Po znalezieniu pracy też nie jest łatwo. Mama męża będzie operowana. Muszą więc nie tylko zarobić na życie, ale i oszczędzać – żeby ich było na operację stać. Oszczędzać, jako uchodźcy, uciekający od wojny, w obcym kraju. "Nie mogę powiedzieć na Polskę nic złego, bo... to jest teraz chyba moja druga ojczyzna". Reportaż z kolejki pod Centrum Pomocy Mokotów
Jak wieść gminna głosi, Ukraińcy rozbijają się po Warszawie drogimi samochodami. Przed moim blokiem też jest jeden taki. W głowie Polaka pojawia się pytanie: czy ci uchodźcy na pewno umieją być uchodźcami? Każdy taki samochód wzbudza jego szok, bo myślał, że w Ukrainie jeździ się co najwyżej dorożkami.
A prawda jest taka, że na warszawskiej ulicy Puławskiej stoi kilkusetosobowa kolejka. Kolejka uchodźców, którzy, żeby przeżyć, schodzą do podziemia.
„No co wy tam robicie? Tak się nie robi! Trzeba po ludzku!" - krzyczy po ukraińsku, z pretensją, kobieta stojąca między oczekującymi po bony do Carrefoura.
Chwilę później z kolejki wychodzi dziewczyna i zaczyna ustawiać ludzi. Po kolei, po kolei. Trzeba czekać spokojnie. Dziewczyna nie jest wolontariuszką. Też czeka na swoje zakupy. Zakupy – chociaż za nie nic nie zapłaci.
Puławska 20 to Centrum Pomocy Mokotów. Free shop dla uchodźców z Ukrainy, czyli sklep, w którym wszystko jest za darmo.
Polskie słowo sklep oznacza po ukraińsku piwnicę lub kryptę. I rzeczywiście: centrum działa prawie podziemnie. Bez wsparcia od rządu, bez wsparcia od samorządu, chociaż ten ostatni lubi się nim chwalić na mediach społecznościowych. „Czy słyszeliście o Centrum Pomocy Puławska 20?”, pyta profil Miasta Stołecznego Warszawy na Facebooku. Słyszeliśmy. A czy miasto słyszało?
Switłana Czystiakowa, mieszkanka Mokotowa, która założyła free shop i obecnie jego szefowa, uśmiecha się ironicznie na wspomnienie Urzędu Miasta.
"Mamy nadzieję, że w końcu w czymś nam pomogą. Apelowaliśmy od miesięcy o postawienie ławek przed centrum, żeby nasi goście, czekając w kolejce, mogli sobie usiąść, o śmietniki, o ToiToie. Te ostatnie były załatwione przez Zarząd Oczyszczania Miasta. Natomiast dzisiaj rano ToiToi zniknął. Nie możemy się dowiedzieć, dlaczego się to stało, ani czy jest szansa go odzyskać. Więc ludzie jutro w kolejce... będą musieli cierpieć".
A ze strony rządu – czy była jakaś pomoc?
"Żadnej nie było, dlatego serdecznie zapraszamy. Bo fajnie słyszeć w mediach społecznościowych, że jesteśmy jednym z najlepiej zorganizowanych oddolnych centrów pomocy w całej Polsce, ale na tym nagłośnieniu, raz, że kończy się pomoc, dwa, że coraz więcej osób się dowiaduje: czyli mamy coraz więcej pracy".
Wszystko, co jest na Puławskiej, jest od darczyńców. Odgórnego finansowania nie ma żadnego. Rytm jest dwudniowy: w poniedziałki, środy i piątki półki są zapełniane, a we wtorki, czwartki i soboty – opróżniane.
W te pierwsze dni przyjmowane są dary od wszystkich. Wszystkich: bo zróżnicowanie darczyńców jest ogromne. Czasem jest to starsza kobieta, która kupiła uchodźcom kaszę i trzy pasztety, bo jej wnuczek to lubi, więc pewnie im też będzie miło to dostać. Czasem są to ogromne firmy i całe palety darów. Dużo darczyńców pozostaje anonimowych.
Kiedy przyszedłem do centrum w piątek: dzień przyjmowania darów, pomoc spływała bez przerwy. Buty, produkty spożywcze, wszystko – kolejne i kolejne paczki pojawiały się na miejscu z systematycznością linii produkcyjnej.
