0:000:00

0:00

Prawa autorskie: Kuba Atys / Agencja GazetaKuba Atys / Agencja ...

Projekt ustawy o służbie zagranicznej komentuje dla OKO.press Katarzyna Pełczyńska-Nałęcz, dyrektorka instytutu Strategie2050. Pełniła funkcję podsekretarza stanu w Ministerstwie Spraw Zagranicznych (2012-2014) oraz ambasadora RP w Federacji Rosyjskiej (2014-2016). Po zakończeniu służby dyplomatycznej kierowała programem Otwarta Europa Fundacji im. Stefana Batorego, a następnie think tankiem Fundacji - forumIdei.

Na zdjęciu: obecny minister spraw zagranicznych Zbigniew Rau.

W tym tygodniu w piorunującym tempie przez Sejm przechodzi ustawa o Służbie Zagranicznej. Dzieje się to przy minimalnym zainteresowaniu mediów, o poważnej debacie publicznej nie wspominając.

Tymczasem to, w jaki sposób i według jakich zasad działa polska dyplomacja, to nie jest tylko kwestia lepszego lub gorszego zorganizowania jednego z ministerstw. Rozwiązania zawarte w ustawie na wiele lat przesądzą o tym, o czym politycy partii rządzącej lubią wypowiadać się z wielką emfazą i gorliwością, o zdolności Polski do bronienia naszej suwerenności i podmiotowości na arenie międzynarodowej.

Przeczytaj także:

Pomimo (a może właśnie z powodu) tak istotnego znaczenia ustawy jej projekt powstał bez porządnych konsultacji międzyresortowych i oczywiście bez żadnych rozmów z tymi, których ona dotyczy.

Maksyma cara Piotra I

W jej uzasadnieniu napisano, że zmiany „mają na celu dostosowanie służby zagranicznej do potrzeb i wyzwań współczesnego świata”. Po przeczytaniu projektu nasuwa się jednak zgoła nie współczesny cytat (przypisywany Piotrowi I), ale oddający niestety ducha proponowanych rozwiązań:

„Podwładny powinien przed obliczem przełożonego mieć wygląd lichy i durnowaty, tak, by swoim pojmowaniem sprawy nie peszyć przełożonego”.

Ta ustawa, jeśli wejdzie w życie, zmieni polską dyplomację w feudalną strukturę, w której głównym motorem kariery będzie uniżona lojalność wobec zwierzchników, od samego dołu, aż do tych ustawionych najwyżej - czyli polityków. To jest dokładne przeciwieństwo tego, czego średni kraj unijny, taki jak Polska, potrzebuje dzisiaj, by budować silną pozycję w świecie.

Ambasadorowie jednej partii

Ustawa zakłada systemowe upolitycznienie funkcji ambasadora. Oczywiście nominacje stricte polityczne miały miejsce także dotychczas, w dużo większym stopniu działo się to za PiS-u, ale również przed 2015.

Nigdy jednak nie uznano otwarcie ambasadorów za „nominatów politycznych” takich samych jak ministrowie czy wiceministrowie. To rozwiązanie nie jest stosowane w żadnym kraju unijnym. Nieprzypadkowo.

W nowoczesnym demokratycznym państwie ambasador ma być przede wszystkim profesjonalistą, który zna region/kraj, zna zasady dyplomacji, wie jak funkcjonuje MSZ i placówka dyplomatyczna i potrafi nią zarządzać.

Co najważniejsze, ambasador ma reprezentować nie określoną partię (tak jak to robi minister), ale Rzeczpospolitą.

Traktowanie ambasadorów jako łup polityczny - to jest recepta nie tylko na pogorszenie jakości dyplomacji, to przenoszenie konfliktów wewnętrznych za granicę.

Nominat polityczny zastanowi się bowiem 100 razy nim godnie podejmie i zaprosi do współpracy, przedstawiciela RP (posła, senatora, artystę, naukowca) nielubianego przez aktualną władzę.

Ustawodawca najwyraźniej zdaje sobie sprawę, że nominaci polityczni nie zawsze mają kompetencje potrzebne do kierowania placówką dyplomatyczną.

Dlatego projekt wprowadza funkcję zastępcy ambasadora odpowiedzialnego m.in. za mienie, finanse, przestrzeganie przepisów prawa w ambasadzie.

Zastępca kierownika placówki odpowiada jednak nie przed swoim szefem, ale przed Dyrektorem Generalnym w MSZ. Ten przedziwny układ daje temuż Dyrektorowi Generalnemu niewątpliwie przydatną w feudalnej strukturze, możliwość trzymania w szachu (zgodnie z zasadą dzieł i rządź) każdego ambasadora.

Dla placówek dyplomatycznych to jednak recepta na chaos i „wojnę na górze” powodującą permanentny zarządczy klincz.

