0:000:00

0:00

Las Embobut w Kenii – jedna z największych dzikich puszczy Afryki Wschodniej. Od co najmniej setek lat mieszkają tu Senguerowie, jeden z ostatnich zbieracko-łowieckich ludów Kenii. Dziś jednak brutalnie wysiedla ich kenijski rząd. W imię ochrony przyrody.

Wysiedlenie za wysiedleniem

Senguerowie zaczęli tracić ziemię już w czasach kolonialnych – wtedy na rzecz białych plantatorów herbaty. Później regularnie przepędzał ich z lasu rząd niepodległej już Kenii. Od lat 80. przeżyli ponad 30 eksmisji. Nigdy jednak nie były one tak brutalne, jak po tym, gdy kenijskie władze dostały pieniądze od zachodnich instytucji: najpierw Banku Światowego, a następnie Unii Europejskiej.

Rozpoczęty w 2007 roku projekt Banku Światowego miał usprawnić ochronę zasobów naturalnych lasu. Kenijska Straż Leśna dostała potężny zastrzyk gotówki. Przybyło nowych samochodów i helikopterów, powstały nowe posterunki. I wtedy nasiliły się eksmisje. Strażnicy spalili ponad 1000 domostw, niszczyli spiżarnie i dobytek, a także ważne dokumenty, takie jak akty urodzenia czy dyplomy szkolne.

Przeżył to nie raz Kiptetany, członek starszyzny.

„Strażnicy lasu – kiedy się tu zjawiają, palą nasze domy. Jak cię złapią wsadzają cię do aresztu, a jeśli zaczniesz uciekać – otwierają ogień. Jeden z nas, Robert, zginął z rąk strażników, a wielu zostało rannych. Stało się to już rutyną. Przychodzą i palą nam chaty. Czasem zabierają też zwierzęta, które są dla nas jedynym źródłem utrzymania. Bo my nie uprawiamy roli – wypasamy zwierzęta i hodujemy pszczoły”.

Kenijski rząd nazywa rdzennych Senguerów „dzikimi lokatorami” i obarcza ich odpowiedzialnością za postępującą degradację puszczy. Zapewnia też, że nie było żadnych przymusowych eksmisji, że relokacje konsultowano z przesiedloną ludnością. Kiptetany stanowczo temu zaprzecza. „Nie chcą z nami nawet rozmawiać. Eksmitują nas, przekonując, że w ten sposób chronią las, ale to nie jest właściwy sposób ochrony lasu”.

Senguerowie, również ci z którymi rozmawiałam, pokazują nagrania wideo palonych domów i uciekających w popłochu ludzi. Dokumentują to sami, bo od pięciu lat kenijskie władze nie wpuszczają do lasu ani mediów, ani organizacji praw człowieka.

Nie mają dokąd pójść

Las Embobut oraz otaczające go wzgórza Czerengani mieszczą kluczowe dla Kenii źródła wody, które zasilają liczne rzeki oraz Jezioro Wiktorii. W kraju coraz częściej nawiedzanym przez susze postępująca zmiana klimatu jest realnym zagrożeniem. Na swojej stronie internetowej Kenijska Straż Leśna zamieszcza zdjęcia lotnicze wykarczowanych połaci lasu i powstałych poletek uprawnych. Straż twierdzi, że zniszczono blisko 3/4 jego powierzchni.

Choć rzeczywiście w rejonie trwa intensywna wycinka, nie ma dowodów na to że Senguerowie niszczą las. Sami twierdzą, że z drewna korzystają tylko do wytwarzania uli i budowy domów. Raport kenijskiej komisji praw człowieka wskazuje na przypadki korupcji służby leśnej i nielegalnej komercyjnej wycinki. Niektóre media wskazują też na ludność napływową, która z powodu biedy i erozji gleby szuka kolejnych terenów uprawnych wewnątrz lasu.

Podkreśla to również Donald, przedstawiciel młodego pokolenia Senguerów.

„Do eksmisji doprowadziło to, że do lasu zaczęły wkraczać inne społeczności. A teraz, prowadząc eksmisje, rząd zapomina o tym, że w lesie mieszka zmarginalizowana społeczność, której prawa powinny zostać uwzględnione. Społeczność, która nie ma dokąd pójść”.

