W ostatnich dniach uwagę moją przykuły 4 dane liczbowe podane przez portal „Rynek Zdrowia”. Dane te nie należą do optymistycznych. Dotyczą dostępności lekarzy, programu profilaktyka 40+, opieki skoordynowanej i ośrodków zdrowia prokreacyjnego. Poprosiłem o komentarz Rafała Halika, specjalistę w zakresie zdrowia publicznego.
Od blisko 4 lat piszę do OKO.press na temat naszego systemu opieki zdrowotnej. To dla Was, drodzy czytelnicy, przeglądam regularnie specjalistyczne portale zdrowotne, starając się wyłowić ważne i/lub interesujące wiadomości.
W ostatnich dniach uwagę moją przykuły 4 dane liczbowe podane przez portal medyczny „Rynek Zdrowia”. Postanowiłem podzielić się nimi z czytelnikami OKA, licząc, że nie natrafiliście państwo na nie w innych mediach. Ryzyko jest niewielkie, ponieważ nie przykuły one uwagi mainstreemowych mediów.
Dane te nie należą do optymistycznych. I dlatego redaktorka OKA Miłada Jędrysik poprosiła mnie o uzupełnienie ich komentarzem „kogoś mądrego”, kto powiedziałby, co zrobić, żeby sytuacja się poprawiła. „Dziennikarstwo solucjonistyczne [ang. Solutions Journalism, czyli dziennikarstwo szukające rozwiązań problemów], a nie samo narzekanie” – napisała redaktorka.
Poprosiłem o komentarz do poszczególnych danych pana Rafała Halika, epidemiologa, specjalistę w zakresie zdrowia publicznego.
Cykl „SOBOTA PRAWDĘ CI POWIE” to propozycja OKO.press na pierwszy dzień weekendu. Znajdziecie tu fact-checkingi (z OKO-wym fałszometrem) zarówno z polityki polskiej, jak i ze świata, bo nie tylko u nas politycy i polityczki kłamią, kręcą, konfabulują. Cofniemy się też w przeszłość, bo kłamstwo towarzyszyło całym dziejom. Będziemy rozbrajać mity i popularne złudzenia krążące po sieci i ludzkich umysłach. I pisać o błędach poznawczych, które sprawiają, że jesteśmy bezbronni wobec kłamstw. Tylko czy naprawdę jesteśmy? Nad tym też się zastanowimy.
13 października 2022 „Rynek Zdrowia” podał informację, że w 56 polskich gminach nie działa żaden POZ.
Wiadomość ta ujrzała światło dzienne za sprawą interpelacji posłanki Anity Kucharskiej-Dziedzic wraz z posłankami i posłami Koalicyjnego Klubu Parlamentarnego Lewicy do ministra zdrowia z 4 lipca 2022. Interpelacja dotyczyła braku lekarzy rodzinnych.
Jedno z zadanych przez posłów pytań brzmiało: „W ilu gminach w Polsce nie funkcjonuje żadna przychodnia podstawowej opieki zdrowotnej?”
W odpowiedzi wiceminister zdrowia Piotr Bromber podał, iż „zgodnie z danymi sprawozdawczymi z NFZ za ostatni w pełni sprawozdany rok (2020), będącymi w dyspozycji Ministerstwa Zdrowia, wskazać należy, iż w 13 województwach znajdują się gminy, w których nie ma placówek podstawowej opieki zdrowotnej (POZ). W sumie w całej Polsce w 56 gminach nie ma żadnej placówki POZ”.
Trochę to dziwne, że we wrześniu 2022 (odpowiedź wiceministra nosi datę 21 września 2022) ministerstwo nie dysponuje danymi NFZ za rok 2021. Nie wiemy więc, czy w trudnym pandemicznym 2021 roku sytuacja się poprawiła, czy pogorszyła.
„Jednak należy zauważyć, że większość z tych gmin to tzw. »gminy obwarzankowe«, zlokalizowane blisko miast posiadających POZ (41 z 56)” – uspakajał wiceminister Brobmer.
A na pytanie posłanek i posłów „W jaki sposób mieszkańcy gmin, w których nie ma żadnej przychodni POZ, mogą uzyskać podstawową opiekę medyczną?” - urzędnik odpowiedział: „Wybór świadczeniodawcy POZ formalnie nie jest ograniczony miejscem zamieszkania danej osoby. Zatem dana osoba może wybrać świadczeniodawcę również w innym miejscu niż miejsce zamieszkania, które z określonych względów będzie dla niej korzystniejsze pod względem logistycznym”.
Zaiste, jeśli w gminie X nie ma żadnego lekarza rodzinnego, trudno wybrać świadczeniodawcę we własnym miejscu zamieszkania. Dlatego zdecydowanie „korzystniejsze pod względem logistycznym” będzie szukanie najbliższej placówki POZ 10/20/30/40 km dalej.
Sławomir Zagórski, OKO.press: 56 gmin w Polsce (na 2489) nie ma żadnego lekarza rodzinnego. Jest się czym przejmować?
