Olga i Ołena, Polka i Ukrainka, która uciekła z Kijowa z dwoma synami. Rozmawiają w szpitalu. Olga obiecuje Ołenie, że zajmie się chłopcami, kiedy jej już nie będzie. – Jak opisać historię kogoś, kto był tu przez chwilę? Zostali tylko dwaj mali chłopcy z urną
Mój tekst roku. Poprosiliśmy autorów/autorki OKO.press, by wybrali jeden swój tekst lub podcast opublikowany w 2022 roku – najważniejszy, najtrudniejszy, najbardziej poruszający lub po prostu – we własnej ocenie – najlepszy.
Dorota Borodaj: Kilka tygodni po tym, jak w stronę Kijowa poleciały pierwsze rosyjskie bomby, zobaczyłam na Facebooku zdjęcie. Moja koleżanka, Olga Ślepowrońska stała na nim z dwoma ukraińskimi chłopcami. Trafili pod jej dach, bo ich mama, Ołena, umierała w polskim szpitalu.
Nie wyobrażałam sobie pisania tej historii w tak trudnym momencie. Zadzwoniłam do Olgi, chyba po to, żeby usłyszeć jej odmowę, ale usłyszałam: „Bardzo chcę ci o wszystkim opowiedzieć”.
Praca nad tym tekstem była dla mnie wielką nauką i choć brzmi to jak truizm, tak właśnie było. Bo jak pisać o żałobie, szczególnie tej, którą przeżywają dzieci?
Jak pisać o ich zmarłej mamie, by nie poruszyć strun, których być może sama nie chciałaby poruszać?
Gdzie kończy się potrzeba reporterki, by być blisko, by zrozumieć swoich bohaterów, a gdzie zaczyna wścibstwo, żerowanie na cudzym bólu?
To nie jest opowieść z happy endem. Chłopcy wyjechali z Polski, choć ich mama zebrała resztkę sił, by ich tutaj przywieźć.
Olga i jej własne dzieci bardzo przeżyły tę historię. Wciąż jest w kontakcie z babcią chłopców. Mają się dobrze, ale Olga martwi się przerwami w dostawach prądu – organizuje generator, zastanawia się, jak przewieźć go tam, gdzie mieszkają jej „ukraińscy synowie”. „Teraz nie myślę już o chłopcach codziennie, ale zawsze mam ich gdzieś z tyłu głowy i tak już pewnie zostanie” – mówi dzisiaj Olga.
O tym dla mnie jest ta historia – o krótkim spotkaniu, które zostawia ślad na zawsze.
Reportaż Doroty Borodaj ukazał się 5 czerwca 2022 roku.
Dziadek Wasyl idzie chodnikiem jakby szedł się przez gęste błoto. „Wsie dobre?” pytam raczkującym ukraińskim i pokazuję na jego stopy, których prawie nie odrywa od ziemi. Kiwa głową. Szur, wdech, szur, wydech. Zaciska mocniej rękę na uchwycie papierowej torby w kolorowe paski. Idziemy do pruszkowskiego sanepidu, zapieczętować urnę z prochami jego córki Ołeny. Bez tego Wasyl nie może przewieźć jej przez granicę i pochować.
Ledwo się znamy, ale towarzyszę mu, żeby pomóc w tłumaczeniu urzędowych zawiłości. Idziemy wąską uliczką, drzewa w ogrodach dopiero co obsypały się kwiatami. Zapamiętuję drogę: wiśnia, biała magnolia drzewiasta, kawałek dalej – różowa, z kwiatami na baczność, a tam rozepchana na pół trawnika forsycja. Na miejscu już na nas czekają. Siadamy przy niewielkim stoliku. Wasyl wyjmuje z torby białą, gładką urnę, ma nie więcej niż 20 centymetrów wysokości. Urzędniczki sprawnie oklejają jej wieko papierową taśmą z pieczątkami, Wasyl podpisuje dokumenty. „Kiedy chce pan jechać?” – „Może pojutrze”. „Pojedziecie do Kijowa?” pytam, gdy wychodzimy na słońce. „Do Połtawy. Tam pogrzeb”. Gdzieś przy magnolii rączka torby urywa się, Wasyl w ostatniej chwili ratuje urnę z prochami córki przed upadkiem na chodnik. Resztę drogi niesie ją w ramionach.
