W 2019 roku powstało 19 nowych domów dziecka, choć nie powinien żaden. W tych instytucjach przebywają niezgodnie z prawem nawet malutkie dzieci. Przyczyny tej porażki to kult biologicznej rodziny i fatalne traktowanie rodzin zastępczych. Inne kraje wypracowały rozwiązania, ale prawica woli swoje, niedziałające. Pisze Anna Krawczak*, badaczka dzieciństwa z UW
W 2019 roku upływa 20 lat odkąd Polska podjęła się reformy systemu pieczy zastępczej dla dzieci, które z różnych powodów nie mogą być wychowywane przez rodziców biologicznych. Naczelnym hasłem tych zmian miała być „deinstytucjonalizacja”, czyli likwidacja placówek wychowawczo-opiekuńczych zwanych popularnie „domami dziecka”. A przynajmniej wyprowadzenie z domów dziecka najmłodszych wychowanków – dzieci do siódmego roku życia, a od stycznia 2020 również dzieci do dziesiątego roku życia.
Wiadomo bowiem, że "domy dziecka" - spadek po okresie PRL - to wyjątkowo szkodliwa dla rozwoju dziecka forma opieki. A przy tym ponad dwukrotnie bardziej kosztowna dla państwa niż rodzina zastępcza. Tymczasem w 2018 roku ubyło 670 rodzin zastępczych, powstało za to 18 nowych domów dziecka.
Wciąż ponad 1300 dzieci w wieku poniżej siedmiu lat przebywa (niezgodnie z prawem - w myśl ustawy z 2011 roku) w domach dziecka. W tym niemowlęta i przedszkolaki.
Deinstytucjonalizacja była też mottem konferencji „Nie tylko deinstytucjonalizacja. 20 lat reformowania systemu pieczy zastępczej w Polsce – bilans dokonanych zmian”, która odbyła się 25 listopada 2019 roku w Belwederze. Zgromadzeni goście, prelegentki i mówcy rozważali, dlaczego mimo 20 lat walki o deinstytucjonalizację ten program się niepowiódł. Rozważano więc dwie naczelne koncepcje.
Pierwsza była taka, że wbrew oczywistym faktom deinstytucjonalizacja jednak się powiodła. Druga zaś taka, że choć stosowane przez 20 lat narzędzia nie przyniosły pożądanego efektu, to należy dalej je stosować i wciskać sześcian do walca, może w dwudziestym pierwszym roku takich prób przedsięwzięcie zakończy się nieoczekiwanym sukcesem.
Co na to odpowiedzieć?
Cóż, jeśli stosowane przez 20 lat narzędzia nie przyniosły pożądanego efektu, to zamiast dalej je stosować i wciskać sześcian do walca, może warto wreszcie rozważyć inny pomysł: "Zmieńmy te narzędzia, do jasnej cholery".
Tu można zasugerować kilka pomysłów, które zostały z powodzeniem wypróbowane przez inne kraje.
Okazuje się, że istnieje grupa rodziców biologicznych, dla których ważnym czynnikiem jest sprawstwo i autonomia decyzyjna. Ci rodzice są w stanie podjąć trudną decyzję o oddaniu dziecka, ale chcieliby wiedzieć, do jakiej rodziny trafi. Niekiedy chcieliby też zachować kontakt w różnej formie: czasem zdjęć, czasem listu raz na rok, czasem zaproszenia na komunię, a czasem kontaktu z krewnymi. Nie czują się na siłach wychować dziecka, ale uważają, że mogliby być nadal dla tego dziecka zasobem z oddali.
Aktualnie ta grupa rodziców ogłasza się w internecie szukając przyszłych rodziców adopcyjnych, co nazywa się »handlem ludźmi« i jest ścigane przez polską prokuraturę. Polska odpowiedź brzmi: jeszcze bardziej zaostrzyć przepisy.
Australijska i amerykańska odpowiedź brzmi: włączyć adopcję otwartą i adopcję ze wskazaniem w ustawę, obudować mechanizmami prawnymi i wymogiem szkoleń, zabezpieczyć kontakty, monitorować rynek zamiast tracić kontrolę nad zjawiskiem.