Rafał Halik: Prawdę powiedziawszy to żadna nowość. Od dawna wiadomo, że do niektórych miejscowości lekarze tylko dojeżdżają. A gdzie indziej nie ma ich w ogóle.
Za PRL mieliśmy centralizację ochrony zdrowia i przychodnie rejonowe. Pod koniec lat 90. wprowadzono instytucję lekarza rodzinnego. I to miał być powrót do polskiej tradycji lekarza jako kogoś, kto opiekuje się miejscową ludnością, zna swoich pacjentów, podtrzymuje lokalną wspólnotę. Ba, pełni też rolę kulturotwórczą.
Lekarz rodzinny miał być takim „gatekeeperem”, czyli odźwiernym, który inicjuje proces leczniczy, tj. decyduje, kto wchodzi do systemu zdrowia, a kto nie.
Miał naprowadzać pacjentów, którzy tego potrzebowali, na ścieżkę leczniczą, a następnie koordynować ich ruch w systemie. Chodziło głównie o to, by pacjenci nie zgłaszali się od razu do szpitali. Jak wiadomo, szpital, oprócz tego, że jest niezdrowy dla człowieka, to jeszcze jest drogi dla systemu.
Lekarze rodzinni mieli więc dbać o to, by pacjent, jak się rozchoruje, był w domu, na miejscu i był dobrze zaopiekowany.
Wskazywano też, że lekarze rodzinni będą pełnili istotną rolę w kwestii czujności onkologicznej. Czyli z masy swoich pacjentów wyłapywali w porę tych, u których mógł się rozwinąć lub już się rozwinął nowotwór.
Pomysł w zasadzie niezły?
Zgoda, ale przy okazji wprowadzono niezbyt fortunny system wynagradzania. Mianowicie lekarzy rodzinnych postanowiono opłacać od głowy. Innymi słowy, ustalono tzw. stawkę kapitacyjną. I to bardzo zdemoralizowało lekarzy rodzinnych, bo oni robili wszystko, żeby mieć na liście jak najwięcej pacjentów, ale jednocześnie, żeby ich nie leczyć, tylko zgarniać pulę do kieszeni.
W efekcie część pacjentów w ogóle nie znała swoich lekarzy rodzinnych, a lekarze nie byli w żaden sposób zmotywowani, żeby się udzielać. Lekarz tracił wspomnianą funkcję odźwiernego, zaś strumienie pacjentów od razu kierowały się na SOR i do szpitali.
Ludzie zaczęli traktować lekarza rodzinnego wyłącznie jako źródło recept. A jeśli rzeczywiście im coś dolega, to najpierw czekają, a jak się pogorszy, to z miejsca lądują na SOR-ze. I po powrocie znów chodzą do POZ po recepty.
Dodatkowo nakłada się na to deficyt lekarzy w naszym systemie i to, że lekarze nie chcą robić specjalizacji lekarza rodzinnego. Bo to jednak ciężka i dość słabo płatna praca. A przy okazji naprawdę trudna specjalizacja, wymagająca zarówno kompetencji komunikacyjnych jak i szerokiej i głębokiej wiedzy medycznej.
Zmartwił mnie pan. Wydawało mi się, że w tej mizerii naszego systemu ochrony zdrowia POZ działa jeszcze nie najgorzej. Lekarze rodzinni są zorganizowani, walczą o swoje prawa. Na niektórych terenach wiejskich POZ-ty robią naprawdę dobrą robotę.
Naturalnie, są lekarze rodzinni, którzy kierują się etosem. Ale bywają też niestety i tacy, którzy robią wszystko, żeby pacjentów nie widywać. Dodajmy, że część winy spada też na pacjentów, którzy wolą chodzić do szpitala i do specjalisty niż do lekarza rodzinnego.
Tak czy inaczej, system POZ nie do końca funkcjonuje tak, jak powinien. Owszem - są obszary, gdzie to działa. Ja sam u siebie, w Pruszkowie, mam lekarza rodzinnego, który jest zaangażowany w ruchu lekarzy rodzinnych i jestem bardzo zadowolony z jego opieki. Ale niektórzy moi sąsiedzi są zapisani do innego lekarza rodzinnego, który jest znany w Pruszkowie z tego, że wypisuje recepty i skierowania, tylko trzeba po nie pójść. Niektórym to odpowiada, takie funkcjonowanie.
Powiedzmy sobie, że cała ta sytuacja to również wina słabej edukacji zdrowotnej naszego narodu i kompetencji zdrowotnych, czyli wiedzy o tym, jak sobie radzić z problemami zdrowotnymi i jak nawigować w systemie.
Polacy przyzwyczaili się, że lekarz rodzinny w pewnym sensie pacjentowi się należy. I wobec tego ministerstwo powinno coś robić z białymi plamami, gdzie tego POZ nie ma.
W Polsce nie ma chyba przepisu, który by gwarantował dostęp do lekarza w promieniu iluś kilometrów od miejsca zamieszkania?
Tutaj jest ciekawa historia. Bo w ustawodawstwie jest zapisane, że to gmina, czyli samorząd ma zapewniać nasz podstawowy dostęp do opieki zdrowotnej. Tylko że system wynagradzania jest nie samorządowy, lecz scentralizowany.