Chcę poznać historię Ołeny. Wiem, że przyjechała do Polski pod koniec marca z dwoma synami: dwunastoletnim Ostapem i dziewięcioletnim Maksymem. Tydzień później trafiła do szpitala, a jej dzieci do podwarszawskiego domu Olgi Ślepowrońskiej. Olgę znam od kilku lat. Kiedy w swoich mediach społecznościowych napisała o dwóch chłopcach z Ukrainy, którymi się zaopiekowała, zapytałam ją:
- Opowiesz mi o wszystkim?
- Opowiem. Może wtedy sama lepiej to zrozumiem.
Wiem, że Ołena nie uciekła z Ukrainy od razu. Dopiero miesiąc po tym, jak na kraj poleciały pierwsze rosyjskie rakiety, Ołena pakuje kilka plecaków i wyjeżdża z synami z Kijowa. 23 marca przekraczają granicę z Polską, trafiają do Centrum Pomocy Humanitarnej PTAK w podwarszawskim Nadarzynie. Cztery blaszane hale, każda może pomieścić grubo ponad tysiąc osób – każdego, kto uciekł przed wojną i od 24 lutego przekroczył ukraińsko-polską granicę. Niektórzy są tu od wielu tygodni, inni zostają na chwilę i ruszają w dalszą drogę. Wyobrażam sobie twarz Ołeny w tym kilkutysięcznym tłumie, zmęczoną i żółtą, jakby ktoś pomalował ją dziecięcą farbką. Nowotwór z przerzutami do wątroby.
O Oldze wiem, że czasem się boi. Najbardziej tego, że wybuchnie wojna albo zmoże ją choroba, i jej własne dzieci przepadną gdzieś zdane na łaskę obcych dorosłych. Po rozstaniu z ich tatą sprzedała warszawskie mieszkanie i razem z ośmioletnim Rochem i pięcioletnią Idą przeniosła się do Pruszkowa, do domu z ogródkiem. Przez cały marzec przez dom Olgi przetaczają się kolejni goście, Ukraińcy szukający na kilka lub kilkanaście dni kanapy i przystanku przed dalszą drogą. Olga razem ze swoim stowarzyszeniem Mudita organizuje ewakuację, mieszkania i terapię dla osób z niepełnosprawnościami z Ukrainy. Teraz prawie nie odchodzi od komputera. Jej salon wygląda, jakby przetoczył się przez niego mały front i co chwilę kolejny sygnał: messenger, poczta, komórka.
2 kwietnia wszystko się zatrzymuje.
Nie wiem, kto wezwał lekarza. Ktoś z obsługi nadarzyńskiego centrum zauważył, że Ukrainka z łóżka pod ścianą od trzech dni nie wstaje.
Jest sobotni poranek, Ołenę zabiera karetka, chłopców – policjanci. Niedługo potem Katarzyna Żak, koordynatorka rodzinnej pieczy zastępczej z Powiatowego Centrum Pomocy Rodzinie w Pruszkowie, odbiera telefon: „Dwaj chłopcy z Ukrainy, 9 i 12 lat. Matka w szpitalu. Żadnych spokrewnionych bliskich. Gdzieś trzeba ich umieścić”. To jest ten moment w pracy, kiedy do procedur trzeba włączyć intuicję i prywatne kontakty w telefonie. Żak odkłada nóż, którym kroiła warzywa na zupę i dzwoni do Olgi Ślepowrońskiej, swojej szkolnej koleżanki. Wie, że nie ma w jej telefonie lepszego numeru. Olga jest psycholożką dziecięcą, zjeździła autostopem kraje dawnych republik radzieckich, gdzie w wioskach i miasteczkach prowadziła warsztaty o emocjach, odwiedzała ośrodki dla uchodźców w Kurdystanie, Jordanii, Turcji i Niemczech. Jeśli nie Olga, chłopców będzie musiało przejąć pogotowie opiekuńcze. To najważniejsza rozmowa telefoniczna w tej opowieści. „Przyjmiesz ich?” – pyta Katarzyna Żak.