Adopcje otwarte pomagają też w szybszym regulowaniu sytuacji prawnej dzieci, bo rodzice biologiczni przestają się panicznie bać, że wyrażając zgodę na adopcję stracą wiedzę o dalszych losach dziecka.
Nie przeciągają więc spraw, rzadziej odwołują się od wyroków, łatwiej im rozstać się z dzieckiem, gdy nie jest to pożegnanie ostateczne. W badaniach takie adopcje wypadają też lepiej niż polski model, czyli adopcja zamknięta, ponieważ okazują się bardziej korzystne dla dobrostanu samych dzieci.
Ale w Polsce nie ma adopcji otwartych, co oznacza również, że jeśli dziecko ma rodzeństwo przebywające w innej rodzinie, w momencie adopcji straci również tę relację. Adopcję zamkniętą przyzwyczailiśmy się uważać za najwyższe dobro dziecka.
Daje dziecku bezpieczny dom, miłość oraz stabilizację, ale umożliwia kontakt/współpracę z rodziną biologiczną, w tym z rodzeństwem i dalszymi krewnymi.
Zalety: jest dofinansowana, co oznacza, że rodzina zastępcza otrzymuje środki na pomoc dziecku (co czwarte polskie dziecko przebywające w rodzinie zastępczej jest dzieckiem z niepełnosprawnością; wszystkie zaś wymagają diagnostyki, terapii, rehabilitacji i dostępu do specjalistów) oraz ofertę szkoleniową dla siebie (w Polsce rodziny zastępcze muszą nieustająco podnosić kompetencje, część opłaca sobie superwizje).
Istnieje w: Kanadzie, USA, Wielkiej Brytanii, Australii, Francji i praktycznie każdym kraju UE.
Wady: nie istnieje w Polsce.
W Polsce mamy osobliwy zwyczaj wyrywania dzieci z rodzin zastępczych, w których średnio spędzają trzy lata i siedem miesięcy. Nazywamy to „pieczą krótkoterminową”, choć zagraniczne odpowiedniki tej pieczy trwają odpowiednio: do 12 miesięcy w Kanadzie, 5 do 15 miesięcy w Australii, 25-26 tygodni w Wielkiej Brytanii.
W tym czasie państwo ma obowiązek wyklarować sytuację dziecka i powiedzieć jasno, co dalej: czy dziecko wraca do rodziny biologicznej i nastąpi tzw. reintegracja, czy może dzieckiem zaopiekuje się dalsza rodzina (piecza zastępcza spokrewniona), czy rodzice zostaną pozbawieni praw i dziecko będzie wolne do adopcji, czy może w interesie dziecka będzie pozostać w rodzinie zastępczej długoterminowej, rodzinie terapeutycznej, rodzinie specjalistycznej, innej formie pieczy?
W Polsce to tak nie działa. Każda rodzina zastępcza z założenia jest tymczasowa, ponieważ w 2011 roku usunęliśmy z ustawy „długoterminowe rodziny zastępcze”.
W efekcie przyjęliśmy kuriozalny paradygmat „stabilizacji poprzez destabilizację”.
Najpierw latami regulujemy sytuację prawną dziecka, dajemy rodzicom biologicznym kolejne szanse, oferujemy im adwokata z urzędu (dziecku on nie przysługuje) i usiłujemy scalać rodzinę, często wbrew rokowaniom i logice.
W tym czasie dziecko zakorzenia się w rodzinie zastępczej, zdrowieje emocjonalnie, spędza z nią kolejne wigilie, urodziny, wakacje i ferie, stawia pierwsze kroki, buduje bezpieczną więź i na nowo uczy się ufać bezpiecznym dorosłym. Dostaje więc rodzinę, dom i miłość. Ale kiedy sąd rodzinny wreszcie odbierze rodzicom władzę rodzicielską okaże się, że w najlepszym interesie dziecka będzie adopcja i zerwanie bezpiecznych więzi z rodziną zastępczą.
W Polsce bowiem uparcie wierzy się, że bezpieczne więzi można zbudować jedynie na zerwaniu i zanegowaniu wcześniej istniejących bezpiecznych więzi.