Podmiotom samorządowym nie jest łatwo organizować POZ, ponieważ mamy krótką kołdrę z lekarzami. I co ma zrobić gmina, jeśli lekarz rodzinny w miejscowym ośrodku zdrowia idzie na emeryturę, a na jego miejsce nie ma chętnych?
Właśnie taki scenariusz grozi w mojej małej gminie. Może pani wójt wyskrobie więcej pieniędzy i ktoś się na to miejsce skusi. A może dołączymy to tych 56 gmin bez POZ.
Wójt nie przestanie być wójtem, jeśli lekarza nie ściągnie. Ten problem dotyczy także szpitali. Są szpitale powiatowe, gdzie lekarze – np. radiolodzy – wyłącznie dojeżdżają.
To są właśnie objawy dojścia do ściany z pewnymi problemami, które mieliśmy już wcześniej i których przez lata nie tykaliśmy, licząc, że jakoś to będzie.
Wielu lekarzy nie chciało pracować na wsi, bo zdawali sobie sprawę, że finansowo się to nie opłaca wobec nakładu sił, jakich ta praca wymaga.
Poza tym są gorsze perspektywy rozwoju zawodowego, douczania się, które jest obowiązkową częścią zawodów medycznych. Wielu decydentów wiedziało o tym od dawna. Ale dopóki wszystko się kręci, udajemy, że problemu nie ma.
Mieliśmy jednak szukać recept.
Teraz prawdę powiedziawszy jedyne wyjście to zagwarantować jakieś ekstra pieniądze za służbę na terenie niezurbanizowanym.
Co prawda, przy tegorocznych podwyżkach stawek kaptacyjnych podniesiono ryczałtowy dodatek za pracę w obszarach nisko zurbanizowanych i peryferyjnych, ale wydaje się, że ten dodatek nadal nie jest nazbyt atrakcyjny przy takim ogromie pracy i przy obecnej skali inflacji.
Wiele krajów już dawno wprowadziło specjalne dodatki motywacyjne dla lekarzy rodzinnych uzależniony od sukcesu leczniczego. Np. za każdy kilogram zrzucony przez cukrzyków albo za mniejszą liczbę pacjentów, którzy się zgłoszą z nadciśnieniem do szpitala. My też powinniśmy o czymś takim pomyśleć.
13 października 2022 „Rynek Zdrowia”, powołując się na PAP, podał informację o wystąpieniu wiceministra zdrowia Waldemara Kraski przed kamerą TVP Info. Urzędnika zapytano o program badań profilaktycznych 40+, który do tej pory cieszył się niewielkim zainteresowaniem.
„Z możliwości wykonania badań w ramach tego programu skorzystało 760 tys. Polaków” – odparł wiceminister. „Nie jest to może rewelacyjna liczba” – dodał.
Przypomnijmy. Program Profilaktyka 40+ ruszył 1 lipca 2021. Początkowo PiS obiecywał wprowadzenie bezpłatnych badań profilaktycznych jeszcze przed wyborami parlamentarnymi w 2019 roku. Był to jeden z punktów tzw. nowej piątki Kaczyńskiego, a więc obietnic, które w wypadku wygranej rząd PiS miał spełnić w ciągu pierwszych 100 dni urzędowania.
Do spełnienia obietnicy jednak nie doszło, a potem przyszła pandemia i plany trzeba było zawiesić na kołku. Na ponad rok. Odgrzano je w „Polskim Ładzie” i z wielkimi fanfarami ogłoszono tuż przed startem, niecałe półtora roku temu.
Przygotowano zestaw podstawowych badań (nieco innych dla kobiet i dla mężczyzn). Uproszczono procedurę zapisu. Wystarczyło wejść na Indywidualne Konto Pacjenta i wypełnić samemu stosowną ankietę lub zadzwonić na infolinię pod numer 22 735 39 53 i wypełnić ankietę tą drogą. Wkrótce otrzymywało się e-skierowanie na badania, które można było wykonać w dowolnym punkcie, który przystąpił do programu, bez konieczności zapisu.
Skorzystałem z tej oferty. Okazuje się, że jestem jedną z ponad miliona 100 tys. osób, które wypełniły ankietę (tyle ich wypełniono od lipca 2021 do lipca 2022). Jednak blisko połowa z nich poprzestała na tym kroku i na badania już nie dotarła. Ja byłem konsekwentny. Odebrałem wyniki poprzez internet i na tym działanie programu się skończyło.
Ponieważ umiem czytać wyniki badań, zorientowałem się, które z nich wymagają rozmowy z lekarzem. Niestety, ministerstwo nie przewidziało, że wiele osób będzie miało z tym kłopot. Lekarze rodzinni nie otrzymali zaś żadnej finansowej zachęty, żeby zainteresować się programem, wysyłać pacjentów na badania, a przede wszystkim omówić z pacjentami ich wyniki.