Olga kończy pracę i pędzi do domu. Sąsiad u którego zostawiła dzieci, podrzuca jej Rocha i Idę. „Zamieszka z nami dwoje chłopców” – mówi do nich. W salonie Olgi kilku policjantów, za nimi Ostap i Maksym. Pierwszy milczy, drugi stara się nie płakać, w ręce trzyma paczkę delicji, którą dostał na komendzie. „Bądźcie grzeczni i nie przeszkadzajcie” mówi do nich po polsku jeden z policjantów. Olga krzywi się: „Wy nie mieszajetie” – mówi do chłopców. Kiedy funkcjonariusze wychodzą, siada na kanapie, klepie dłonią miejsce obok siebie. „Choczesz?” – pyta młodszego, który łyka łzy i kiwa się lekko w przód i w tył. Maksym siada obok i kładzie głowę na jej kolanach. Spędzi tak niemal cały następny tydzień.
Szukam informacji, z których ulepię historię Ołeny. Jest dla mnie jak puzzle bez większości kawałków. Jadę do Nadarzyna. Po Centrum Pomocy Humanitarnej oprowadzają mnie pracownicy Mazowieckiego Urzędu Wojewódzkiego. Teraz ludzi jest mniej, zamiast czterech hal wystarczą trzy, ale to wciąż kilka tysięcy osób. Magazyny z pościelą, żywnością, kosmetykami, stołówka, punkty medyczne otwarte przez całą dobę. W hali D kilkadziesiąt rzędów ustawionych obok siebie polowych łóżek. Walizy, torby, pranie suszące się na metalowych barierkach. Koordynator punktu tymczasowego zakwaterowania dzwoni przy mnie do kolejnych osób – kto pamięta kobietę z dwoma synkami? Kiedy przyjechali? Kto wezwał karetkę?
W halach jest rotacja, mieszkańcy i personel ciągle się zmieniają. W końcu się udaje. – Mieli miejsca pod ścianą, nieco z boku, tuż przy wyjściu ewakuacyjnym – słyszymy w słuchawce. Idziemy tam razem. Chcę zobaczyć miejsce, gdzie leżała Ołena z synami. Ich łóżka już zajęte przez nowych lokatorów. Obok żadnych sąsiadów, można tu mieć namiastkę prywatności. I zniknąć w tłumie, prawie bez śladu.
Kiedy Ołena leży na oddziale chorób wewnętrznych pruszkowskiego szpitala, jej synowie w domu Olgi płaczą. Tęsknotę za matką koi się na różne sposoby:
Frytkami. Maksym nie chce jeść nic innego. Olga siada więc na czerwonej kanapie w salonie i obiera kilogramy ziemniaków. Obierki z kartoszki ciągną się jak wojna.
Przytulaniem. Maksym nie schodzi z kolan Olgi. Przytula się też starszy Ostap. Z ciemnymi oczami i poważną twarzą wygląda na więcej niż dwanaście lat. Kładzie Oldze głowę na ramieniu i pozwala się głaskać po krótko przyciętych włosach.
Ciszą. Znajoma radzi Oldze: może zrób z chłopcami coś, co będzie im przypominać o mamie? Olga woli dać im popłakać. Głaszcze ich po plecach i mówi: „Wasza mama oczeń harosza żenszczina”.
Czasem któryś z chłopców coś opowie. Że od kilku lat mieszkali u dziadka Wasyla w Kijowie, że się nimi zajmował, kiedy mama chorowała. Kiedy Ostap chce pochwalić zupę Olgi, której żadne inne dziecko nie tyka palcem, mówi: „Dokładnie taką robi mój dziadek” i to jest największy komplement.
Mówi też, że w hali w Nadarzynie mama, bardzo już słaba, nie pozwalała im odchodzić daleko od ich prycz ze strachu, że zgubią się w tłumie. O ojcu chłopcy nie wspominają nigdy.
Olga zabiera ich do szpitala. Maksym i Ostap wchodzą do sali odwiedzin, Olga obserwuje ich przez szybę, dołącza dopiero, kiedy siedząca na wózku Ołena i jej synowie poluzują uściski. – Zapytała mnie wtedy, co będzie z jej dziećmi. Powiedziałam, żeby się nie martwiła, że to teraz również moja sprawa. Wtedy Ołena dodała: „Jeśli Ukraina będzie bezpieczna, mogą tam wrócić. Byle nie do mojego męża” – mówi Olga. Przyrzeka Ołenie, że zajmie się jej dziećmi.
Olga oddaje Ostapowi i Maksymowi sypialnię, własne łóżko przenosi do pokoju swoich dzieci.
