0:00
0:00

0:00

Temat wywołał kilka dni temu minister klimatu Michał Kurtyka, który powiedział, że budowa instalacji miałaby ruszyć w 2026 roku, a pierwszy reaktor miałby działać już w 2033 roku. Kierowany przez Kurtykę resort został zapytany przez businessinsider.com o lokalizację, której wciąż nie znamy.

W odpowiedzi na pytania portalu jako termin wyznaczenia lokalizacji wskazany został koniec przyszłego roku. Docelowo miałoby to być 6-9 GW mocy (dla porównania dziś w Polsce mamy ok. 44 GW wszystkich zainstalowanych mocy wytwórczych), które w perspektywie 2050 r. miałyby pokryć ok. 14 proc. krajowego zapotrzebowania na prąd.

Jest tylko jeden mały problem. Polski rząd nadal nie przyjął PEP2040, czyli Polityki Energetycznej Państwa do 2040 roku, która określałaby nasz miks energetyczny - w listopadzie miną dwa lata od prezentacji projektu - w tym pozwoliłaby podjąć rządowi decyzję kierunkową o budowie atomówki.

Przeczytaj także:

Życzeniowo

Na razie bowiem minister Kurtyka jest kolejnym, który o siłowni jądrowej mówi po prostu życzeniowo. Od 2016 roku Krzysztof Tchórzewski, szef nieistniejącego już resortu energii powtarzał, że decyzja o budowie elektrowni atomowej zostanie podjęta do końca roku. Ale nie mówił którego. Wtórował mu minister Piotr Naimski, pełnomocnik rządu ds. infrastruktury krytycznej, który jako pierwszy mówił o budowie nawet 9 GW takich mocy.

Gdyby ktoś chciał policzyć, ile dat budowy i otwarcia atomówki padało z ust polityków każdej opcji w ciągu ostatniej piętnastolatki, to niewątpliwie i tak zgubi rachubę.

"Polska przygotowuje się do budowy elektrowni atomowej od lat. Jednak nie doszliśmy do etapu, w którym rząd oficjalnie powiedziałby, że najbardziej prawdopodobną lokalizacją siłowni są okolice Kopalina. Dlatego dzisiaj mówienie, że budowa powinna ruszyć za sześć lat, w 2026 r., to polityczna deklaracja, nie zaś żadne twarde zobowiązanie" – mówi nam Justyna Piszczatowska, redaktor naczelna portalu green-news.pl.

11,5 roku

Obecna przygoda atomowa Polski trwa de facto jedenaście i pół roku, bo w połowie stycznia 2009 roku gabinet Donalda Tuska podjął uchwałę o rozwoju energetyki atomowej w Polsce. Oczywiście nie będziemy wracać już do reaktora badawczego Maria w Świerku czy rozpoczętej i przerwanej w latach 80. XX wieku budowy jądrówki nad Jeziorem Żarnowieckim, bo to zupełnie inna kategoria.

W skrócie: wielka inwestycja z czasów PRL nie doczekała się finalizacji nie tylko ze względów polityczno-logistycznych, jeśli tak to można nazwać - miała tam działać instalacja na radzieckiej technologii.

Polska atomówka nie została wtedy dokończona jednak głównie ze względów finansowych, co jest problemem takich inwestycji na całym świecie do dziś (np. fińska Olkiluoto jest opóźniona o 10 lat i kilkakrotnie droższa niż pierwotnie zakładano).

700 mln zł, z których nic nie wynika

W 2009 roku, gdy rząd zaczął mówić znowu o atomie, koszty szacowano na poziomie 50 mld zł, dziś to bardziej 70-100 mld zł w zależności od ostatecznych decyzji dotyczących mocy polskich reaktorów.

Warto jednak podkreślić, że z raportu Najwyższej Izby Kontroli wynika, iż Polska na nieistniejącą elektrownię wydała już ponad 700 mln zł, przy czym jak na razie z tych wydatków kompletnie nic nie wynika.

Już w 2014 roku portal WysokieNapiecie.pl podsumował „atomową pięciolatkę Donalda Tuska”, punktując trafnie, iż największą porażką całych rządowych działań są długotrwale prace nad przyjęciem Programu Polskiej Energetyki Jądrowej.

Według przyjętego w 2009 roku harmonogramu dokument ten miał zostać zatwierdzony do 31 grudnia 2010, a został zatwierdzony dopiero w styczniu 2014. Dziś, gdy mówimy o budowie atomówki w Polsce, warto wspomnieć, że nawet ten dokument nie został zaktualizowany.

Najbardziej kuriozalnym działaniem jednak było powstanie spółki PGE EJ, która funkcjonowała całymi latami, kosztowała miliony złotych, a nie udało się jej nawet wskazać ostatecznej lokalizacji potencjalnej siłowni.

Udało się zaproponować trzy - Żarnowiec, Choczewo i Gąski, przy czym te ostatnie po słynnych protestach z hasłem „Gąski, Gąski do domu, czego się boicie? Atomu!” zostały wykreślone z listy. W dwóch pozostałych od lat „trwają badania”, lecz nadal nic z tego nie wynika.

W międzyczasie pojawiły się informacje, że być może atomówka mogłaby powstać w okolicach Bełchatowa. Jednak choćby ze względu dostępu do wody, która jest niezbędna przy takim projekcie, te plany na razie można schować do szuflady.

Czy dziś, 24 czerwca 2020 nastąpi atomowy przełom? Jak podało radio RMF.FM na środowym spotkaniu w Waszyngtonie, prezydent USA Donald Trump miałby zaproponować prezydentowi Andrzejowi Dudzie współpracę przy projekcie jądrowym.