Cały program niestety w dużej mierze spalił na panewce. Początkowo planowano, że będzie trwał do końca 2021 roku, potem przedłużono termin do końca 2022. Teraz zapadła decyzja o kolejnym roku. Jest też mowa o nowej kampanii edukacyjnej, a także o zachętach w postaci loterii.
W lipcu 2022 ministerstwo zapowiadało, że loteria ruszy „zaraz po wakacjach”. Nagrodami mają być karty z dostępem do obiektów sportowych w całym kraju. Ostatecznie loterię zaplanowano na 15 listopada 2022. Usiłowałem się na nią zarejestrować poprzez IKP – bez powodzenia. Zrobię to za pośrednictwem infolinii 22 735 39 53.
W lipcu 2022 zapowiedziano też w końcu finansowe zachęty dla przychodni POZ. „Wypracowujemy obecnie finalną formułę tej premii tak, by z jednej strony dać gratyfikację za to, że personel POZ pomoże - szczególnie osobom starszym - wypełnić ankietę, ale chcemy przede wszystkim docenić podmioty medyczne za to, że ich pacjent przejdzie badania "Profilaktyki 40 plus" - wyjaśniał w połowie br. prezes NFZ Filip Nowak.
Tak czy inaczej, przedsięwzięcie trudno uznać za udane. 760 tys. przebadanych do tej pory to zaledwie 3,8 proc. uprawnionych (mamy ok. 20 mln obywateli w wieku 40+).
„Nie jest to może rewelacyjna liczba” – konstatuje wiceminister Kraska. Powiedziałbym raczej, że tragicznie niska liczba.
Wygląda też na to, że ministerstwo od początku nie liczyło na sukces. Na cele programu zabezpieczono bowiem zaledwie 500 mln zł, a za tyle da się wykonać ok. 4 mln badań.
Minister zdrowia Adam Niedzielski przyznał latem 2022, iż „Minimum tego, czego oczekujemy po Profilaktyce 40 Plus” to 2 mln badań. A zatem ministerstwo zadowoliłoby się, jeśli co dziesiąty uprawniony skorzystałby z oferty. To doprawdy mało ambitny cel. No ale biorąc pod uwagę, że przez ponad rok na badania dotarł zaledwie co dwudziesty piąty…
Wychodzimy z pandemii, borykamy się z długiem zdrowotnym. Władza zapowiedziała szumnie w Polskim Ładzie „ocenę sytuacji zdrowotnej po pandemii” w postaci programu Profilaktyka 40+. Dlaczego Polacy nie korzystają z tej oferty?
Rafał Halik: Bo zamiast akcji trzeba było wcześniej pomyśleć o edukacji zdrowotnej. To bardzo zaniedbana w Polsce sprawa.
O potrzebie edukacji zdrowotnej mówiono już przy Okrągłym Stole. Już wtedy wskazywano, że wraz z przemianą demokratyczną trzeba będzie wprowadzać zdrowie publiczne. Że dzieciaki powinny rosnąć wraz z edukacją zdrowotną od przedszkola.
Wiem, że to brzmi ogólnikowo, ale to bardzo ważna rzecz, bo to buduje tzw. kompetencje zdrowotne. Czyli od dziecka mamy świadomość co robić ze swoim zdrowiem, jak je utrzymywać i mamy wbudowane pewne odruchy.
Jak widzimy, że w kupie jest krew, to nie wpadamy w panikę i nie myślimy od razu, że mamy raka i lepiej z tym do nikogo nie iść. Tak samo mamy pewne nawyki żywieniowe, które z latami wchodzą w krew.
Niestety, kompetencje zdrowotne u Polaków są niskie i tak było od zawsze. Widzieliśmy to świetnie podczas pandemii.
I to pierwsza przyczyna, dlaczego ludzie nie chcą się zgłaszać.
Ludzie nie czują potrzeby badania?
Tak. A druga sprawa, że nawet jak uznają, żeby się przydało, to są tym przerażeni. Dlaczego? To też kwestia świadomości. Nie idą, bo się boją choroby.
Nie idę się zbadać, bo wykryją mi raka i co wtedy?
I umrę, po prostu. Albo stracę robotę. Albo będą mnie wytykać palcami.
Niektórzy też myślą tak: „Wykryją mi raka i jak ja się ogarnę z tym leczeniem? Nie będę przecież stać w kolejkach. A do tego nie stać mnie na leki”. Tu swoje odgrywa też kwestia konieczności konfrontowania się z niewydolnościami systemu.
Mamy w Polsce bardzo niską zgłaszalność na badania przesiewowe w kierunku raka piersi i raka szyjki macicy. I co z tego, że wprowadziliśmy karty DiLO [Diagnostyki i Leczenia Onkologicznego], skoro człowiek i tak gubi się w zawiłościach systemu i nie wie, jaki jest plan leczenia, kto tego pilnuje. Dlatego też wszelkie próby wprowadzenia koordynacji trzeba traktować pozytywnie i wspierać.
A może jednak specjalna akcja badań po pandemii ma sens? Może trzeba do tego ludzi zmusić poprzez zakład pracy? Gdyby ministerstwo poprosiło pana o sugestie, co by pan doradził?