- Trzy dni po tym, jak zjawili się u nas chłopcy, spadł śnieg – mówi Olga. – Wyszłam z całą czwórką do parku, rozbijaliśmy stopami lód na kałużach. Mam zdjęcie z tego spaceru, wszyscy się na nim uśmiechamy, tylko mój Roch patrzy w obiektyw z groźną miną i trzyma się mnie kurczowo. Moja przyjaciółka powiedziała, że nie widziała go jeszcze tak smutnego.
Szpitalna sala, kroplówka, ręka na brzuchu, plecy zgięte wpół z bólu – ciało Olgi dobrze pamięta tę szpitalną choreografię. Po długiej walce z wirusem HCV i ostrym zapaleniem wątroby, niemal rok temu Olga usłyszała coś, czego Ołena nie usłyszy na pewno: „Jest pani zdrowa”. – Ida była malutka, ale Roch dobrze zapamiętał moje chorowanie – mówi Olga. Kiedy dowiedział się, że matka chłopców ma chorą wątrobę, długo nie mógł się uspokoić. W nocy budził się i sprawdzał, czy jego mama oddycha.
Z sądu przychodzi pismo, Olga zostaje niezawodową rodziną zastępczą dla chłopców. Od tej pory może podejmować za nich decyzje jak za własne dzieci: zapisać do szkoły, prowadzić do lekarza. Podpisuje papiery.
Ołena słabnie. Cera i zażółcone białka oczu kontrastują z różowym szlafrokiem. Odwiedza ją Maria Khomiuk, ukraińska wolontariuszka, która często pomaga w tłumaczeniach polskim funkcjonariuszom. Poznała chłopców w dniu, gdy pogotowie zabrało ich mamę z Nadarzyna. Teraz co parę dni przychodzi do szpitala. Ołena mówi głównie o synach i o nich pyta. Maria pokazuje jej zdjęcia w telefonie, chłopcy pozują uśmiechnięci w salonie Olgi. Ołena cieszy się, że dom, do którego trafili, taki dobry. Synowie narysowali dla matki laurkę: obrys granic Ukrainy pomalowany na niebiesko-żółto, napis na pół strony: „Sława Ukrainie, bohaterom sława”. Sami nie mogli jej tym razem zobaczyć, grypa żołądkowa położyła ich na kilka dni do łóżek. Maria obiecuje, że jak tylko poczują się lepiej, znów odwiedzą szpital.
8 kwietnia od rana rozdzwaniają się telefony. Pierwsze połączenie: Pruszków-Warszawa, do wolontariuszki Marii dzwoni lekarka z pruszkowskiego szpitala. Kolejne: Warszawa – Kijów: to Maria wybiera numer dziadka Wasyla, ojca Ołeny, z którym miała już okazję rozmawiać wcześniej. Następne: Kijów – Pruszków: teraz Wasyl dzwoni do swojego wnuka Ostapa. Ostap podchodzi do Olgi: „Mama umarła”.
Ostap prosi, by nie mówić jeszcze nic młodszemu bratu. Do Polski rusza Wasyl. Jego przyjazd organizuje Maria. Do Polski jedzie też Ludmiła, babcia chłopców od strony ojca.
Wasyl i Ludmiła stają w drzwiach domu Olgi kilka dni później. Każde przywiozło ze sobą coś innego: Wasyl: smutek, który złamał go wpół. Ludmiła – silne postanowienie, że najszybciej jak to możliwe, zabiera chłopców do Ukrainy. I dokumenty, wskazujące ją jako prawną opiekunkę dzieci. Mogła to zrobić, bo ojciec chłopców nie stracił praw rodzicielskich.
- Najpierw Ludmiła i Wasyl na siebie krzyczeli. Domyślałam się, że wyjaśniają sobie jakieś zaszłe konflikty, ale niewiele z tych kłótni rozumiałam.
Potem się pojednali, a potem znów zaczęli kłócić – tym razem o los chłopców.
Wasyl chciał, żeby zostali w Polsce. Ludmiła nie chciała o tym słyszeć – mówi Olga.
Kolejne trzy tygodnie zlewają się Oldze w jedno: kłótnie babci i dziadka chłopców. Taki sam śmiech czwórki zupełnie różnych od siebie dzieci, kiedy skaczą na trampolinie w ogrodzie Olgi. Pochylone nad książkami plecy dziaduszki Wasyla. Odbiór rzeczy Ołeny ze szpitala. Załatwianie pieniędzy na kremację. Wybór urny (prosta, bez krzyża, bo dostępne są tylko katolickie). Ciało Ołeny przykryte białym płótnem w sali domu pogrzebowego i Wasyl, który samotnie żegna się z córką. Urzędy, papiery, podpisy. Odbiór urny: Wasyl przyniósł ją do domu w pasiastej, papierowej torbie na prezenty z napisem „happy day”.
