Tak, tragedia 10 kwietnia 2010 była próbką polskiej, ale też po prostu ludzkiej głupoty, nieracjonalności decyzji, odklejenia umysłu od rzeczywistości. A potem Kaczyński i Macierewicz zamienili ją w spiskową teorię, w którą uwierzyli wyznawcy religii smoleńskiej
10 kwietnia 2025 roku, 15 lat po katastrofie samolotu prezydenckiego pod Smoleńskiem, to rocznica tragiczna, ale też głęboko smutna i oburzająca. O czym przypomina nam wieczorne rocznicowe wystąpienie Jarosława Kaczyńskiego, który uznał za „każdy rozsądny człowiek musi wiedzieć, że w Smoleńsku doszło do zamachu” i pytał, ile „będziemy musieli czekać, żeby ta oczywistość została głośno powiedziana przez polskie władze i przez władze innych państw”. Upór lidera PiS przypomina nam całą historię 15 lat życia publicznego skupionego na tym lotniczym wypadku.
Zginęło 96 osób – elita państwa. Prezydent Lech Kaczyński, jego żona Maria, najwyżsi dowódcy wojskowi, posłowie i posłanki, urzędnicy, działacze społeczni. Ale też – po prostu – ludzie. Wszyscy pasażerowie i cała załoga samolotu.
To wydawało się nie do uwierzenia: skala tragedii, liczba ofiar, ich ranga, symboliczny wymiar śmierci delegacji na 70 rocznicę zbrodni katyńskiej.
Pierwsza reakcja społeczna – zanim pojawiły się polityczne manipulacje – była odruchem solidarności, wspólnej rozpaczy, narodowej wspólnoty w obliczu nieszczęścia.
Nie od razu pojawił się pomysł, by stworzyć teorię, czy raczej kolejne teorie zamachu smoleńskiego. W zamach w pewnym momencie wierzyła nawet jedna trzecia Polek i Polaków, a ledwie połowa z nas uważała, że to była zwykła katastrofa.
Zwykła? Nie do końca. Dzisiaj przecież wiemy, jak do niej doszło.
Rocznica jest tym bardziej smutna, bo wiemy, że katastrofa nie była nieuchronna. Wręcz przeciwnie, do ostatniej chwili można było jej uniknąć i jak mówił OKO.press Maciej Lasek, gdyby nie brzoza, pilotom mogło się udać poderwanie maszyny.
Już przed wylotem było wiadomo, że warunki w Smoleńsku są skrajnie trudne. Na krótko przed próbą lądowania piloci dostali od załogi Jaka (który lądował tam wcześniej, z kłopotami) informację, że widoczność wynosi 200 metrów. Instrukcja wymagała minimum 1500 metrów.
Podejście do lądowania nie powinno się w ogóle odbyć. To był pierwszy, zasadniczy błąd pilotów, decydentów na pokładzie, a także rosyjskich kontrolerów.
Dlaczego próbowali lądować? Kluczowe było zaburzenie właściwego procesu decyzyjnego. Nie przypadkiem kokpit podczas startu i lądowania (a po 11 września praktycznie przez cały czas) jest zamykany. Nie tylko ze względów bezpieczeństwa, także dlatego, że w ten sposób jasne staje się, że to piloci – i tylko oni – podejmują decyzję o lądowaniu (lub nie), że to ich odpowiedzialność.
To zostało zachwiane, do kokpitu docierały osoby i wiadomości, które podważały autonomię załogi. Obecność na pokładzie prezydenta, czyli zwierzchnika sił zbrojnych, a także dowódcy wojsk powietrznych, stanowiła dla pilotów sygnał, że mają czekać na polecenia. Pilot cywilny jest szkolony do gwarantowania bezpieczeństwa, wojskowy – do wykonywania rozkazów.