Żartobliwie rzecz ujmując, można to zrobić systemem takim jak obecnie rosyjskie wojskowe komendy uzupełnień wykonują plany mobilizacyjne, czyli wysłać ludzi w teren, którzy w różnych miejscach życia społecznego będą robić „łapankę”. A więc np. poprzez zakłady pracy szkoły, urzędy publiczne, ale nie zasadzie łapanki, lecz zachęty. Np. w postaci płatnego wolnego dnia od pracy.
Inny pomysł to zapłata za udział w badaniach w postaci bonów towarowych. Przy niskiej świadomości takie zachęty materialne działają.
Więc jak się zgłosisz, dostaniesz bony do sklepu na zdrowe produkty albo karnet na basen lub do siłowni.
Tego jednak nie zrobiono, dopiero niedawno mówi się o jakiejś loterii.
Ten program od początku zakładał wydanie niedużej sumy pieniędzy. Liczono chyba głównie na efekt propagandowy?
To nasza polska rzeczywistość - robienie pewnych rzeczy dość romantycznie. „O, patrzcie, robimy badania dla 40-latków!”. A realizacja? No, jakoś to będzie. Ważne, że pomysł dobry i szczytna idea.
Kompozytor przecież jak wymyśli dobry kawałek, to nie zapisuje tego na pięciolinii i publikuje i wszyscy są zachwyceni. Tak naprawdę wtedy dla kompozytora zaczyna się najgorsza robota: rozpisanie wszystkiego na partyturze, na instrumenty, pomysły na zaangażowanie wykonawców i artystów. To od tego zależy sukces, a nawet od oświetleniowców w miejscu wykonania.
Tak samo jest z każdym projektem: wszystko trzeba misternie zorkiestrować, zaplanować, zorganizować specjalistów od zarządzania, zidentyfikować potencjalne problemy, by je w porę rozbroić, wypracować procedury, system zapewniania jakości, zaplanować wdrożenie krok po kroku. Niestety, my w Polsce w wielu sferach jakoś tego nie potrafimy.
Przykładowo można było od początku zrobić porządną kampanię medialną i można było skorzystać z nauki, jaką dała w tym względzie kampania ze szczepionkami przeciw COVID-19, bo tutaj nawet decydenci przyznają się do pewnych niepowodzeń.
Można było pozyskać organizacje pracodawców, związki zawodowe, organizacje pacjentów oraz lekarzy i z nimi się naradzić, jak zrobić odpowiednie zachęty.
Powiedzmy sobie szczerze - chodzenie na badania nie jest żadną przyjemnością. Zapoznawanie się z wynikami badań jest stresujące. Musi być więc jakieś wynagrodzenie tego stresu, tego poświęcenia.
Co innego, jeżeli ludzie badają się na skutek samej edukacji zdrowotnej. Idą z marszu na badania i nie trzeba żadnej dodatkowej motywacji. Ale przy naszej niskiej – jak mówiłem - świadomości na temat zdrowia, trzeba bardziej używać tej marchewki. Trzeba się zastanowić jak sprytnie ową marchewkę ludziom zaoferować, żeby ostatecznie poszli na badania.
Zrobienie skutecznej kampanii medialnej nie jest takie proste.
Trzeba pamiętać, że odbiorcy mają dziś zupełnie inna świadomość medialną. Można więc wydać trochę pieniędzy na influencerów. I np. znany ze swojej witalności influencer robi jakieś sweet focie, że właśnie idzie na badanie dla 40-latków.
Można wręcz zawiralować sieć czymś takim. Są specjaliści od tego. Można różne głupoty ludziom wciskać, więc nie rozumiem, dlaczego nie można byłoby „wcisnąć” badań dla 40-latków.
23 października 2022 "Rynek Zdrowia" informuje: "Pierwsza przychodnia w kraju z opieką koordynowaną. Tu zlecą nowe badania na koszt NFZ".
Przychodnia CenterMed w Katowicach jest pierwszą placówką POZ w kraju, z którą podpisano umowę na realizację opieki koordynowanej. Na uroczystość podpisania umowy do Katowic wybrał się specjalnie minister zdrowia Adam Niedzielski. „To fundamentalna zmiana modelu funkcjonowania podstawowej opieki zdrowotnej” – ocenił urzędnik.
O tym, czym ma być opieka koordynowana i w jakich rodziła się bólach, a także, dlaczego jej wprowadzenie będzie trudne, pisaliśmy szczegółowo w OKO.press.
Dr Tomasz Zieliński, lekarz rodzinny z Wysokiego i Zakrzewa w woj. lubelskim, wiceprezes Porozumienia Zielonogórskiego, tłumaczył, iż opieka ta powinna skrócić ścieżkę diagnostyczną, uprościć monitorowanie choroby i postępowanie w przypadku, gdy chory nie wymaga bardzo skomplikowanego leczenia specjalistycznego.
Takie są założenia tej zmiany. „W rzeczywistości jednak niewiele po 1 października 2022 się zmieni. Bo mało kto do nowych umów przystąpi, a już szczególnie trudne będzie to dla małych podmiotów” – zaznaczył dr Zieliński.