Początkowo w projekcie Banku Światowego widniały zapisy zabezpieczające prawa rdzennych społeczności. „Kwestie dotyczące historycznych krzywd i prawa mniejszości do ziemi zostaną uwzględnione oraz podjęte zostaną środki gwarantujące ich udziału w procesie podejmowania decyzji dotyczących terenów, na których żyją i znajdujących się tam zasobów naturalnych” – głosi jeden z zapisów. Z czasem jednak fragmenty te zostały usunięte jako zbyt ambitne.

Unia Europejska jako darczyńca popełniła te same błędy. Mimo że wysiedlenia Senguerów nie ustawały, a kenijski rząd zapowiadał kolejne, w 2016 r. na tym samym terenie ruszył unijny projekt. Miał chronić źródła wody i przeciwdziałać zmianom klimatu poprzez zwiększenie zalesienia. Dopiero po tym, jak z rąk strażników zginął jeden z Senguerów, 41-letni Robert Kiroticz, Unia Europejska wstrzymała finansowanie.

Przeczytaj także:

Wcześniej życie było łatwiejsze

Senguerowie dumnie bronią ziemi swoich przodków. Śpiewają o tym również w swoich pieśniach. Mężczyźni narażając życie wracają do lasu. Pilnują zwierząt, które inaczej zostałyby rozkradzione. Koczują wtedy w jaskiniach i prowizorycznych szałasach. Nie budują już chat, bo w każdej chwili może nastąpić kolejna eksmisja. Ta zabawa w chowanego ze strażnikami odbija się na całej społeczności.

Na własnej skórze odczuwa to Mary, liderka grupy kobiecej. Rozmawiam z nią na progu okrągłej lepianki krytej strzechą. „Wcześniej życie było łatwiejsze, dbaliśmy o nasze zwierzęta, zbieraliśmy leśne owoce i rośliny lecznicze. Teraz stłoczono nas na niewielkim terenie ograniczonym klifem, nie mamy gdzie uprawiać roślin, nie mamy co jeść. Podupada też nasze zdrowie, w lesie zawsze mieliśmy pod ręką korzenie i lecznicze liście, za które nie trzeba było płacić. Do szpitala szło się tylko w wyjątkowych przypadkach. Teraz musimy korzystać z opieki medycznej, która jest za droga”.

Mary podkreśla, że to kobiety najbardziej odczuwają skutki wysiedleń. Teraz muszą same wyżywić często liczną rodzinę. Mają mniej możliwości podejmowania innych zajęć, a oferowane przez rząd skromne rekompensaty nigdy nie trafiają do nich.

„W lesie piliśmy czystą wodę, do tej nie jesteśmy przyzwyczajeni, nie jest dobra dla zdrowia. Dlatego teraz często chorujemy. Z powodu tych trudności większość mężczyzn zbiegła, szukają pracy i nowych żon poza lasem... ”.

Kiptetany jednak został. „Ja przetrwałem, nauczyłem się z tym żyć. Ale nigdy nie uciekłem. W naszej kulturze mężczyzna musi posiadać zwierzęta, żeby móc zapewnić byt rodzinie. A jeśli uciekniesz, zostaniesz z niczym. Co dasz wtedy jeść swoim dzieciom?” Swoją wytrwałość tłumaczy następująco: „Uzbrajam się w cierpliwość, bo jeśli opuścisz las twoje życie drastycznie się zmieni. Nasza społeczność liczy około 20 tysięcy osób. Musimy chronić naszą kulturę i język. Boimy się, że on wyginie, bo nie mieszkamy teraz razem. Jesteśmy rozsiani po okolicznym terenie. Jak tak dalej pójdzie zostaniemy zasymilowani i nie będzie już Senguerów”.

Kraina miodem płynąca

W pieśniach Senguerowie utrwalają to, jak żyją. Są pieśni powitalne, pieśni oporu i te, które mówią o obyczajach. Jednym z tradycyjnych zajęć tej społeczności jest pszczelarstwo. Miód ma znaczenie nie tylko jako pożywienie i naturalny lek, ale również pełni funkcje rytualną – pitny rozlewa się w trakcie ceremonii na ziemię, by mogli posilić się nim przodkowie.

Wysoko w konarach drzew mężczyźni zawieszają zrobione z pni ule. Owijają je korą drzewa cedrowego, która zapewnia stałą temperaturę wewnątrz ula. Najpierw odprawiają jednak ceremonię z prośbą o wybaczenie, a nagie drzewo okrywają krowim łajnem, tak żeby mogło się zabliźnić. Sprawność w zbieraniu miodu jest wyznacznikiem męskości i zapewnia powodzenie u kobiet – o tym właśnie śpiewają.