"Tylko wieszaki nie, wieszaków to mamy tysiące" – tłumaczy wolontariuszka mężczyźnie, który przyniósł buty.
Wieszaki zabrał, buty zostawił. Wyszedł, weszła kolejna kobieta. Buty są bardzo potrzebne, bo uchodźcy zazwyczaj przyjechali po prostu w jednych adidasach. Na wagę złota są też walizki. Ludzie uciekali przecież z jedną reklamówką. Kiedy marzą o powrocie do domu, chcą mieć coś, żeby spakować swój dobytek. Podstawowe jest jednak jedzenie.
Należy sprostować: dary jednak nie są od wszystkich. Brakuje władz. Wojewoda otworzył co prawda punkt pomocy przy Nowym Świecie, ale uchodźcy z Ukrainy mogą tam się zgłosić jednorazowo. Raz pomogą, a potem sobie radźcie.
Przyszedłem do centrum też w czwartek: dzień rozdawania darów. To wtedy znalazłem się w kolejce po bony do Carrefoura. A kolejek pod Centrum Pomocy Mokotów jest kilka.
Ta była długa na kilkadziesiąt osób. Bony jednak rozdawano na zewnątrz, poza sklepem. Informacja, że bony się znalazły, wywołała duże poruszenie, bo kolejka do samego sklepu, po dary, liczyła sobie przynajmniej 200 osób. Bony zdobyć łatwiej.
Nie znaczy to jednak, że na zakupy czekają dwie setki uchodźców, jak tłumaczy mi jedna z kobiet - która wzięła się za dyscyplinowanie kolejki, Emilia. To są delegaci, reprezentanci kilkuosobowych rodzin, którzy stoją w kolejce dla nich. Wielu z nich się wstydzi, nie chce rozmawiać. Jedna starsza kobieta mi mówi: pytajcie komsomolców. Młodych.
Młode są tu głównie matki z małymi dziećmi, dla których jest osobna kolejka. Emilia jest młoda, ale bez dziecka, czeka na pomoc razem ze swoim mężem z Egiptu. Poszczęściło jej się. Wszyscy Polacy, których spotkała, bardzo jej pomagali. Ugościli ją i jej męża. Dali im ubrania na start, a to bardzo ważne. Przed wyjazdem z Ukrainy przez cztery dni żyli w piwnicy. Nie mieli samochodu, ale samochodem i tak strasznie, więc pojechali pociągiem. Kiedy wyjeżdżali, byli jeszcze pod ostrzałem. Nie wzięli praktycznie niczego.
Emilia jest bardzo wdzięczna również za to, że jej gospodarze wysyłali wszędzie jej CV, żeby udało jej się szybko znaleźć pracę – i znalazła. Jest nauczycielką angielskiego i ukraińskiego. Mówi też trochę po polsku, więc kiedy jakieś dziecko w kolejce coś sobie złamało, ona dzwoniła na pogotowie.
Czekamy od siódmej. Ale niektórzy czekają od północy, więc to jest normalna sytuacja – opowiada. Mimo to stoi w kolejce przed centrum. Przychodzą tu raz na miesiąc. W jej rodzinie wszystkim udało się znaleźć pracę. Ale nawet po znalezieniu pracy, wbrew pozorom, nie jest tak łatwo. Mama męża Emilii miała mieć operację. Muszą więc nie dość, że zarabiać, to jeszcze oszczędzać – żeby ich było na tę operację stać. Oszczędzać, jako uchodźcy, uciekający od wojny, w obcym kraju.
"Możemy spierać się na temat różnych polityków, ale nie wtedy, kiedy jest wojna. Teraz doceniam każdą pomoc, każdy gest. Nie mogę powiedzieć na Polskę nic złego, bo... to jest teraz chyba moja druga ojczyzna".
Praca nie jest magicznym rozwiązaniem problemów finansowych. Czystiakowa opowiadała, jak kilka dni przed naszą rozmową, w poniedziałek o 21:00, zauważyła grupkę osób przed Centrum. Otwierali dopiero o 12:00 następnego dnia. Szefowa mieszka obok, więc zeszła do nich ubrana po domowemu i zapytała, co się dzieje. Czemu czekają w kolejce dzień wcześniej?