Z kabiny docierały do załogi chaotyczne komunikaty, w tym mniej lub bardziej wyraźne sygnały presji ze strony otoczenia prezydenta. Zamiast głosu rozsądku, by lecieć na lotnisko rezerwowe, słyszeli „Będziemy próbować”, a nawet straszne w swej wymowie słowa „Zmieścisz się, śmiało”.
Co więcej, piloci wiedzieli, jak kończy się odmowa, bo mieli w pamięci lot do Gruzji w 2008 roku, kiedy inny pilot, który odmówił Lechowi Kaczyńskiemu lądowania, został potraktowany przez prezydenta jak tchórz. Oni to widzieli na własne oczy.
Poczucie presji rosło i odbierało im zdolność do racjonalnego i odpowiedzialnego zachowania.
Doszło do syndromu grupowego myślenia – emocjonalnej, chaotycznej komunikacji, osłabienia indywidualnej odpowiedzialności. Sprawy toczyły się siłą bezwładu.
Do tego dochodziły błędy techniczne i proceduralne: ignorowanie ostrzeżeń systemu TAWS (Terrain Awareness and Warning System), zignorowanie polecenia PULL UP, zbyt późna próba odejścia na drugi krąg, używanie autopilota w warunkach, które tego nie dopuszczały.
Szokujące, że piloci, zamiast kierować się wysokościomierzem barycznym z ustawionym na „zero" poziomem lotniska, zaufali wskazaniom wysokościomierza radiowego. Radiolokacja dawała im fałszywe poczucie bezpieczeństwa, bo przed lotniskiem był jar głęboki nawet na 60 m.
Informacje: „80 metrów, 60 metrów, 40 metrów„ i podawane już nerwowym głosem „20 metrów”, które znamy z zachowanych nagrań z kokpitu, dotyczyły wysokości nad jarem, a pas startowy był cały czas wyżej.
Sygnały rosyjskich kontrolerów lotu były niejednoznaczne, niezdecydowane. Powinni byli po prostu zamknąć lotnisko, co starali się potem ukryć, kłamiąc na temat swoich komunikatów.
Tak, ta tragedia była próbką polskiej, ale też po prostu ludzkiej głupoty, nieracjonalności decyzji, odklejenia umysłu od rzeczywistości.
Nie należy zrzucać całej winy ani na pilotów, ani na otoczenie prezydenta, które bardzo pragnęło, by Lech Kaczyński zdążył na uroczystości katyńskie, bo w grę wchodziła rywalizacja z premierem Donaldem Tuskiem. Tragiczny w skutkach błąd, czy raczej seria błędów, powstał na ich styku, zrodziła go fatalna komunikacja, nastawienie, aura, jaka powstała na pokładzie tego statku powietrznego, w którym mostek kapitański znalazł się na pokładzie.
Oburzające jest w tym nieszczęściu to, co z nim zrobiła polska prawica, na czele z Jarosławem Kaczyńskim. I nawet jego osobista tragedia, jaką możemy sobie łatwo wyobrazić, go nie usprawiedliwia.
Bo teoria zamachu smoleńskiego, która narodziła się z kilkumiesięcznym opóźnieniem, już po wyborach, które Jarosław Kaczyński przegrał, była monstrualnym wręcz kłamstwem, rozwijanym, podsycanym i politycznie wykorzystywanym, pomimo braku jakichkolwiek dowodów, wewnętrznych sprzeczności i oczywistej fałszywości argumentów.
Były więc opowieści o rozpylanej mgle, o dobijaniu rannych, o jednym, a potem dwóch wybuchach, a w ostatecznym „raporcie" pojawiła się teza, że samolot w ogóle nie uderzył w brzozę. Były tragikomiczne eksperymenty i nadęte wywody, i presja na ekspertów polskich, a nawet zagranicznych.
Zbudować narrację o zamachu było tym łatwiej, że tragedia o takim rozmiarze domaga się jakiegoś uzasadnienia, innego niż seria banalnych błędów i głupich decyzji.