Kiedy w końcu poznaję Wasyla i Ludmiłę, w powietrzu wisi gniew i żałoba. – Dzisiaj tak się kłócili, że na nich nawrzeszczałam. Chyba się obrazili, siedzą wszyscy w pokoju – Olga kiwa głową w stronę drzwi z kolorowymi szybkami. Za nimi cisza. W końcu jednak się witamy: panu Wasylowi przywiozłam kilka ukraińskich książek, tak samo chłopcom, pani Ludmiła kiwa mi uprzejmie głową znad telefonu. Na podłodze ich pokoju stoją torby i walizki z rzeczami całej czwórki. Właściwie – piątki, bo rzeczy zmarłej też gdzieś tam muszą być. Podobnie jak urna z jej prochami.
Próbuję ułożyć sobie w głowie historię tej rodziny. Szukam wskazówek w zmarszczkach na twarzy babci: pionowym między brwiami przypisuję surowość. Ukośne zmarszczki wokół oczu pojawiają się razem z uśmiechem, kiedy patrzy na wnuki. Po domu chodzi w zielonej pelerynie z ciepłego koca. Jest szczupła, energiczna, miękkie słowo „babuszka” do niej nie pasuje. Dziadek kroki ma ciężkie, plecy skulone jakby to na nich nosił swoją żałobę po córce. Dużo czyta, mało mówi, ma spracowane dłonie i mało cierpliwości do chłopaków. Ale widzę, że starszy jest z nim mocno związany. Młodszy woli chyba ramiona babci.
- Ona wydała mi się na początku groźna, ale chłopcy natychmiast do niej przylgnęli. Szczególnie Maksym – mówi Olga. – To babcia ich ogarniała po śmierci mamy, szykowała jedzenie, pilnowała, żeby się umyli. I odliczała dni do powrotu do Ukrainy – dodaje. – Na pewno Ołena bardzo odcięła się od rodziny męża, bo jej teściowa nie wiedziała nawet, że tak ciężko choruje. Ale dzieci musiały jeździć do babki na wakacje, widziałam, że są z nią bardzo związane.
Przeliczam w głowie: Maksym miał pewnie ze cztery lata, kiedy Ołena odeszła od męża. Ostap – osiem. Mówi, że nie chce do niego wracać. Za to Ludmiła wzdycha czasem za synem, walczącym na ukraińskim froncie: „Nasz gieroj, oby wrócił bezpiecznie, oby dzieci nie straciły ojca”. Tego dnia, kiedy ich poznaję, niewiele rozmawiamy. Nie ma w ich żałobie – ani tej dorosłej, ani tej dziecięcej, miejsca na moje pytania o Ołenę. Gdy się żegnamy, obiecuję przywieźć więcej książek. „Nieważne o czym, byle zająć oczy” – mówi Wasyl. Wieczorem dostaję wiadomość od Olgi – pyta, czy pójdę z dziadkiem Wasylem do sanepidu, dopełnić formalności z urną.
I już? Wsio? – pyta Ludmiła, kiedy wracamy z Wasylem z sanepidu z opieczętowaną urną.
- Wsio.
Ludmiła bierze telefon, a kiedy go odkłada, cztery miejsca w wieczornym autobusie do Połtawy są już zarezerwowane. Żadnego „może pojutrze”, wracamy, przecież nie w całej Ukrainie strzelają. Wasyl nie protestuje, poddaje się kolejnym komendom Ludmiły, z którą jeszcze godzinę temu kłócił się o ten wyjazd zażarcie. Chłopcy chowają nosy w telefonach. Zerkam na Olgę – rozkłada ręce znad komputera. Wygląda na zmęczoną. Pełnię praw do opieki nad chłopcami ma teraz Ludmiła. Ona decyduje. Olga pamięta obietnicę daną Ołenie, ale prawo w Polsce i w Ukrainie liczy się z więzami krwi, nie obietnic składanych na szpitalnych korytarzach.
