„Gdy ludziom, którzy są od dawna w drodze, poda się ciepłe jedzenie i picie, to pękają. Płaczą, rozklejają się. Całkowicie" – Kamil Syller, który wymyślił, by domy, gdzie pomaga się uchodźcom i imigrantom, oznaczać zielonym światłem, tłumaczy OKO.press, jakie to ważne
Akcja „Zielone światło" ma proste zasady. Każda osoba mieszkająca w strefie granicznej, i nie tylko tam, która chce pomóc imigrantom i uchodźcom przeprawiającym się przez zieloną granicę, może wystawić w oknie czy powiesić na drzwiach zieloną lampę. Ci ludzie, którzy nierzadko tułają się po lasach i łąkach przez kilka dni, w październikowym chłodzie przemarzają, odparzają się i ranią. Wiemy już o siedmiu ofiarach tych granicznych przepraw – i o wielu osobach uratowanych z hipotermii czy zapalenia płuc w ostatniej chwili.
O akcji „Zielone światło" OKO.press rozmawia z jej pomysłodawcą, Kamilem Syllerem, prawnikiem, który wyprowadził się z rodziną do podlaskiej wioski Werstok.
Krzysztof Boczek, OKO.press: Gdzie jest początek pomysłu o zielonym świetle, który ludzie nazywają też „zieloną latarnią”?
Kamil Syller: W bezsilności. Narastała we mnie. Wiemy, że w lesie są ludzie, którym trzeba pomóc, że bez tego umierają, a my możemy im pomóc. Ale ich nie widzimy. Jak do nich dotrzeć, byśmy mogli im udzielić tej pomocy?
Moment, ale skąd ta bezsilność?
Była taka znana już medialnie sytuacja, że do szpitala w Hajnówce trafiło troje Syryjczyków: 26-letni mężczyzna, dwuletnie dziecko i 48-letnia kobieta – jak się potem okazało jego babcia. Sama wyruszyła w podróż z powierzonym jej dzieckiem.
Ja zostałem ich pełnomocnikiem prawnym. Grupa ratunkowa aktywistów dała mi znać, pojechałem i przyjąłem ich do opieki prawnej – oni i ja podpisaliśmy dokumenty. Złożyłem też deklarację zamiaru objęcia ich ochroną międzynarodową. To taki specjalny tryb, obejmujący tylko niektóre osoby – np. ciężarne, niepełnosprawne – w którym migranci nie muszą nawet jechać do placówki straży granicznej, bo wystarczy, że pisemnie zapowiedzą swój zamiar. Straż musi ich poddać procedurze udzielenia azylu. Zaskakujące, że tym trybem nie są objęte dzieci, które przecież spotyka jeszcze coś gorszego na granicy.
Syryjka była mocno wyziębiona. Interweniowali Medycy na granicy. Trafiła do szpitala. Nie wiadomo było, czy przeżyje: zapalenie płuc, ciężka hipotermia. Ale sprawa zakończyła się happy endem.
Medycy, którzy ją ratowali, powiedzieli mi, że ta kobieta zmarłaby parę godzin później. To mi uświadomiło, że tak nie może być, bo tych ludzi trzeba wyciągnąć z lasu, by nie tracili nadziei.
Że strach przed wywózką na granicę białoruską nie może być większy niż wola życia.
Była też inna sytuacja. Grupa sześciorga uchodźców, w tym dzieci, pojawiła się u nas rano – mieszkamy 1,5 km od strefy. Sąsiad który ich zauważył, powiadomił straż. Działał w dobrej wierze, bo mówił, że są karmieni przez służby. Uciekli wystraszeni. Gdy dowiedziałem się o tym, szybko ruszyliśmy w las z ciepłymi rzeczami, herbatą. Szukaliśmy ich samochodem i na piechotę. Ganialiśmy się ze strażą, kto pierwszy ich znajdzie.
Nawet ich pytaliśmy, czy już znaleźli migrantów. Oni, na to, że absolutnie nikogo nie szukają, pilnują tylko granicy. Niestety, złapali ich. Pojawiła się buda policyjna i karetka - młoda dziewczyna z Syrii trafiła do szpitala. Nie wiem, co dalej się z nimi wydarzyło.
Uświadomiłem sobie wtedy, że oni chodzą głównie nocą. Jak więc dotrzeć do nich? Światłem. Światło też kojarzy się pozytywnie.
Z pięć dni temu zapaliliśmy zieloną latarnię przy domu. Tutaj mogą uchodźcy dostać pomoc.
I chyba ten pomysł to był dobry trop.
Czemu?
Bo szybko się roznosi, a nie myślałem, że się rozniesie. Mamy taką grupę ludzi tutejszych, wrażliwych, powiązanych towarzysko. Kiedyś protestowaliśmy przeciwko wycince Puszczy Białowieskiej. W tamtej akcji ludzie się sprawdzili. Napisałem im o swoim pomyśle z zielonym światłem. Liczyłem, że ktoś pójdzie w moje ślady. I poszli – zapalają je tutaj na wioskach. Pierwsze pojawiły się bardzo szybko. Wiem, że nawet w miastach pojawiają się zielone światła – miałem informacje od znajomych z Warszawy. To w geście solidarności. Na social mediach robią też sobie awatary z zieloną żarówką.
