0:00
0:00

0:00

W "Rzeczpospolitej" pojawiła się informacja, że prezes PiS Jarosław Kaczyński rozważa zmianę ordynacji wyborczej do Sejmu polegającą na wprowadzeniu 100 okręgów wyborczych zamiast obecnych 41. Z pozoru to zmiana wyłącznie techniczna, w rzeczywistości miałaby fundamentalne konsekwencje dla polskiej sceny politycznej:

oznaczałaby albo utrwalenie na lata monopolu PiS, albo - w najlepszym razie - powstanie trwałego duopolu, w którym przestrzeń do zaistnienia innych sił politycznych poza PiS i PO byłaby bardzo mocno ograniczona.

Pisaliśmy w OKO.press o ordynacji wyborczej do samorządów, że jest „trującą miksturą” dwóch elementów: podziału mandatów metodą D’Hondta i niewielkich okręgów wyborczych. Jeśli doniesienia prasowe są prawdą, Kaczyński chciałby tę samą zatrutą miksturę zaaplikować przy okazji wyborów do Sejmu.

100 okręgów, czyli zbrodnia doskonała

Wszyscy śledzący politykę wiedzą o istnieniu ustawowych progów wyborczych (w Polsce to 5 proc.), dających prawo do uczestniczenia w podziale mandatów. Jednak oprócz progu ustawowego istnieją jeszcze tzw. progi naturalne, wynikające ze sposobu przeliczania głosów na mandaty (w Polsce stosuje się korzystną dla dużych partii metodę D’Hondta) oraz z wielkości okręgów.

Partia, która jest poniżej progu naturalnego w danym okręgu, nie uczestniczy w podziale mandatów, nawet jeśli przekroczy próg ustawowy.

Ogólna zasada jest prosta: im niższa liczba mandatów w okręgu, tym wyższy próg naturalny.

W wyborach do Sejmu mieliśmy do tej pory okręgi o wielkości od 7 do 20 mandatów, średnio nieco ponad 11 mandatów na okręg . To oznacza, że dla większych okręgów próg naturalny oscyluje w granicach 6-7 proc. (jedynie dla największego okręgu warszawskiego jest niższy niż próg ustawowy), natomiast dla najmniejszych (7-8 mandatów) może nawet przekroczyć 10 proc.

W wyborach do rad gmin natomiast okręgi były znacząco mniejsze - często nawet pięciomandatowe (najmniejsza wielkość dopuszczona przez prawo). W pięciomandatowym okręgu próg naturalny może wynieść nawet 16,67 proc. W efekcie komitety, które miały nawet ponad 10 proc. głosów (tak było np. w Koninie) nie zdobyły żadnego mandatu.

Plan Kaczyńskiego zakłada efekt Konina w całej Polsce: partie „małe” z Sejmu znikną całkowicie, udział partii „średnich” zostanie mocno ograniczony, a ich kosztem zyskają najsilniejsi.

Tabela poniżej pokazuje, jaki procent głosów gwarantuje zdobycie mandatu przy danej liczbie mandatów w okręgu, oraz jaki jest minimalny procent głosów dający szansę na mandat. W praktyce próg naturalny znajdzie się gdzieś pomiędzy tymi dwiema liczbami.

Tak pomysł Kaczyńskiego działałby w praktyce

Nieznane są na razie szczegóły pomysłu Kaczyńskiego, nie wiemy więc, jak podział na 100 okręgów wyborczych miałby wyglądać - zwłaszcza że zmiana ordynacji może być powiązana z korektą podziału administracyjnego.

Przyjmijmy jednak hipotetycznie, że okręgi sejmowe będą tożsame z obecnymi okręgami do Senatu - z tym że w największych 60 będzie przyznawanych po 5 mandatów, a w najmniejszych 40 po 4. Ponieważ obecne okręgi senackie zawierają się w okręgach sejmowych, de facto oznaczałoby to podział obecnych okręgów sejmowych - najczęściej na dwie lub trzy części.