Jedną z barier wprowadzania opieki koordynowanej będzie zdaniem naszego rozmówcy brak pieniędzy dla koordynatorów. To oni mają być „solą” nowego systemu. Będą prowadzić pacjenta za rękę, szukać dla niego specjalisty, umawiać na badanie.
„Pacjent będzie na poziomie POZ prowadzony w sposób kompleksowy. Jeżeli będzie potrzebował wizyty specjalisty, nie będzie musiał krążyć w ramach samodzielnego umawiania się czy poszukiwania, gdzie ta wizyta ma się odbyć, bo przychodnia, gdzie znajduje się lekarz rodzinny, zapewni możliwość konsultacji u tego specjalisty. To koordynator będzie umawiał pacjentowi wizytę” - tłumaczył w Katowicach minister zdrowia.
Niestety, wyszło jak zwykle. Chcemy coś zrobić, ale kołdra okazuje się za krótka. Więc z fanfarami wprowadzamy zmianę, a że nie będzie koordynatorów, to już nie nasz problem.
Sam tryb wprowadzania opieki koordynowanej pokazuje, jak bardzo jest to robione „po polsku”. Najpierw długie, wielomiesięczne dyskusje. Potem cisza. A następnie ogłaszamy nagły termin startu... nic. Kolejne 3 tygodnie zajmuje przygotowywanie papierów. I drugi sukces – pierwsza podpisana umowa.
Ale w kolejce są następne placówki. „Na podpisanie czeka kilkadziesiąt kolejnych umów z POZ, które złożyły do NFZ wnioski o prowadzenia opieki koordynowanej” – poinformował w Katowicach minister.
W Polsce działa 21,5 tys. przychodni, więc jeśli opiekę koordynowaną poprowadzi wkrótce kilkadziesiąt z nich, to sukces będzie chyba porównywalny z Profilaktyką 40+, choć procentowo jeszcze mniej wyraźny. No, ale od czegoś trzeba zacząć.
„Według ankiety przeprowadzonej wśród organizacji członkowskich Federacji Porozumienie Zielonogórskie – największego branżowego podmiotu tego rodzaju, ilość przychodni wyrażających gotowość wejścia do projektu na obecnych warunkach nie stanowi nawet 10 proc.” – donosił 21 października 2022 „Rynek Zdrowia”. I dalej: „Oznacza to, że 90 proc. poradni nie ma możliwości zapewnienia swoim pacjentom opieki koordynowanej”.
„Sukces kolejnej reformy POZ jest zagrożony faktem braku podobnych reform w AOS [Ambulatoryjna Opieka Specjalistyczna] i szpitalnictwie, czyli całym systemie ochrony zdrowia” - powiedziała z kolei podczas XVIII Forum Rynku Zdrowia dr Agnieszka Jankowska-Zduńczyk, prezes zarządu Stowarzyszenia Kolegium Lekarzy Rodzinnych w Polsce.
Uda się nam ta opieka koordynowana?
Rafał Halik: Mam dużo obaw, choć samo założenie jest wręcz modelowe i wymierzone w wiele problemów, z jakimi boryka się POZ. Kłopot w tym, że koordynacja jest ograniczona do POZ, a tymczasem powinna objąć cały system opieki zdrowotnej.
To tak, jakby budować nagle autostradę na jednym odcinku polnej drogi. Jeżeli mamy koordynatora tylko w POZ, to on może nawet doprowadzi pacjenta do pewnego miejsca, ale potem już wszystko się zatka.
Przykład pierwszy z brzegu to specjalistyka, gdzie niektórzy pacjenci muszą czekać nawet rok na poradę specjalistyczną.
Po to, żeby to naprawdę działało, trzeba dokonać kompletnej informatyzacji całego systemu. Trzeba zająć się deficytami w opiece specjalistycznej oraz możliwością zarządzania ścieżkami pacjentów pomiędzy różnymi placówkami ochrony zdrowia.
Np. po to, żeby po wypisie szpitalnym można było od razu ustalić wizytę u specjalisty oraz harmonogram rehabilitacji w miejscu zamieszkania pacjenta. Albo, żeby szpital sygnalizował innym szpitalom i placówkom, że może przyjąć pacjenta np. na neurologię.
I dopiero wtedy koordynatorzy będą w stanie umawiać na bieżąco pacjentów na leczenie szpitalne, na rehabilitację i czuwać nad wszystkimi ścieżkami chorych w systemie.
A jak my daleko jesteśmy od pełnej informatyzacji?
No, jeszcze nam trochę brakuje.
Mamy już wprawdzie elektroniczne recepty, skierowania i teleporady. Mamy system IKP, który rozwija się w pożądanym kierunku. Więc teraz mamy mieć koordynatorów. Tylko że oni będą raczej siedzieć przy telefonie, bo nie wszędzie w małych placówkach jest komputer, działa sieć, no i brakuje narzędzi w systemie.