Ale to grupa towarzyska. A inni mieszkańcy?
Czekam, aż to podłapią, liczyłem, że im się spodoba. Dziś dostałem informację, że gmina Michałowo się włączyła. To tam uruchomiono ogrzewalnię dla uchodźców. Pokazali, że można, że nie trzeba się bać. W Michałowie poszli pod prąd i zawstydzili puszczańskie samorządy.
Na tej fali moi znajomi napisali do innych, tutejszych gmin. Wiem, że Narewka zaczęła też zbierać rzeczy dla migrantów. Teraz Białowieża jest poddawana presji społecznej.
Hajnówka też powinna dołączyć.
Dlaczego?
Bo tamtejszy szpital ma duże problemy logistycznie z uchodźcami. Nie nadążają z praniem ich rzeczy, kończą się im środki czystości. Ludzie z naszej sieci są w kontakcie z lekarzami i innymi osobami w szpitalu i dowiadują się, czego potrzeba. Na przykład wczoraj straż przywiozła do szpitala matkę z sześciorgiem dzieci. Kobieta została na operację, a te dzieci straż musiała przewieźć. Do tego potrzebne były foteliki samochodowe, których Straż Graniczna nie ma. Szybko je organizowaliśmy.
Szpital nie ma ubrań dla chorych, dlatego jeżeli ktoś jest wypisywany po kilku godzinach, to straż każe wydać mu mokre rzeczy, w których przyjechał. W tych mokrych, brudnych ciuchach jest wywożony do lasu, na granicę. To nie może mieć miejsca.
Próbujemy też lokalnie w tę pomoc uchodźcom wprowadzić tutejszą cerkiew.
To byłaby ciekawa sytuacja. Bo dziś byłem u księdza katolickiego w Narewce, by porozmawiać o pomocy uchodźcom. Nie chciał w ogóle, twierdząc, że dostali zakaz w diecezji i nic się od niego nie dowiem. Ani od innych księży. Stał się niemiły, musiałem wyjść.
Nie zapytałem jeszcze: jaką właściwie pomoc mogą otrzymać uchodźcy pod zielonym światłem?
Różnie to bywa. U jednym mogą dostać tylko wodę – to cenne, bo nie mają jej i piją z kałuży, brudną. W innych miejscach mogą dostać jedzenie, herbatę, ogrzać się. Albo doraźną pomoc medyczną - ci ludzie często są ranni po przechodzeniu przez drut żyletkowy albo pobici, mają odparzone stopy.
Wiem też o ludziach, którzy nocują uchodźców, ale to poza zielonym światłem.
U nas mogą mogą się przebrać i dostać bardzo wiele rzeczy potrzebnych w podróży. Właśnie dziś przyszła duża dostawa - Przemek Szafrański z TVN Turbo zakupił i przywiózł. Mamy teraz ocieplane buty gumowe w różnych rozmiarach, ciepłą bieliznę termiczną, wodę, soki, środki czystości, batony energetyczne, ubrania, kilkadziesiąt naładowanych battery packów...
Wędrujący potrzebują też bardzo butów - byli w tej podróży od miesięcy i te buty zdarli. Jest XXI wiek i w lasach przy granicy w zimnym październiku ktoś chodzi na bosaka?! Tak nie może być. Aktywiści oddawali im swoje buty.
Ostatnio lekarka ze szpitala powiedziała, że dla uchodźców ważne jest, by móc sobie umyć zęby. To często ludzie wykształceni, żyjący na jakimś poziomie higieny, a ta długa wędrówka przez las dehumanizuje. Tak prozaiczna rzecz jak mycie zębów w jakiś sposób przywraca im godność ludzką. Dlatego mamy też szczoteczki i pasty do zębów. Pilnuję, by aktywiści, którzy im pomagają pamiętali o tak drobnych, a ważnych elementach.
Tymi produktami z darów wspomagamy też uchodźców poprzez podmioty, które im pomagają.
Imigranci nie są przygotowani do tej podróży. Są dezinformowani. Myślą że to podróż z taksówki po jednej stronie granicy, do taksówki po drugiej, która zawiezie ich do Niemiec.
A skoro są tak zdezorientowani, to skąd maja wiedzieć, co się kryje pod zielonym światłem?
Część z nich już wie. Informację o tym wrzuciłem w kilku językach do międzynarodowych grup, w których działają uchodźcy obecnie mieszkający w Wielkiej Brytanii, czy Szwecji. Ci, którym się udało, próbują pomagać na dużą skalę tym, którzy są w drodze. Działają na rzecz swojej społeczności. Piszą i mówią o innych: „nasi ludzie” albo „bracia”.
Reakcja na to moje info była błyskawiczna – już w ciągu pierwszej godziny odezwał się do mnie Syryjczyk ze Stambułu. Wytłumaczyłem mu, że im pomożemy jeśli będą w lesie.