Gdyby (znów czysto hipotetycznie) przeliczyć faktyczne wyniki wyborów sejmowych z 2019 roku wg takiego podziału na okręgi wyborcze, skład Sejmu byłby zupełnie inny:

Jak widzimy, 43,6 proc. poparcia dla PiS po zmianie suflowanej przez Kaczyńskiego przekłada się już na 51 proc., ale aż 59 proc. mandatów dla Prawa i Sprawiedliwości. Zyskuje również - ale tylko nieznaczne - Koalicja Obywatelska, duże straty ponoszą za to Lewica i PSL, a Konfederacja znika z Sejmu.

Pokażemy teraz działanie podwyższonych progów naturalnych na przykładach dwóch obecnych okręgów sejmowych - jednego o zrównoważonym poparciu, drugiego z wyraźną przewagą PiS.

Dla wyraźniejszego uwidocznienia wybraliśmy takie okręgi, gdzie po podziale suma mandatów się nie zmieniła.

Przypadek 1: Okręg 29 - Gliwice

Okręg sejmowy 29 obejmuje zachodnią część konurbacji górnośląskiej wraz z jej zapleczem i jest podzielony na dwa okręgi senackie (i hipotetyczne przyszłe sejmowe) - jeden obejmuje miasta Zabrze i Bytom, drugi Gliwice wraz z podmiejskimi powiatami gliwickim i tarnogórskim.

Już w 2019 roku widzieliśmy działanie progu naturalnego - Konfederacja i PSL mimo wyniku grubo powyżej progu 5 proc. w okręgu nie załapały się na mandat. Jeśli natomiast okręg podzielimy na dwa mniejsze, mandatu nie zdobędzie również Lewica - mimo poparcia rzędu kilkunastu procent. Jej kosztem zyskuje największy, czyli PiS.

Lewica mogłaby w takim przypadku mówić o pechu - w obu okręgach do mandatu zabrakłoby jej ułamków procenta, a wynik, jaki osiągnęła w Zabrzu dałby jej mandat w większym okręgu gliwickim.

Ale można przypuszczać, że ustawodawca, gdy będzie wyznaczał granice i liczbę mandatów do zdobycia w okręgach, zrobi to tak, aby takich „pechowych” dla opozycji przypadków było jak najwięcej.

Przypadek 2: Okręg 17 - Radom

Okręg sejmowy 17 obejmuje południową część województwa mazowieckiego i jest jednym z „bastionów” PiS - poza Galicją tylko w okręgu chełmskim i sąsiednim siedleckim partia Jarosława Kaczyńskiego ma wyższe poparcie. Okręg dzieli się na dwa mocno nierówne okręgi senackie, jeden (większy) obejmujący Radom i powiaty przyległe, drugi - powiaty kozienicki, grójecki, białobrzeski i przysuski.

Tu PiS zyskuje nie jeden, ale aż dwa mandaty. W większym okręgu radomskim oddaje tylko jeden mandat Koalicji Obywatelskiej, a w mniejszym kozienickim bierze pełną pulę - PSL z poparciem 14,6 proc. nie wziąłby ani jednego mandatu, ludowcom zabrakłoby ułamków procenta.

Małe okręgi wyborcze tworzą mechanizm dający dużej partii systematyczną przewagę. Przy czym polska geografia wyborcza kształtuje się tak, że nie ma miejsc, gdzie PiS musiałby się obawiać, że nie przekroczy progów naturalnych.

Uwaga: wszystkie powyższe przeliczenia opierają się na hipotetycznych założeniach co do kształtu nowych okręgów wyborczych. Nie uwzględniają też wielu czynników, choćby tego, że personalny kształt list wyborczych byłby inny. Mimo wszystko dają pojęcie o konsekwencjach zmian w ordynacji w porównaniu ze stanem obecnym.

Scenariusz pierwszy: integracja demokratycznej opozycji

Ordynacja dająca silną premię największym i ustanawiająca bardzo wysoki próg naturalny powinna skłonić partie demokratycznej opozycji do poważnego pomyślenia o integracji. Zwłaszcza że precedens jest i zakończył się jedynym istotnym sukcesem opozycji w ciągu ostatnich lat - odbiciem Senatu.