Otrzymała odpowiedź: Znalazłam pracę, pracuję, ale mój pracodawca wypłaca wynagrodzenie do 16-go następnego miesiąca. Nie mam nic. Mam pustą lodówkę, niepełnosprawną mamę. Jestem zdesperowana. Będę czekać tyle, ile będzie potrzeba, żeby dostać kilogram kaszy gryczanej.
Wpisała ich na listę, dała najpotrzebniejsze rzeczy, wyszła o 22:00, bo już nie mogła. Poczuła się fatalnie.
Osoby, które tworzą tłum przed Centrum Pomocy, są bardzo różne. Są ci, którzy stoją dla siebie, ci, którzy stoją dla rodziny, tacy, co stoją tylko dla znajomych, bo sami niczego nie potrzebują, kilka osób, które nie stoją po zakupy, ale tylko po to, aby pomagać swoim rodakom w znalezieniu pracy, mieszkania, czegokolwiek, w końcu uchodźcy, którzy nie wiedzą już sami, po co stoją, tylko usłyszeli, że to jest dobre centrum pomocy. A raczej: usłyszały. Przytłaczająca większość oczekujących to kobiety.
Przyjeżdżają z: Warszawy lewobrzeżnej, z Pragi, z Grodziska, z Sochaczewa.
Mają pracę, nie mają jej, lub dopiero będą zaczynać. Mieszkają u Polaków, którzy im pomagają, albo wynajmują mieszkanie z własnych pieniędzy. Z oszczędności, które mają, lub bez nich – popadając w kłopoty finansowe, żeby poczuć się trochę bardziej godnie i nie wisieć u swoich gospodarzy.
Tak, mieszkamy u Polaków, ale nie za darmo, my płacimy, chociaż to nie jest łatwe – mówi jedna oczekująca, jakby się usprawiedliwiała. Dodaje potem, że teraz trudno znaleźć cokolwiek za darmo.
Wielu chce wziąć sprawy w swoje ręce, a nie zależeć od innych. Nawet jednak z dofinansowaniem od rządu lub pracą potrzebne jest wsparcie Centrum. Czystiakowa mówi, że ich sytuacje się różnią. Wszyscy potrzebują pomocy.
W opowieściach uchodźców powtarza się, że ich gospodarze wolą nie składać wniosku o 40 złotych, za każdy dzień pobytu gości, bo to jest zbyt dużo formalności, lub po prostu wolą pomagać bez udziału rządu, albo planują, ale jeszcze tego nie zrobili. Tak mówią Emilia i Bohdan, jeden z niewielu mężczyzn, który czeka w kolejce. Jeśli przyjmujący by taki wniosek złożyli, zgodnie z prawem powinni zapewniać swoim gościom wyżywienie, nawet jeśli wypłata jeszcze nie nadeszła. Sam Bohdan niedawno pytał o pracę w muzeum, i wygląda na to, że uda się mu ją dostać. Na razie jednak musi czekać.
Jeśli ktoś przyszedł na godzinę przed zamknięciem, to chyba żartuje. Ludzie czekają tu po 12 godzin. A niektórzy – od północy.
Pali słońce. Jest godzina 16:00. Zdenerwowane matki z dziećmi po usłyszeniu, że piszę artykuł o sytuacji Ukraińców w Polsce, szybko i z irytacją się naradzają, po czym mówią, że nie ma co opowiadać. Ale po chwili coś tam mówią: że dostały jednorazową zapomogę, 300 złotych, i tyle tego było. Teraz się zgłosiły po 500 złotych na dzieci. I co więcej? Nic. Słynnych 40 złotych nikt tu nie widział.
Ukraińska matka z małym dzieckiem, która uciekła przed wojną, ma tylko jedną opcję – jeść mało. Wszystkie matki, które czekają w kolejce, opowiadają tę samą historię. Jak mam znaleźć pracę, skoro mam dziecko, którym muszę się zajmować? Oddać do żłobka? Dobry pomysł, ale jak to zrobić, skoro nie ma miejsc, a jak już jakieś są, to tak drogie, że pomoc od państwa nie starczy nawet na połowę?
Matkom zostaje więc czekanie na 500+ i czekanie przed sklepem. Czekanie przez kilkanaście godzin najpierw o rześkości poranka, ale potem w prażącym słońcu, w którym stoją razem ze swoimi dziećmi w wózkach. Odgrażają się, że przyszły po raz ostatni. A są po raz pierwszy.