Wiedzą o tym, co się dzieje na granicy polsko- białoruskiej, oglądają te filmiki, czytają o ciałach, które leżą w lesie przy granicy. Niektórzy w to nie wierzą, uważają, że nie może by aż tak źle. Inni, mając pełną świadomość, przygotowują się lepiej i próbują przejść.
Może dlatego, że – jak napisała mi młoda Jezydka – „lepiej umrzeć próbując zyskać bezpieczeństwo, niż w ojczystym kraju umrzeć w strachu, bez nadziei na lepszą przyszłość”.
Może.
Pomaganie uchodźcom też ciężki temat. Emocjonalnie.
Gdy ludziom, którzy są od dawna w drodze, poda się ciepłe jedzenie i picie, to pękają. Płaczą, rozklejają się. Całkowicie. Nie mogą dojść do słowa.
Człowiek spoza strefy przywiózł rzeczy dla uchodźców. Dał im. Czołgali się i całowali go po butach w podzięce za to. Był w szoku. Takie sytuacje rozkładają pomagających na łopatki.
Wśród osób pomagających uchodźcom w naszej grupie jest też psychiatra. Zaproponował pomoc innym aktywistom. Już zgłosili się chętni.
A do tego dochodzi pewno prawicowy hejt.
Dużo jest niechęci ludzi do tego rodzaju pomocy. Wściekam się, gdy hejterzy krytykują wszelaką pomoc, albo np. wyszydzają, że zielone latarnie przyciągną straż graniczną, by tutaj łapać ludzi.
Gdyby taka osoba zobaczyła uchodźców w szpitalu, miałaby mniejsze skłonności do pisania o „młodych byczkach”, którzy przyjechali tutaj, by „gwałcić i kraść”.
Jako prawnik chcę też zaznaczyć, że nie mamy prawnego obowiązku, by zawiadamiać służby graniczne. Tym bardziej, że to one podejmują nielegalne działania. Więc jeślibyśmy to zrobili, to te osoby mogłyby umrzeć. Nie byłoby tej całej akcji, gdyby służby zachowywały się zgodnie z przepisami. Zwykłym trybem jest rejestracja takiego uchodźcy, odebranie wniosku o objęcie ochroną międzynarodową i umieszczenie go w innym miejscu, gdzie może czekać na decyzję. A potem dopiero ewentualne wydalenie z kraju.
Ale tak się nie dzieje. I ja nie godzę się na takie metody.
A tym, którzy twierdzą, że uchodźcy powinni zgłosić się do przejścia granicznego i tam ubiegać o azyl, przypominam, że mamy je zamknięte od 2020 roku. Tylko 26 kategorii ludzi może przez nie przejść. Migrantów wśród nich nie ma.
Tutaj na Podlasiu widzę zderzenie dobra ze złem. Jedni pomagają uchodźcom jak mogą, a inni na nich donoszą, nie pozwalają na pomoc medyczną albo nawet przerzucają ciężarną przez granicę jak worek śmieci.
Na Podlasiu ktoś wyciął kawałek rzeczywistości z czasów okupacji i wkleił ją do kraju, w którym ludzie chodzą na kawę do Starbucksa i oglądają nowego Bonda w kinach.
Tutaj mamy rzeczywistość okupacyjną. Są ludzie którzy uciekają, chowają się i umierają. Jest też grupa, która ich ściga i są tacy, którzy wydają ścigającym tych ukrywających się.
Są też tacy, którzy chcą pomagać. Na razie pomoc ta częściowo jest tajna, częściowo otwarta.
Elementem tego terenu są żubry - stado żerujące blisko naszych domów liczy 40 sztuk. Kiedyś żyły na otwartej przestrzeni, na łąkach. Ale wybite przez człowieka, zostały zapędzone w lasy. Stały się uchodźcami w puszczy.
Teraz znów mogą wychodzić na łąki i skubać ozime zboża. Puszcza za to stała się ponownie domem dla uchodźców. Ale tym razem to ludzie.
Ślązak, z pierwszego wykształcenia górnik, potem geograf, fotoreporter, szkoleniowiec, a przede wszystkim dziennikarz, od początku piszący o podróżach i rozwoju, a od kilkunastu lat głównie o służbie zdrowia i mediach. Zaczynał w Gazecie Wyborczej w Katowicach, potem autor w kilkudziesięciu tytułach, od lat stały współpracownik PRESS, SENS, Służba Zdrowia. W tym zawodzie ceni niezależność.
Ślązak, z pierwszego wykształcenia górnik, potem geograf, fotoreporter, szkoleniowiec, a przede wszystkim dziennikarz, od początku piszący o podróżach i rozwoju, a od kilkunastu lat głównie o służbie zdrowia i mediach. Zaczynał w Gazecie Wyborczej w Katowicach, potem autor w kilkudziesięciu tytułach, od lat stały współpracownik PRESS, SENS, Służba Zdrowia. W tym zawodzie ceni niezależność.
Komentarze