Raz, że Stany Zjednoczone miałyby nam sprzedać swoją technologię. Dwa, że miałyby tę inwestycję jeszcze skredytować. To wcale nie nowy mechanizm - rosyjski Rosatom tak samo wybudował będącą na finiszu atomówkę w białoruskim Ostrowcu. Dał technologię, dał również pieniądze. I nieważne, że akurat Białorusinom ta instalacja wcale nie była potrzebna. Skutecznie za to irytuje Litwę - stanęła bowiem przy samej granicy, ok. 40-50 km w linii prostej od Wilna.

U nas jednak mechanizm amerykański byłby pewniejszy i bezpieczniejszy, no i raczej lokalizacją nie bylibyśmy w stanie denerwować sąsiadów.

„Stany Zjednoczone chętnie traktują nasz region jako rynek zbytu dla swoich technologii i surowców: zarówno jeśli chodzi o atom, gaz ze złóż łupkowych, jak i np. turbiny wiatrowe. Możliwe więc, że i tym razem prezydenci Duda i Trump będą rozmawiać o perspektywach współpracy w energetyce i wojskowości. Jednak dla Polaków dużo ważniejszym sygnałem byłoby, gdyby to polski rząd podjął oficjalną decyzję, że elektrownia zostanie zbudowana. Ten krok nie został podjęty i moim zdaniem ten fakt jest głównym problemem” - uważa Justyna Piszczatowska.

Sukces na ostatniej prostej?

Gdyby prezydent Duda faktycznie przywiózł atomowe konkrety, mógłby sobie przypisać sukces na ostatniej prostej przed niedzielnymi wyborami prezydenckimi.

„Włączenie atomu do kampanii wyborczej byłoby dobrym zagraniem z trzech najważniejszych powodów” - mówi nam Jakub Wiech, zastępca redaktora naczelnego serwisu Energetyka24.com. I wylicza:

  • „Po pierwsze, duża część Polaków popiera budowę elektrowni jądrowej - według badań Ministerstwa Energii ok. 60 proc. społeczeństwa jest za taką inwestycją.
  • Po drugie, inwestycja w atom mogłaby być przedstawiona jako koło zamachowe dla polskiej gospodarki, co jest niebagatelnym atutem w realiach zmagania się z problemami ekonomicznymi wywołanymi przez pandemię koronawirusa. W budowie elektrowni jądrowej może wziąć udział szereg polskich spółek, które już teraz współpracują przy podobnych konstrukcjach w wielu miejscach na świecie.
  • Po trzecie, atom jest odpowiedzią na postulaty klimatyczne istotnej części elektoratu. Elektrownie jądrowe umożliwiają stabilne generowanie dużych ilości czystej, bo nieobciążonej emisjami gazów cieplarnianych energii. Będzie to zatem świetne narzędzie dla dekarbonizacji krajowej energetyki”.

Wiech przypomina jednak, że tego typu projekty realizowane w Europie mają skłonność do opóźnień, dlatego dziwi fakt, że rząd zgodnie z najnowszymi deklaracjami ministra Kurtyki zdecydował się zostawić tak niewiele czasu na budowę.

Wybudowanie reaktora o mocy 1-1,5 GW w ciągu siedmiu lat jest bowiem praktycznie nierealne, gdy popatrzymy na inwestycje tego typu w innych krajach.

"Zdziwienie jest tym większe, jeśli weźmie się pod uwagę, że w ciągu ostatnich pięciu lat Zjednoczona Prawica miała doskonałe warunki gospodarcze i polityczne do ruszenia z projektem atomowym. Warto też pamiętać, że opóźnienie w realizacji elektrowni jądrowej będzie skutkowało zaburzeniem zawartych w PEP2040 harmonogramów dotyczących chociażby cięcia emisji dwutlenku węgla" - zauważa Wiech.

Abstrahując od dyskusji o tym, czy siłownia jądrowa jest Polsce potrzebna, czy też nie, ważne jest, by konkretne decyzje w tej sprawie zapadły jak najszybciej. Jeśli bowiem ma być budowana – muszą być do tego jakiekolwiek podstawy prawne. Jeśli jednak nie ma być budowana – warto zdecydować, co miałoby wchodzić w skład przyszłego miksu energetycznego Polski, w którym stopniowe odchodzenie od węgla (dziś z kamiennego i brunatnego wciąż wytwarzamy ponad 70 proc. energii elektrycznej) jest po prostu nieuniknione.

;

Udostępnij:

Karolina Baca-Pogorzelska

Karolina Baca-Pogorzelska (ur. 1983) – absolwentka Wydziału Dziennikarstwa i Nauk Politycznych UW, dziennikarka i autorka książek, inżynier górniczy drugiego stopnia. Współpracowała z „Rzeczpospolitą” i „Dziennikiem Gazetą Prawną”. Jest współautorką książek (wraz z fotografem Tomaszem Jodłowskim) "Drugie życie kopalń", "Babska szychta" i "Ratownicy. Pasja zwycięstwa". Od 2017 roku z Michałem Potockim badała sprawę importu antracytu z okupowanego Donbasu. Za ten cykl reportaży otrzymali Grand Press 2018 w kategorii „dziennikarstwo specjalistyczne” i Nagrodę im. Dariusza Fikusa, wyróżnienia w Ogólnopolskim Konkursie Dziennikarskim im. Krystyny Bochenek i w konkursie o Nagrodę Watergate Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich, a także nominacje do MediaTorów i Nagrody Radia Zet im. Andrzeja Woyciechowskiego. Książka "Czarne złoto" (napisana z Michałem Potockim) została nominowana do nagrody Grand Press dla Książki Reporterskiej Roku 2020. Obecnie dziennikarka "Wprost"

Komentarze