reporterką, „ambasadorką” Ukrainy w Polsce. Ukończyła studia dziennikarskie na Uniwersytecie Jagiellońskim. Pisała na portalu dla Ukraińców w Krakowie — UAinKraków.pl oraz do charkowskiego Gwara Media.
Komentarze