Gdyby założyć, że partie „paktu senackiego” tworzą wspólną listę do Sejmu, a ich głosy się sumują, przy 100 okręgach otrzymalibyśmy (cały czas na bazie wyników z 2019) następujący rozkład mandatów:

Wygląda to obiecująco dla opozycji, ale...

Po pierwsze, nie ma pewności, czy jej głosy się dodadzą. W wyborach do Senatu tak było, ale odbywały się one niejako „przy okazji” wyborów do Sejmu. Opozycyjni wyborcy głosowali na swoje partie do Sejmu, a do Senatu popierali kandydata Paktu. Pakt Senacki nie musiał tworzyć wspólnej platformy programowej, był tylko koalicją ad hoc mającą na celu powstrzymanie PiS przed zdobyciem większości w izbie wyższej parlamentu. Stworzenie takiej platformy w wyborach sejmowych - zarówno w obszarze gospodarczym, jak i światopoglądowym - będzie zadaniem karkołomnym.

Po drugie, wspólna lista opozycji daje paliwo PiS, któremu (co pokazuje choćby kampania do Parlamentu Europejskiego) łatwiej prowadzić kampanię przeciw jednemu przeciwnikowi niż przeciw trzem rywalom wyraźnie różniącym się od siebie.

Po trzecie, niezależnie od tego, czego chcą opozycyjni wyborcy, liderzy opozycji mogą mieć własne cele. Z perspektywy Platformy Obywatelskiej alternatywa jest następująca: albo tworzenie trudnej koalicji, która wcale nie musi wygrać wyborów, albo zwiększenie liczby mandatów i znaczące osłabienie rywali po stronie opozycyjnej (zwłaszcza jeśli przekona się wyborców, żeby „nie tracili głosu” i wybierali największą partię w kontrze do PiS).

Z perspektywy Lewicy i PSL istnieje obawa o roztopienie się w takiej koalicji i utratę tożsamości. Jest jeszcze ruch Polska 2050 Szymona Hołowni, który będzie próbował budować swoją pozycję polityczną na dystansowaniu się od duopolu PiS-PO - wejście do wielkiej koalicji byłoby dla nich ogromnym problemem.

Po czwarte, warto przypomnieć, że nawet tak zupełnie oczywiste rozwiązanie jak Pakt Senacki rodziło się w bólach - i dopiero blef Lewicy, że wystawi własnych kandydatów przeciw kandydatom Koalicji Obywatelskiej, skłonił tę ostatnią do porozumienia.

Porozumienia, które i tak nie odzwierciedlało proporcjonalnego wkładu poszczególnych partnerów – wyborcy Lewicy (licząc poparciem z wyborów do Sejmu) stanowili 25 proc. elektoratu Paktu, a PSL - 18 proc., tymczasem ugrupowania te zdobyły łącznie zaledwie 10 proc. mandatów w ramach Paktu Senackiego. Do tego w tej chwili poziom wzajemnego zaufania na opozycji wydaje się jeszcze niższy niż jesienią 2019.

Mimo wszystko fundamentalna zmiana ordynacji przez Kaczyńskiego byłaby całkowitą zmianą reguł gry – i opozycja będzie musiała na nią zareagować. Pomysł senatora Marka Borowskiego, żeby stworzyć coś w rodzaju komitetu porozumiewawczego partii opozycyjnych, wydaje się rozsądnym punktem startu.

Co z tego wszystkiego ma Kaczyński?

zmiana ordynacji wyborczej i wprowadzenie 100 okręgów w wyborach do Sejmu, daje Jarosławowi Kaczyńskiemu ogromny komfort i sprawia, że odebranie władzy staje się ekstremalnie trudne, jeśli nie całkowicie niemożliwe. Z czterech powodów.

Po pierwsze, zmusza opozycję do integracji i utrwala partyjny duopol. Scenariusz, w którym ma przeciwko sobie różne partie opozycyjne, atakujące PiS z różnych punktów widzenia i mogące docierać do różnych grup wyborców, jest najwyraźniej dla niego mniej korzystny niż taki, w którym ma jedną listę demokratycznej opozycji z dominującą rolą PO. Jak pokazała kampania prezydencka, Platformą ciągle można straszyć skutecznie.