Nawet z tym 500+ są problemy. Jedna z nich przyjechała tu dwa miesiące temu. Miesiąc temu otrzymała numer PESEL, złożyła wniosek o kartę w banku. Karta nie przychodziła dwa tygodnie. Poszła do banku, powiedziała, że nie przychodzi. Anulowali tamtą kartę, wysłali kolejną. I znowu czeka dwa tygodnie. Miała przyjść w pięć dni. W końcu wczoraj przyszła składać wniosek o pomoc, to mówią jej: nie wypłacimy Pani za kwiecień, PESEL dostała Pani już miesiąc wcześniej, trzeba było wtedy wnioskować. Tłumaczy, że przez bank jej się nie udało, czeka cztery tygodnie na kartę. Ich to nie obchodzi. Pieniądze za miesiąc przepadły.
Według kobiety karta była konieczna, żeby odebrać świadczenie. Nawet jeśli to nie była prawda, a wystarczył otwarty rachunek w banku – to nikt jej o tym nie powiedział.
A jednak tłum czeka. Mają przynajmniej nadzieję, że uda się im coś zdobyć i według Czistiakowej – tak się stanie. Mimo że kolejka posuwa się wolno, bo obsłużenie jednej osoby zajmuje około pięć do siedmiu minut, a jednocześnie obsługiwane mogą być dwie osoby, to wszyscy mają coś dostać. Są dwa główne działy: spożywczo-chemiczny i tekstylno-odzieżowy. W tym drugim mogą być tyle, ile chcą i wybierać. W pierwszym każdy uchodźca dostaje pakiet z darami, który można uzupełnić o rzeczy, o które konkretnie prosi. Po zamknięciu sklepu wolontariusze zbierają się i wytężają siły, przygotowując dla uchodźców pakiety z tego, co zostało. Szefowa Centrum twierdzi, że te pakiety nie są wcale gorsze od tych, które otrzymują goście wcześniejsi.
Obsługa uchodźców zajmuje trochę czasu, ale to konieczne, aby zapobiec nadużyciom. Pomoc w Centrum otrzymują uchodźcy, którzy przybyli do Polski po rozpoczęciu wojny. Wolontariusze sprawdzają pieczątkę w paszporcie lub, w przypadku jej braku, inne dokumenty zaświadczające o przekroczeniu granicy po 24 lutego. Uchodźcy są rejestrowani. Zasada jest taka, że każdy może otrzymać pomoc z centrum raz w tygodniu. Pakiet ma na ten tydzień wystarczyć. Po tygodniu mogą wrócić po kolejny.
Matki z dziećmi patrzą jednak z niechęcią na osoby, które są już tuż przy wejściu do Centrum. Podobno niektórzy nie zachowują się tam uczciwie.
„O, kiedy jest ta blondynka tam, to zawsze jest jakaś awantura" – mówi jedna z nich. Podchodzę więc do blondynki, żeby sprawdzić, czy rzeczywiście awantura będzie.
Kobieta się rozpromienia. Ma na imię Hasmik, urodziła się w Armenii, ale przeprowadziła się już dawno do Ukrainy. Mieszka pod Kijowem, tymczasowo w Sochaczewie. Jest w średnim wieku. Uczy się polskiego i wszystko rozumie, a poza tym – jej babcia pochodziła z Polski.
„Jeśli człowiek jest dorosły, rozgarnięty, mądry, musi się uczyć języka. Bo my przyjechaliśmy w gości."
Hasmik przyjechała tu z córką, czternastoletnią Aliną. Uczy się teraz w siódmej klasie. Mówi jej: ucz się polskiego. Pójdziesz do technikum i znajdziesz pracę. Córka zaś mówi: chcę robić coś przydatnego.
Przyjęli ich bardzo dobrze, a Hasmik od razu zaczęła czytać stronę z informacjami dla przyjeżdżających z Ukrainy, żeby wszystko załatwić zgodnie z prawem.
„Bo ja nie jestem uchodź... Jestem uchodźczynią. Ale i nie jestem uchodźczynią. Bo ja się chcę integrować". Szukała roboty i mówią, że biorą. Z dziećmi, czy bez. Biorą. Nie jest to idealna praca, ale stwierdziła, że musi pracować. Najważniejsze, że są pieniądze i można pójść do sklepu, zrobić zakupy. „A kiedy nauczę się języka, to może zostanę przedsiębiorczynią. Kto wie?"