Senguerowie wzięli sprawy w swoje ręce i walczą o sprawiedliwość w lokalnym sądzie. Sąd nakazał wstrzymać przesiedlenia do czasu rozstrzygnięcia sprawy, ale rząd nic sobie z tego nie robi. „Próbujemy rozmawiać z rządem, ale oni starają się o kolejne środki unijne” – tłumaczy Kiptetany. „Jesteśmy obywatelami Kenii i liczyliśmy na to, że rząd poszanuje kenijską konstytucję, wg której mamy prawo do własności, mamy prawo do życia. Nie rozumiemy dlaczego postępują w ten sposób.

Z kolei Donald uzupełnia: „Domagamy się interwencji ze strony rządu, a także społeczności międzynarodowej, tak aby nasz głos został usłyszany”.

W obronie mniejszości Senguerów staje Amnesty International. W 2018 r. roku w Warszawie organizacja przeprowadziła nawet maraton pisania listów, a w internecie można podpisać petycję w tej sprawie.

Zielona licencja na zanieczyszczanie

Rzecz w tym, że los Senguerów to nie odizolowany przypadek. Inna leśna społeczność Kenii – Ogiekowie – wygrała sprawę o prawo do ziemi w Afrykańskim sądzie. To precedens, który daje Senguerom nadzieję, choć zdarza się niezwykle rzadko.

Większość z 6 tys. parków narodowych na świecie utworzono usuwając rdzenną ludność. Czasem rządy przesiedlają społeczności tubylcze, innymi razy wprowadzają zakaz polowania, uprawy gruntów, wycinki drzew, czy połowu ryb. To poważnie ogranicza dostęp do zasobów, na których mniejszości te zawsze opierały swoje przetrwanie. Często na tych samych terenach powstają następnie komercyjne safari.

Projekt Banku światowego w Kenii jest częścią większego oenzetowskiego programu ochrony klimatu funkcjonującego pod nazwą REDD+. Zgodnie z jego logiką, niszczenie środowiska w jednym miejscu można zrekompensować działaniami naprawczymi w innym. Korzystają na tym wielkie korporacje. Inwestując w ochronę lasów w krajach trzecich, zyskują etykietę firmy przyjaznej środowisku. A to daje im licencję na dalsze zanieczyszczanie. Program renegocjowano na szczycie klimatycznym w Warszawie w 2013 r., gdzie zadecydowano o jego kontynuacji, mimo licznych przesłanek mówiących o jego szkodliwości.

W obronie ludów tubylczych staje nie tylko Amnesty International. Czynią to także orędownicy praw człowieka i ekolodzy na całym świecie . Wskazują oni, że cenę za ochronę przyrody ponoszą najsłabsi. Jednym z nich jest Noam Chomsky – znany lingwista, filozof i działacz polityczny. W 2015 r. w liście do brytyjskiego „The Guardian” napisał: „Ludy tubylcze zarządzały ziemią w sposób zrównoważony przez całe wieki. Ich przymusowa relokacja kończy się zazwyczaj degradacją środowiska. Najtańszy i najszybszy sposób na ochronę terenów o wysokim stopniu bioróżnorodności to poszanowanie praw społeczności rdzennych”. Również w opublikowanym niedawno raporcie ONZ o bioróżnorodności, w którym eksperci ostrzegają, że w ciągu kilku dekad ma wyginąć aż milion gatunków, wskazuje się jednocześnie, że destrukcyjny wpływ człowieka na środowisko jest znacznie mniejszy lub udało się go uniknąć na terenach zarządzanych przez ludy tubylcze.

Las i my to jedno

Zresztą sami Senguerowie przedstawili niedawno rządowi własny plan ochrony lasu, oparty na systemie klanowym i wielowiekowej wiedzy przekazywanej z pokolenia na pokolenie. Donald podkreśla, że ich przywiązanie do lasu jest gwarancją skutecznej jego ochrony. „

">Tu chodzi o ziemię. Nie można odseparować rdzennej społeczności od lasu. Las i my to jedno. Dlatego powinniśmy zostać włączeni w jego ochronę”. Gdy to mówi, łamie mu się głos.