Po drugie, jeżeli demokratyczna opozycja się nie zintegruje, Kaczyński praktycznie zapewnia sobie walkowerem utrzymanie władzy.

Po trzecie, Kaczyński pacyfikuje Konfederację. Przy obecnej ordynacji nawet niewielki wzrost Konfederacji w sondażach daje jej skokowy przyrost liczby mandatów (dlatego, że przekracza próg naturalny w coraz większej liczbie okręgów). 100 okręgów zabezpiecza PiS przed takim scenariuszem: nawet jeśli sojuszowi skrajnej prawicy poparcie urosłoby do ok. 10%, zmiana ordynacji prawdopodobnie pozbawiłaby go szans na mandaty. Na niekorzyść konfederatów gra bardzo „równe” poparcie w skali całego kraju – w przeciwieństwie do PSL czy Lewicy nie mają oni swoich bastionów, w których mogliby wyskoczyć ponad próg naturalny.

Po czwarte, przez zmianę ordynacji Kaczyński pacyfikuje ewentualne ruchy odśrodkowe w samej Zjednoczonej Prawicy. Ziobryści pięć razy się zastanowią, czy robić rozłam, jeśli będą zdawać sobie sprawę, że by dostać się do Sejmu potrzebują nie 5 proc. poparcia, ale kilkanaście.

To oczywiście rodzi pytanie – co o tym pomyśle sądzą Ziobro i Gowin. Oraz: co o nim sądzi prezydent Andrzej Duda. Gdy w 2018 roku wetował zmianę ordynacji do Parlamentu Europejskiego, zadeklarował w trakcie konsultacji z politykami, że nie podpisze również zmian w ordynacji do Sejmu (pogłoski o 100 okręgach krążyły już wtedy).

Nie zakładałbym się jednak, że ta deklaracja ma datę ważności obejmującą również drugą kadencję prezydenta.

Okręgowa ruletka, czyli parzyste dla opozycji, nieparzyste dla PiS

Cała powyższa analiza opierała się na założeniu, że rządzący wyznaczą granice i wielkość okręgów wyborczych w miarę uczciwie. Tymczasem ordynacja oparta na małych okręgach daje wręcz wyjątkowe możliwości gerrymanderingu, czyli takiego wytyczania granic okręgów, by wytyczający otrzymał jak najlepszy wynik. Wszystko zgodnie z prawem, jednym słowem - wyborczy kant idealny.

Oto najprostszy sposób na wypaczenie wyniku wyborów za pomocą zmian w okręgach.

Wróćmy do scenariusza, w którym w 2023 roku PiS rywalizuje w 100 okręgach ze wspólną listą partii Blok Senacki. Otóż aż w połowie okręgów pierwsze cztery mandaty rozkładają się w równych proporcjach 2 dla PiS, 2 dla opozycji. Oznacza to, że żadna ze stron nie ma znaczącej przewagi. Jednak w 33 z tych okręgów więcej głosów zbiera Blok Senacki (i jemu przypada ewentualny piąty mandat), a tylko w 17 - PiS.

Z punktu widzenia partii, która dąży do maksymalizacji liczby mandatów, wystarczy więc tak powachlować okręgami, żeby parzysta liczba mandatów była w tych okręgach, w których przegrywa, a nieparzysta w tych, w których wygrywa.

Mówiąc prościej - tam, gdzie opozycja by wygrywała w liczbie głosów, nie miałaby z tego żadnego zysku w mandatach, natomiast tam gdzie nieco więcej głosów zdobywa PiS, dodatkowy mandat przypadałby właśnie jemu. Można to wcześniej zaplanować, bo geografia wyborcza Polski jest znana, a preferencje wyborców zmieniają się bardzo powoli.

Byłby to przekręt w zupełnie białych rękawiczkach, mający ogromny wpływ na wynik wyborów.

;
Leszek Kraszyna

Ekonomista i analityk, autor modelu przeliczania głosów na mandaty, z którego korzysta OKO.press

Komentarze