Jak to ujmuje Andrzej Leder, „religia smoleńska” stała się kolejną wersją rytuału narodowych Dziadów. W polskiej tradycji prawda ofiary śmierci tragicznej, męczeńskiej, jest o wiele ważniejsza od banalnej prawdy faktu.
„Zagranie ciałem zmarłego prezydenta służyło pisaniu mitu Polaka zdradzonego, który dla nas zginął, zabity przez odwiecznych wrogów – Rosjan i to jeszcze z pomocą rodzimych zdrajców". Bo kto się w Polsce odwołuje do cieni zmarłych, może w Polsce powiedzieć wszystko.
Kaczyński mówił w Sejmie: „Nie wycierajcie swoich zdradzieckich mord nazwiskiem mojego świętej pamięci brata. Zabiliście go, jesteście kanaliami”. To nie była tylko ekspresja żalu. To była polityczna broń.
Z tej symboliki korzystało Prawo i Sprawiedliwość – a zwłaszcza Jarosław Kaczyński. Cała prawica, która najlepiej czuje się w roli ofiary, z entuzjazmem współtworzyła religię smoleńską, przy jej pomocy wygrywając wybory w 2015 roku.
Niewiele jest tak efektownych przykładów sytuacji, w których teoria spiskowa pozwoliła zdobyć władzę.
W porównaniu z religią smoleńską bledną nawet wołania Trumpa o ukradzionych mu wyborach 2020 roku.
Ten mit miał zdominować pamięć społeczną i wyznaczyć oś konfliktu politycznego: PiS jako formacja skrzywdzonych, zdradzonych, zamordowanych – a po drugiej stronie winni: PO, Tusk, „elity”. Dziś traci na szczęście siłę rażenia, cokolwiek by Kaczyński nie mówił pod Pałacem Prezydenckim.
10 kwietnia 2025 roku zamiast wspólnoty pamięci, mamy jednak wciąż dwa równoległe światy – jeden oparty na faktach, drugi – na teoriach spiskowych i politycznym micie. Ofiary tej tragedii, w tym prezydent Lech Kaczyński, bez własnej wiedzy i zgody, nadal grają rolę skrzywdzonych o świecie.
Przy okazji zapominamy o blisko 22 tysiącach ofiar katyńskiego ludobójstwa. A wobec agresji na Ukrainę pamięć o tamtej rosyjskiej zbrodni nabiera przecież w straszny sposób aktualności.
Założyciel i redaktor naczelny OKO.press (2016-2024), od czerwca 2024 redaktor i prezes zarządu Fundacji Ośrodek Kontroli Obywatelskiej OKO. Redaktor podziemnego „Tygodnika Mazowsze” (1982–1989), przy Okrągłym Stole sekretarz Bronisława Geremka. Współzakładał „Wyborczą”, jej wicenaczelny (1995–2010). Współtworzył akcje: „Rodzić po ludzku”, „Szkoła z klasą”, „Polska biega”. Autor książek "Psychologiczna analiza rewolucji społecznej", "Zakazane miłości. Seksualność i inne tabu" (z Martą Konarzewską); "Pociąg osobowy".
Założyciel i redaktor naczelny OKO.press (2016-2024), od czerwca 2024 redaktor i prezes zarządu Fundacji Ośrodek Kontroli Obywatelskiej OKO. Redaktor podziemnego „Tygodnika Mazowsze” (1982–1989), przy Okrągłym Stole sekretarz Bronisława Geremka. Współzakładał „Wyborczą”, jej wicenaczelny (1995–2010). Współtworzył akcje: „Rodzić po ludzku”, „Szkoła z klasą”, „Polska biega”. Autor książek "Psychologiczna analiza rewolucji społecznej", "Zakazane miłości. Seksualność i inne tabu" (z Martą Konarzewską); "Pociąg osobowy".
Komentarze