Wyrwę, którą we wspólnocie spowodowało odarcie ich z zasobów lasu, zarówno tych naturalnych jak i tych kulturowych podkreśla też Mary: „Dla nas to nie jest zwykły las, to ziemia naszych przodków. Wierzymy, że trzeba o nich dbać. Krople mleka, które spadną na ziemię podczas dojenia zwierząt są dla nich strawą. Organizujemy też różne rytuały na ich cześć. Teraz kiedy nie możemy tego czynić, dzieją się dziwne rzeczy. W zeszłym roku w tajemniczych okolicznościach zaginęło trzyletnie dziecko. Nikt nie wie co się z nim stało. Jedyne wytłumaczenie, to że porwali je rozzłoszczeni przodkowie, bo nie są regularnie obłaskawiani”.

„Nie ruszymy się z ziemi naszych przodków, nawet gdyby mieli nas zabić. Zgodnie z naszą tradycją przodków trzeba obłaskawiać. A teraz, kiedy jesteśmy nękani, duchy naszych przodków nie mogą zaznać spokoju” - dodaje Kiptetany.

Prawa człowieka kartą przetargową

W ostatnich miesiącach za zamkniętymi drzwiami rozstrzygały się losy projektu. W czerwcu tego roku Unia Europejska postawiła kenijskim władzom bezprecedensowe ultimatum. Ostrzegła, że jeśli do 24 września nie dojdą do porozumienia z Senguerami, wycofa wszystkie środki z projektu. Jak donosi Amnesty International Kenya, w ciągu tego lata, mimo wprowadzonego przez kenijski rząd moratorium na wysiedlenia w związku z pandemią, Kenijska Straż Leśna spaliła Senguerom 38 chat. W obecnej sytuacji wysiedlenia stwarzają dodatkowe zagrożenie zakażenia koronawirusem dla tej i tak już bardzo zmarginalizowanej grupy.

W dniu, w którym Unia miała wydać decyzję w sprawie dalszych losów projektu, sieć organizacji rdzennych społeczności pasterskich i zbieracko-łowieckich CLAN (Community Land Action Now) wydała oświadczenie, w którym podkreśla, że zależy im na kontynuacji projektu, jednak z zachowaniem praw ludów tubylczych. „Rozwiązanie, w którym wszyscy będą wygranymi, zapewniające jednocześnie ochronę lasu i bezpieczną egzystencję jego mieszkańcom, jest możliwe. Społeczności leśne zmuszone były patrzeć jak niszczono las w imię rzekomej ochrony przyrody. To fatalne - przestarzałe i kolonialne - podejście do ochrony przyrody, pomijające tych, którzy mogą zaoferować w tej kwestii najwięcej, bo to właśnie im najbardziej zależy na ocaleniu lasu. Nie tylko na chwilę obecną, ale na zawsze. Bez lasu ich kultura zginie, a bez tych kultur umrze las.” - czytamy w oświadczeniu.

Termin na zawarcie porozumienia minął, ale w eterze zapadła cisza. Senguerowie, których losy w dużej mierze zależą od decyzji UE, twierdzą, że jeszcze początkiem października nadal nie mieli od niej żadnej informacji. Opinia publiczna i media także wydają się nie interesować ich sytuacją - temat poruszył tylko kenijski dziennik The Star.

Tymczasem ich zainteresowanie mogłoby pomóc popchnąć sprawę do przodu. Dzień po naszej wymianie mailowej, w której pytałam, dlaczego decyzje nie są podejmowane jawnie, Unia zamieściła w internecie swoje oficjalne stanowisko. Obiecała również, że poinformuje niezwłocznie Senguerów o podjętych decyzjach. I rzeczywiście – trzy dni później otrzymali oficjalnego e-maila.

W naszej rozmowie rzeczniczka Komisji Europejskiej, Ana Pisonero, zapewnia, że w czasie trwania projektu Unia była w stałym kontakcie ze społecznością Senguerów. Co prawda, jak informuje, ostatnie spotkanie z nimi odbyło się w czerwcu tego roku, poprzednie – w grudniu 2019. Dodaje, że podczas 2,5 roku działań we współpracy z różnymi stronami, w tym z rządem Kenii, lokalnymi samorządami, Kenijską Komisją Praw Człowieka […] oraz lokalnymi społecznościami, nie udało się dojść do porozumienia przed upływem terminu wyznaczonym przez UE. W rezultacie program ostatecznie został zamknięty, ale Unia optymistycznie patrzy w przyszłość: „UE ma zamiar dalej współpracować ze wszystkimi partnerami w ramach nowego procesu programowego (2021-2027) i podejmować rozmowy o nowej inicjatywie, która zapewniłaby zrównoważony rozwój lokalnych społeczności, ochronę lasu i przyczyniłaby się do spełnienia Celów Zrównoważonego Rozwoju w Kenii”. Tyle deklaracji. Na ten moment wszystko wskazuje jednak na to, że sytuacja w lesie Embobut pozostanie bez zmian.