Dyplomacja dla swoich

Ustawa otwiera szeroko drzwi dla osób o niejasnych kwalifikacjach, a więc w praktyce dla swoich. Dotychczas wejście do służby zagranicznej było możliwe głównie przez Akademie Dyplomatyczną (choć były także inne ścieżki) i zawsze wiązało się z koniecznością zdania egzaminów.

Teraz rola Akademii Dyplomatycznej ulega ograniczeniu, a za granice i do centrali można w „wyjątkowych” sytuacjach dostać się nawet bez egzaminu. Konsekwencje będą tu oczywiste - napływ ludzi o niższych kwalifikacjach, za to powiązanych personalnie z kierownictwem politycznym MSZ i szerzej, z aktualną władzą.

Tacy ludzie, jak łatwo można sobie wyobrazić, od samego początku będą rozumieli, że ich kariera zależy nie od ich kompetencji, ale od „układów”. Ich lojalność będzie się więc skierowana nie wobec Rzeczpospolitej, ale wobec politycznie umocowanych zwierzchników.

Efekt „feudalnej zależności” pracowników służby zagranicznej wzmacnia ogromna władza Dyrektora Generalnego i powoływanego po raz pierwszy przez ustawę Szefa Służby Zagranicznej.

Służba czy wojsko?

Zakres kompetencji Dyrektora Generalnego MSZ już obecnie nie przypomina zachodnich odpowiedników cywilnego szefa służby urzędniczej w resorcie, który wobec podwładnych musi stosować się do reguł, a wobec zwierzchników politycznych ma daleko posuniętą autonomię.

Ta nadmierna władza, którą należałoby ograniczać, zostaje w nowej ustawie jeszcze pogłębiona.

Dla przykładu DG może nakazać wyjazd na dowolną placówkę, a w sytuacji dwukrotnej odmowy karać finansowo.

To DG i SSZ mają ogromną wolność w żonglowaniu stanowiskami. A to właśnie stanowiska, a nie jak to bywa w innych dyplomacjach stopnie dyplomatyczne, są w polskim MSZ kluczem do wysokich zarobków.

Zakaz strajków

Ustawa wprowadza też przymusowe odejście na emeryturę osób powyżej 65. roku życia. Ten wymóg może jednak zostać uchylony bez żadnych konkretnych kryteriów decyzją Ministra. Takie rozwiązanie to kolejny sposób na pozbywanie się niewygodnych członków służby zagranicznej i umożliwienie dłuższej pracy „swoim”, czyli tym, którzy z jakichś względów są dla Ministra wygodni politycznie lub personalnie.

Feudalne układy idą w parze z ograniczaniem prawa do samoorganizacji i dochodzenia swoich interesów pracowniczych. Projekt zakazuje bowiem uczestnictwa w strajku lub akcji protestacyjnej zakłócającej normalne funkcjonowanie urzędu (a więc de facto w każdym proteście), zakazuje także pełnienia funkcji w związkach zawodowych.

Takie rozwiązania negatywnie odróżnią polską dyplomację od tych zachodnich, powodując bezprecedensowe ubezwłasnowolnienie pracowników służby zagranicznej.

A warto pamiętać, że służba ta, to „praca” nie tylko dla dyplomaty czy osoby zatrudnionej w MSZ, ale dla całej jej/jego rodziny, która towarzyszy pracownikowi na kolejnych placówkach.

„Nieukontentowany” zwierzchnik ma więc moc nie tylko zgnębienia pojedynczego pracownika, ale pośrednio także jego małżonka i dzieci.

Profesjonalizacja zamiast feudalizacji

Nie, nie takiej dyplomacji potrzebuje Polska we współczesnym świecie. W świecie coraz brutalniejszej konkurencji, coraz bardziej skomplikowanym. By w takim świecie zawalczyć o swoją pozycję potrzebujemy - nie armii biernych, zastraszanych „niewolników” - ale przebojowych, kreatywnych i profesjonalnych ludzi, którzy wierzą w swój kraj, ufają mu i są z niego autentycznie dumni.

Tego niestety zmiany proponowane przez rząd w żadnym razie nie promują. Cała nadzieja w tym, że w polskiej dyplomacji utrzymają się ludzie (a jest ich w niej naprawdę dużo), którzy pomimo złego prawa i politycznej pazerności rządzących, w źle działających instytucjach, będą się starali służyć Polsce. Po prostu dlatego, że są przyzwoitymi ludźmi i niezależnie od wszystkiego tak rozumieją swoją misję wobec ojczyzny i swoich współobywateli.

;

Udostępnij:

Katarzyna Pełczyńska-Nałęcz

Dyrektorka instytutu Strategie2050. Pełniła funkcję podsekretarza stanu w Ministerstwie Spraw Zagranicznych (2012-2014) oraz ambasadora RP w Federacji Rosyjskiej (2014-2016). Po zakończeniu służby dyplomatycznej kierowała programem Otwarta Europa Fundacji im. Stefana Batorego, a następnie think tankiem Fundacji - forumIdei.

Komentarze