Psychologia rozwojowa wprawdzie nigdy o takiej możliwości nie słyszała, ale polski system postanowił w to uwierzyć i egzekwować, ponieważ adopcja jest dla budżetu bezpłatna, a utrzymanie dziecka w rodzinie zastępczej kosztuje budżet 1000 zł miesięcznie. Oczywiście rodzina zastępcza może sama adoptować to dziecko. Na pewno pierwsze. Może nawet i drugie. Ale co, jeśli jest to trzecie, piąte i ósme dziecko w tej rodzinie?
Niedawno na forum rodziców adopcyjnych analizowano problem rodziny, której syn po 6 miesiącach od adopcji pozostaje "zamrożony": i unika bliskości z mamą. Ten chłopczyk spędził wcześniej trzy lata w rodzinie zastępczej. Nie widział jej od momentu adopcji.
Jak zachowanie dziecka zinterpretowały pozostałe rodziny adopcyjne?
Żadna rodzina adopcyjna nie zinterpretowała zachowania dziecka jako tęsknoty i wtórnej traumatyzacji kolejną stratą więzi.
W tym świetle trudno się dziwić, że coraz mniej osób chce zostać rodziną zastępczą, a doświadczone rodziny zastępcze odchodzą z systemu. W 2018 roku powstało 19 nowych domów dziecka. A nie powinien powstać żaden.
Rozwiązanie przetestowane przez Australię, które sprawiło, że wydatki budżetowe zostały obcięte o połowę. Patent był prosty: Australijczycy zorientowali się, że mają sporą grupę dzieci, które nigdy nie zostaną adoptowane, ponieważ mają liczne rodzeństwo, są chore, z niepełnosprawnością, przeżyły traumy, spędziły w rodzinach zastępczych ponad dwa lata i są tak mocno związane z rodzicami zastępczymi, że rozłąka nie byłaby w ich interesie.
Australia zaproponowała więc rodzinom zastępczym rozwiązanie: adoptujcie dzieci, którymi się opiekujecie i dajcie im prawo do dziedziczenia oraz nazwisko. W zamian utrzymamy połowę wysokości świadczeń, jakie otrzymywaliście będąc rodziną zastępczą, żeby dzieci mogły dalej być objęte terapiami i wsparciem.
Ale dofinansowane adopcje dotyczą nie tylko rodzin zastępczych, które adoptują dzieci, a również "zwykłych" rodzin adopcyjnych adoptujących dzieci o szczególnych potrzebach: z niepełnosprawnościami, z licznymi rodzeństwami, z deficytami.
Np. w Szkocji dofinansowanie adopcji wynosi do 90 proc. dotychczasowych zarobków rodzica i trwa do 40 tygodni po adopcji, aby rodzina miała szansę odnaleźć się ekonomicznie w nowej rzeczywistości.
W USA w zależności od stanu i sytuacji rodziny (liczne rodzeństwa, niepełnosprawność) rodzina może liczyć na dofinansowanie rzędu 10-40 dolarów dziennie. Wielka Brytania dokłada również opiekę wytchnieniową, konsultacje postadopcyjne, terapię, podobnie rozwiązuje to Norwegia.
W Polsce adopcja opiera się na zasadzie naturalizacji - rodzina adopcyjna nie zyskuje żadnych praw ani przywilejów i nie ma znaczenia, ile dzieci adoptowała, w jakim są stanie i jak specjalistycznej opieki wymagają.
To ważna część odpowiedzi na pytanie, dlaczego Polacy nie adoptują "trudnych dzieci". Większość z nich nie uniosłaby tego finansowo, życiowo ani społecznie. Chyba, że akurat są rentierami albo prezesami banków.
To bardzo proste rozwiązanie polegające na tym, że szkoli się rodziny zastępcze do terapeutycznej opieki nad dzieckiem w pracy "jeden do jednego" i właśnie w takich rodzinach umieszcza się dzieci z zaburzeniami osobowości, chorobami psychicznymi, z niepełnosprawnością intelektualną, zdemoralizowane bądź wymagające specjalistycznej opieki (np. z żywieniem pozajelitowym).
W Polsce nie mamy rodzin terapeutycznych, ale mamy inny patent: domy dziecka (kosztujące ok. 4000-8900 zł miesięcznie na dziecko), domy pomocy społecznej (4000-7000 zł miesięcznie na mieszkańca), zakłady opiekuńczo lecznicze (minimalna stawka miesięczna 4500 zł za mieszkańca/mies).