- Myślę, że eksmisje będą trwały nadal – komentuje Elias Kimaiyo, jeden z liderów społeczności Senguerów – nie wiemy tylko jaką przybiorą skalę. Niektórzy z nas są zdania, że teraz kenijski rząd zadziała ze zdwojoną siłą, żeby szybko nas przesiedlić. Żebyśmy nie byli już „przeszkodą” przy pozyskiwaniu kolejnych środków. Inni sądzą, że po odcięciu unijnych funduszy spadnie intensywność wysiedleń - będą nas wyrzucać raz na jakiś czas, tak jak to było kiedyś. Najwięksi optymiści twierdzą, że rząd pójdzie na kompromis i pozwoli nam mieszkać na naszej ziemi, aby zapewnić sobie dostęp do kolejnych proekologicznych grantów.

Tymczasem kenijski rząd nie zmienia zdania i zapowiada, że „Senguerów trzeba wysiedlić, bo zajmują tereny chronione”. Dodaje, że nie ma zamiaru „działać pod unijne dyktando”. Unia z kolei zapewnia, że, choć ostatecznie nie doszło do porozumienia, nastąpił „istotny progres w sprawie” i „widać wolę dojścia do kompromisu”.

"O jakim postępie my tu mówimy, kiedy podczas negocjacji Kenijska Straż Leśna paliła nasze domy. I UE nie wydała w tej sprawie żadnego oświadczenia. W całej sytuacji na kompromis poszliśmy jedynie my, Senguerowie, bo zgodziliśmy się stłoczyć na jednej polanie, czyli terenie znacznie mniejszym, niż zamieszkiwany przez nas dotychczas" – oburza się Kimaiyo. Warto przypomnieć, że Kenia nie ratyfikowała oenzetowskiej Deklaracji praw ludów tubylczych.

Niepokoi również, że w swoim oficjalnym oświadczeniu, a także komunikacji mailowej, UE pisze o „rzekomych” naruszeniach praw człowieka i nie wskazuje ani nie potępia sprawców.

Elias Kimaiyo: "Jak o czymś, co jest dobrze udokumentowane można mówić, że jest »rzekome«? Śmierć naszego kolegi, ranienie innych, groźby śmierci i spalone domy – temu wszystkiemu nie da się zaprzeczyć. Mamy zdjęcia i nagrania, łapaliśmy Kenijską Straż Leśną na gorącym uczynku, było śledztwo. Tymczasem sprawcy nie zostali pociągnięci do odpowiedzialności. Trzeba nazywać rzeczy po imieniu, ale Unii zależy na zachowaniu neutralności i dobrych relacji biznesowych z naszym skorumpowanym rządem, więc stosuje zachowawczy język".

******

Zobacz reportaż video reportaż video Małgorzaty Juszczak

Materiał powstał w ramach programu Media, Minorities and Migration koordynowanego przez organizację Minority Rights Group International

Małgorzata Juszczak Małgorzata Juszczak – dziennikarka, tłumaczka i reżyserka filmowa, korespondentka polskiej edycji „Le Monde diplomatique”. Publikowała także na łamach „Newsweeka”, „Gazety Wyborczej”, „Krytyki Politycznej”, brytyjskiego „Novara Media” oraz hiszpańskiego „El Salto”, współpracowała również z radiem TOK FM.

Udostępnij:

Małgorzata Juszczak

Małgorzata Juszczak – dziennikarka, tłumaczka i reżyserka filmowa, korespondentka polskiej edycji „Le Monde diplomatique". Publikowała także na łamach „Newsweeka", „Gazety Wyborczej", „Krytyki Politycznej", brytyjskiego „Novara Media" oraz hiszpańskiego „El Salto", współpracowała również z radiem TOK FM.

Komentarze