Ponadto nie każdy może być takim koordynatorem. Do tego trzeba znać realia medycyny, zasady dobrej komunikacji z pacjentami, a przede wszystkim procedury leczenia osób z różnymi chorobami. W obecnych realiach takimi koordynatorami może być personel medyczny, ale po to właśnie powołujemy tych koordynatorów, by w koordynację nie był zaangażowany ten personel.
Polska szczyci się dziś jednymi z najniższych kosztów administracji w ochronie zdrowia w Europie. Ale to żaden powód do zaszczytu. Praca administracyjna jest często zepchnięta na personel leczniczy.
W imię oszczędności przez dziesięciolecia eliminowano profesjonalny personel administracyjny. W efekcie mamy dziś niewiele np. profesjonalnych sekretarek medycznych, które potrafią przygotować kartę wypisową z leczenia szpitalnego dla lekarza do sprawdzenia i do podpisu. Musi to często robić własnoręcznie lekarz.
Ponadto – jak sam pan mówi – wynagrodzenia dla koordynatorów są symboliczne, a proszę mi wierzyć, to nie jest zajęcie typu dorabianie studenta na infolinii gazowni. Nie sądzę np., żeby pani doktor, która się panem zajmuje w gminnej placówce, chciała takiego koordynatora w postaci nisko opłacanego studenta praktykanta, który nie zna schematów np. diagnozowania i leczenia chorób onkologicznych.
Pytałem. Powiedziała, że na pewno w to nie wchodzi. Usiłuję jednak bronić urzędników, że sam pomysł, iż ktoś prowadzi mnie za rękę w systemie, nie jest zły.
Ale najpierw musimy mieć infrastrukturę, jakiś szkielet, na którym ta koordynacja się opiera. Robienie rewolucji w jednym odcinku, kiedy reszta nie jest do tego dostosowana, nie bardzo ma sens.
Koordynacja musi być także np. na poziomie szpitali. Zbudujmy system informatyczny wzajemnej koordynacji pomiędzy podmiotami leczniczymi. Trzeba też skoordynować ochronę zdrowia ze świadczeniami opieki społecznej, po to, by pacjenci wymagający długoterminowej pielęgnacji bądź interwencji socjalnych (np. pacjenci z problemami zdrowia psychicznego) mogli być od razu zaopiekowani socjalnie.
Nie śmieszy pana, że świętujemy podpisanie pierwszej umowy 3 tygodnie po wejściu w życie rozporządzenia ministra zdrowia o starcie opieki koordynowanej? Robimy coś, ale na aby, aby.
Mam tylko nadzieję, że nie będzie potem zrzucania odpowiedzialności na lekarzy rodzinnych. Że nie chcą. I na samorządy. Będzie za to szybka ocena, co zawiodło i konsekwentne eliminowanie problemów.
Gdybym był decydentem, skupiłbym się na koordynacji wewnątrz systemu. I na silnej informatyzacji.
Mieszkam obecnie z powodów rodzinnych jedną nogą w Danii. Tu wszystko, jeśli chodzi o opiekę zdrowotną, jest zelektronizowane. Lekarz ma dostęp do wszystkich informacji na temat procesu leczniczego. Gdzie się leczę, jak się leczę, jakie biorę lekarstwa. Doprowadźmy do czegoś takiego u nas.
20 października 2022 „Rynek Zdrowia” informuje za PAP: „Ministerstwo zdrowia przeznaczy 34 mln zł na utworzenie nowych ośrodków zdrowia prokreacyjnego. Mają leczyć niepłodność”.
I dalej: „Ustaleniem i leczeniem przyczyn niepłodności u młodych par mają zajmować się ośrodki zdrowia prokreacyjnego, które ministerstwo zdrowia chce utworzyć w każdym województwie”.
„Chcemy, aby badanie niepłodności przebiegało równolegle u kobiety i mężczyzny. Czas ma znaczenie, dlatego ważne, aby diagnoza była wykonana jednocześnie i szybko” – poinformował wiceminister zdrowia Waldemar Kraska.
Kraska wystąpił na konferencji naukowej w trakcie III Kongresu Demograficznego. Oznajmił, że od 2016 r. działa rządowy program kompleksowej ochrony zdrowia prokreacyjnego, „którego głównym celem jest zwiększenie dostępności do wysokiej jakości kompleksowej opieki w obszarze zdrowia prokreacyjnego, z uwzględnieniem świadczeń z zakresu diagnostyki i leczenia niepłodności”.
„W nowej edycji programu planowane jest utworzenie specjalistycznych centrów zdrowia prokreacyjnego. Chcielibyśmy, aby przynajmniej po jednym ośrodku referencyjnym było w każdym województwie” - wyjaśnił minister.
W planach jest powstanie 12 takich ośrodków w kraju, wyposażonych w nowoczesny sprzęt, sale wykładowe, zabiegowe i operacyjne, szkoły rodzenia czy oddział neonatologii. „W tym roku przeznaczymy na ten program 34 mln zł” – dodał urzędnik.
Problem w tym, że rządowy program kompleksowej ochrony zdrowia prokreacyjnego jest mocno zideologizowany.