Pomagam kopiować dokumenty, które wyślemy za chwilę na adres ukraińskiego konsulatu. Wystawią ostatnie, niezbędne do przewozu ludzkich prochów pismo. Robimy zdjęcia kolejnym papierom i cofamy się w czasie. Zaświadczenie z sanepidu o zapieczętowaniu urny – jest. Certyfikat z krematorium – jest. Akt zgonu – jest. Na koniec kopia paszportu Ołeny. Jasne włosy za ucho, grzywka i duże oczy, których koloru nie mogę zgadnąć z czarno-białej odbitki. Są ogromne, prawie nie mieszczą się w szczupłej twarzy.
Zerkam jeszcze raz w papiery Ołeny, sprawdzam datę urodzin – krótko przed wojną skończyła 42 lata. Czy wiedziała wtedy, ile czasu jej zostało? Czy jechała do Polski z nadzieją na wyleczenie, czy tylko po to, żeby w swoim umieraniu znaleźć jeszcze siłę, by zabrać synów z wojny? O to wszystko nie potrafię zapytać jej bliskich. Pytam Olgę: – Wiesz o niej coś jeszcze? – Wasyl powiedział, że studiowała psychologię. To tak, jak ja – odpowiada. – Widzę w jej historii życie, które mnie samej mogłoby się przytrafić. Rozstanie z ojcem dzieci, choroba, nawet wykształcenie. Na początku myślałam też, że mamy tak samo na imię. Nie mam pojęcia, skąd ten błąd, przesłyszałam się? A może ktoś zdrobnił jej imię? „Ola” brzmi podobnie. Dopiero potem zobaczyłam w papierach, że jest Ołeną – mówi Olga.
Po południu żegna się z całą czwórką – Wasylem, Ludmiłą i chłopcami, o których mówi: „moi ukraińscy synowie”. Nie może ich odwieźć na dworzec, czeka ją umówiona od dawna wizyta z Rochem i Idą u lekarza. „Do zobaczenia w Połtawie, musisz nas tam odwiedzić!” – mówi Ludmiła. Wasyl schodzi do ogrodu Olgi i ucina gałązkę świerku. Szczepkę owija wilgotną szmatką i chowa w torbie. Mówi, że to na grób Ołeny.
Wynosimy z domu bagaże i powoli toczymy się w stronę stacji kolejowej, z której pojedziemy na warszawski Dworzec Zachodni. Na dworcu ludzi znacznie mniej, niż w pierwszych tygodniach wojny. Gdzieniegdzie widać jeszcze wolontariuszy w pomarańczowych kamizelkach, w hali słychać głównie ukraiński i rosyjski, ale to żadne tłumy, da się przysiąść w oczekiwaniu na autobus. Przychodzi Maria, szczypie Ostapa w policzek.
- Co taki smutny? Nie cieszysz się?
- Nie cieszę.
Słyszy to babcia – Nie mów tak Ostap! – Ludmiła kręci głową, przeciera zaczerwienione oczy.
- A ty? – Maria czochra włosy Maksyma.
- Cieszę. Chcę do domu!
- Do domu – powtarza jak echo Ludmiła i mocno przytula młodszego wnuka.
Mijają nas autokary, Mariupol, Kijów, Zaporoże – czytamy na tabliczkach zatkniętych za przednie szyby. W końcu podjeżdża właściwy. Dziadek i Maksym pakują walizki do bagażnika. Ostap pilnuje podręcznego bagażu. W końcu babcia i młodszy wnuk wsiadają, chłopiec śmieje się głośno, macha do mnie zza szyby. Teraz Ostap bierze czarną foliową torbę, w której schowali urnę z prochami mamy i razem z dziadkiem Wasylem wchodzą do autokaru. Ostap siada przy oknie, na końcu autobusu. Urnę stawia między stopami.
*Imiona bliskich Ołeny zmieniłam. Nie podaję również jej nazwiska – nie spotkałyśmy się nigdy i nie wiem, czy zgodziłaby się na jego ujawnienie.
Reporterka, autorka wywiadów, publikowała m.in. w „Dużym Formacie”, magazynach „Pismo” i „Kontakt”, „Wysokich Obcasach”, absolwentka Polskiej Szkoły Reportażu, pracuje nad książką-reportażem o obronie Puszczy Białowieskiej w 2017 roku.
Reporterka, autorka wywiadów, publikowała m.in. w „Dużym Formacie”, magazynach „Pismo” i „Kontakt”, „Wysokich Obcasach”, absolwentka Polskiej Szkoły Reportażu, pracuje nad książką-reportażem o obronie Puszczy Białowieskiej w 2017 roku.
Komentarze