Tych dwóch ostatnich przybytków dziecko wprawdzie nie opuści do końca życia, nigdy więc się nie usamodzielni choćby częściowo i nie zazna życia w rodzinie. Będzie również żyć nędznie, w otoczeniu mocno zaburzonych dorosłych przebywających na dożywociu w tej placówce, za to za stawkę budżetowo królewską, bo gdyby żyło w rodzinie terapeutycznej to stawka raptownie zmalałaby do ok. 2000 zł/mies.
Nie wpadliśmy jednak na to, że można byłoby rodziny terapeutyczne powołać, a przede wszystkim: zacząć im płacić i docenić je społecznie jako prestiżowy zawód pomocowy.
Rodziny terapeutyczne funkcjonują w Wielkiej Brytanii, Australii i Kanadzie. W innych krajach też.
Gdzie ich nie ma? W Polsce.
Oczywiście w Polsce ich nie mamy. Trochę szkoda, bo w Wielkiej Brytanii to właśnie pary jednopłciowe pomogły powyciągać dzieci z niepełnosprawnościami z instytucji opiekuńczych do rodzin zastępczych ponieważ okazało się, że są w większym stopniu niż pary heteroseksualne otwarte na dzieci „nienormatywne": z ciężką niepełnosprawnością, z FAS, z poważnymi deficytami.
Okazuje się także, że jednopłciowe rodziny zastępcze i adopcyjne funkcjonują równie dobrze, jak rodziny heteroseksualne, a w niektórych obszarach lepiej.
Ojcowie z adopcyjnych rodzin jednopłciowych osiągają regularnie w badaniach niższe wskaźniki napięcia w relacjach z dziećmi niż ojcowie heteroseksualni i matki lesbijki.
Innowacyjnych narzędzi jest więcej niż te wymienione. Trudno też nazywać je w pełni innowacyjnymi, ponieważ każde z nich zostało już wprowadzone w praktyki prawne i społeczne innych krajów. Zostały też zewaluowane. Wiadomo, że działają.
Można jednak zaryzykować stwierdzenie, że w ciągu najbliższych 20 lat sytuacja w Polsce nie ulegnie zmianie, jeśli nadal będziemy usiłowali wcisnąć sześcian w otwór o kształcie walca.
Nie wygląda jednak na to, aby decydentom miało to przeszkadzać w podejmowaniu kolejnych takich prób i ogłaszaniu sukcesów „deinstytucjonalizacji”.
Polityka społeczna
Ministerstwo Rodziny i Polityki Społecznej
adopcja
domy dziecka
piecza zastępcza
związki partnerskie
Badaczka i członkini Interdyscyplinarnego Zespołu Badań nad Dzieciństwem UW, w ramach którego realizowała m.in. projekt badawczy „Nowe technologie reprodukcyjne – perspektywa childhood studies”; wieloletnia przewodnicząca Stowarzyszenia na Rzecz Leczenia Niepłodności i Wspierania Adopcji „Nasz Bocian”; konsultantka społeczna WHO w dziedzinie niepłodności; autorka książek „In vitro – bez strachu, bez ideologii”, współautorka antologii „Dziecko, in vitro, społeczeństwo. Ujęcie interdyscyplinarne” i wielu artykułów przedmiotowych; doktorantka w Instytucie Kultury Polskiej UW, gdzie pisze rozprawę doktorską poświęconą rodzicielstwu dzięki dawstwu gamet i zarodków.
Badaczka i członkini Interdyscyplinarnego Zespołu Badań nad Dzieciństwem UW, w ramach którego realizowała m.in. projekt badawczy „Nowe technologie reprodukcyjne – perspektywa childhood studies”; wieloletnia przewodnicząca Stowarzyszenia na Rzecz Leczenia Niepłodności i Wspierania Adopcji „Nasz Bocian”; konsultantka społeczna WHO w dziedzinie niepłodności; autorka książek „In vitro – bez strachu, bez ideologii”, współautorka antologii „Dziecko, in vitro, społeczeństwo. Ujęcie interdyscyplinarne” i wielu artykułów przedmiotowych; doktorantka w Instytucie Kultury Polskiej UW, gdzie pisze rozprawę doktorską poświęconą rodzicielstwu dzięki dawstwu gamet i zarodków.
Komentarze