Mowa w nim więc głównie o diagnostyce niepłodności. A z tego raczej dzieci nie przybędzie, choć naturalnie dobrze wiedzieć, dlaczego nie można doczekać się potomstwa.
Jeśli leczenie, to wyłącznie chirurgia i farmakoterapia. O wspomaganym rozrodzie, o technikach in vitro, program milczy. Jak czytamy w dokumencie pt. „Rządowy program kompleksowej ochrony zdrowia prokreacyjnego w Polsce na lata 2021-2023", szczegółowe cele programu to:
Jeszcze „ciekawsze” są mierniki efektywności programu. Są to:
Wreszcie na końcu jest mowa o liczbie ciąż potwierdzonych biochemicznie – „wskaźnik docelowy 15 proc. par, u których zakończono leczenie niepłodności w ramach programu”.
Tak jakby wcale nie o dzieci tu chodziło. 15 proc. ciąż potwierdzonych biochemicznie (a nie urodzonych dzieci) to mało ambitny jak na XXI wiek cel. Wiadomo, że nowoczesne metody wspomaganego rozrodu mają znacznie wyższą skuteczność. A osiągnięcie nawet wspomnianych 15 proc. bez in vitro będzie bardzo trudne.
Jak donosiło w październiku 2018 roku radio TOK FM, „Dzięki działającemu w czasach rządów PO-PSL programowi in vitro urodziło się ponad 21 tys. niemowląt. Rząd PiS z refundacji zabiegów zrezygnował i postawił na naprotechnologię. Metoda ma 5 proc. skuteczności. W efekcie przez 2 lata urodziło się zaledwie 70 dzieci”.
W OKO.press również opisywaliśmy niesłychany sukces zamkniętego w 2016 roku rządowego programu „Leczenie Niepłodności Metodą Zapłodnienia Pozaustrojowego” i porażkę nowego PiS-owskiego programu opartego na naprotechnologii.
Ale rząd oficjalnie wspiera prokreację. Co z tego, że w dużej mierze kolejne miliony pójdą w błoto?
Rząd chce leczyć niepłodność metodami, które nie skutkują. Czy pana zdaniem nie powinna tu zaprotestować rządowa Agencja Oceny Technologii Medycznych i Taryfikacji?
Rafał Halik: To jest decyzja polityczna. Politycy, jeśli chcą, mogą skorzystać z pomocy AOTMiT, ale - jak wiemy - polityka działa na innych prawach. Warto by było jednak, żeby decyzje polityczne uwzględniały wiedzę naukową.
Przypominam też, że zgodnie z naszym prawodawstwem każdy obywatel ma prawo do świadczeń zdrowotnych zgodnych z aktualnym stanem wiedzy medycznej. Procedury in vitro są zgodne z wiedzą medyczną i są skuteczne, a zatem każdy pacjent powinien mieć do nich prawo w ramach świadczeń finansowanych z pieniędzy publicznych.
Ci pacjenci, którzy mają obiekcje moralne, mogą z nich nie korzystać. Tak jak np. Świadkowie Jehowy mają prawo do niekorzystania z niektórych form krwiolecznictwa, które według nich są niezgodne z ich porządkiem moralnym.
Cała sprawa została w Polsce tak mocno zideologizowana, że nie można nawet użyć publicznie w niektórych sferach terminu "zdrowie prokreacyjne". Używa się w zamian takiego eufemizmu jak "wyzwania demograficzne".
To niekorzystne, złe zjawisko. Mieszanie ideologii z ograniczaniem prawa do niektórych świadczeń medycznych zadawało w przeszłości ludziom sporo cierpienia.
W tej sprawie odpowiedź na pytanie o receptę jest więc prosta. Należy uwzględnić techniki in vitro w rządowym programie ochrony zdrowia prokreacyjnego. Potrzeba na niego więcej pieniędzy oraz trzeba systematycznie, precyzyjnie i planowo go wdrażać.
Zdrowie
Adam Niedzielski
Ministerstwo Zdrowia
badania profilaktyczne
in vitro
Podstawowa opieka zdrowotna
profilaktyka
program refundacji in vitro
zdrowie prokreacyjne
Biolog, dziennikarz. Zrobił doktorat na UW, uczył biologii studentów w Algierii. 20 lat spędził w „Gazecie Wyborczej”. Współzakładał tam dział nauki i wypromował wielu dziennikarzy naukowych. Pracował też m.in. w Ambasadzie RP w Waszyngtonie, zajmując się współpracą naukową i kulturalną między Stanami a Polską. W OKO.press pisze głównie o systemie ochrony zdrowia.
Biolog, dziennikarz. Zrobił doktorat na UW, uczył biologii studentów w Algierii. 20 lat spędził w „Gazecie Wyborczej”. Współzakładał tam dział nauki i wypromował wielu dziennikarzy naukowych. Pracował też m.in. w Ambasadzie RP w Waszyngtonie, zajmując się współpracą naukową i kulturalną między Stanami a Polską. W OKO.press pisze głównie o systemie ochrony zdrowia.
Komentarze