Bije od niej rzeczywisty, niezmącony optymizm i energia. Mówi szybko i uśmiecha się zawadiacko.
„Pani to sobie poradzi wszędzie."
„Tak. Takim jestem człowiekiem. Jestem optymistką i bardzo kocham życie."
„I nawet, jak się zaczęła wojna, to Pani była optymistką?"
„Tak. Nie spałam dwa tygodnie, ale byłam przy tym optymistką. Mam brata inwalidę. Myślałam tylko o tym, żebym mogła, jeśli bomba spadnie, wyciągnąć go na ulicę. A dzieci siedziały w piwnicy, my z bratem w domu, dzieci w piwnicy. I kiedy przyjechałam, jechałam 30 godzin, to byłam gotowa całować polską ziemię. Nie dlatego, że się uratowałam, tylko dlatego, że tu jest spokojnie. Już później, w pewnym momencie przejechał motocykl. Wszyscy radzą zakładać tłumiki, ale ten nie miał. No, jakiś młody, zdjął. Ja aż usiadłam. Podeszła do mnie pani Jagoda, mówiła: to tylko człowiek, to nie wojna. Mówiłam: rozumiem, rozumiem, ale był jeszcze ten strach. Ale depresji nie miałam".
Czy Hasmik powodowała awantury? Możliwe, ale zupełnie innego rodzaju niż spodziewały się kobiety z dziećmi. Ona nie przychodzi do sklepu po rzeczy dla siebie – jest jedną z tych, które próbują na własną rękę pomóc uchodźcom znaleźć pracę, mówią, co robić, i na kogo uważać. Jak przeżyć po wyrwaniu ze swojego kraju. Jak się zintegrować, bo jej zdaniem – trzeba.
Czistiakowa kojarzy Hasmik, potwierdza, że jest i pomaga. Potwierdza też jednak niestety, że są osoby, które nadużywają pomocy. Stąd system rejestracji. Wystarczy jednak, że przyjdzie ktoś inny z rodziny, i może pobrać pomoc. Tego nie da się sprawdzić.
W sali, gdzie rozmawiamy z szefową centrum, jest wielki stół ze złączonych mniejszych, stojaki z ubraniami i tablica, a na niej nazwy miesięcy po polsku. To pomieszczenie w ciągu dnia jest sortownią, a wieczorem – salą lekcyjną. W tej chwili Centrum prowadzi trzy grupy nauki polskiego po 15 osób. Planowane jest też uruchomienie pokoju opieki dziennej, gdzie matki będą mogły zostawić swoje dzieci, aby pójść do pracy.
Żeby wszystko to działało bez wsparcia państwa, potrzebna jest pomoc kilkuset wolontariuszy, którzy zgłosili się od początku działania free shopu. Przestrzeń, w której znajduje się punkt pomocy, została udostępniona za darmo przez organizację, która chciała w niej stworzyć centrum kulturalne. Powstało inne centrum.
I żeby to wszystko działało bez wsparcia państwa, potrzebne jest to wszystko. Ale o wiele lepiej by było, gdyby państwo jednak pomogło. A tak – sklep działa w podziemiu. Piwnica.
Czwartek: zbieram się do odejścia. Leciwa, starsza pani w okularach i maseczce z wzorkami wie, że piszę artykuł. Zauważa, że chyba kończę. Podchodzi i pyta. „Co ja mam zrobić?"
Przejechała 50 kilometrów, żeby dostać się do Centrum. Jest 17:40, a ludzi w kolejce w ogóle nie ubywa. Jest rozemocjonowana, mówi po ukraińsku niewyraźnie. „I co ja mam tutaj zrobić? Przyjechałam tutaj, a tu nie ma jak dostać pomocy". Zaczyna jej się łamać głos. Wrócić do Ukrainy? Tam przecież bombardują. Co ja mam zrobić?
Niech Pan powie, co ja mam robić?"
dziennikarz i reporter, autor książki „Tycipaństwa. Księżniczki, Bitcoiny i kraje wymyślone". Prowadzi audycje „Osobiste wycieczki" i „Radiolokacja" w Radiu Nowy Świat.
dziennikarz i reporter, autor książki „Tycipaństwa. Księżniczki, Bitcoiny i kraje wymyślone". Prowadzi audycje „Osobiste wycieczki" i „Radiolokacja" w Radiu Nowy Świat.
Komentarze